Allingham Margery - Jak najwiecej grobow.doc

(907 KB) Pobierz

Margery Allingham

Jak najwięcej grobów

More Work for the Undertaker

Przełożyła Irena Doleżal-Nowicka

Wydawnictwo: Iskry

Rok wydania: 1973


Wszystkie postacie w tej książce są wiernymi portretami osób żyjących, z których każda wyraziła swój zachwyt nie tylko z racji dokładności charakterystyki, ale i jej przychylności Dlatego też jakiekolwiek podobieństwo do osoby nie uprzedzonej jest całkowicie przypadkowe.


Posłuchajcie, co śpiewam, a zapewniam was,

Że będziecie parskali śmiechem raz po raz.

Chociaż pieśnią swą trafić chcę

Do waszych serc.

Dla wielu wszak uciechą jest

Gwa-a-u-u-towna śmierć!

Jak najwięcej pogrzebów!

Groszem sypią wdowy,

Więc kwitnie nam miejscowy

Zakład pogrzebowy.

I grobów jak najwięcej!

Znów robótka przy tym,

Dla pana kamieniarza.

Na grób kładź pan płyty,

By zmarły nie zmarzł zimą!

Piosenka z music-hallu

śpiewana przez

ś.p. T. E. Dunville’a,

ok. r. 1890


1. Popołudnie detektywa

– Tutaj, za tą arkadą, znalazłem kiedyś trupa – powiedział Stanislaus Oates, zatrzymując się przed wystawą sklepu. – Nie zapomnę tego do końca życia. Kiedy się pochyliłem, nieboszczyk nagle wyciągnął ręce i zacisnął zimne palce na mojej szyi. Na szczęście nie miał już sił. Dogorywał. Skonał w momencie, gdy oderwałem go od siebie. Muszę jednak przyznać, że się nielicho spociłem. Wtedy jeszcze byłem w stopniu sierżanta.

Odsunął się od wystawy i ruszył zatłoczonym chodnikiem. Jego czarniawy płaszcz nieprzemakalny, z wyszarzałymi plamami, powiewał za nim jak profesorska toga.

Osiemnaście miesięcy pracy na stanowisku kierownika wydziału w Scotland Yardzie nie wpłynęło w najmniejszym stopniu na jego wygląd zewnętrzny. Ten zgarbiony, starszy człowiek, o nieoczekiwanie tęgim brzuchu, nadal tak samo kiepsko się ubierał, a jego szarawa, ze spiczastym nosem twarz była jak zawsze smutna i zamyślona w cieniu ronda czarnego, miękkiego kapelusza.

– Lubię tędy chodzić – ciągnął z pewnym wzruszeniem. – W mojej ówczesnej karierze detektywistycznej było to wielkie wydarzenie; pamiętam je wyraźnie, chociaż minęło już trzydzieści lat.

– I nadal przesypuje pan pachnące płatki wspomnień – odezwał się uprzejmie jego towarzysz. – Czyje to było ciało? Właściciela sklepu?

– Nie. Jakiegoś głupca próbującego włamać się do sklepu. Spadł przez świetlik na dachu i skręcił sobie kark. Ale to było tak dawno, że nie warto o tym mówić. Prawda, jakie miłe popołudnie, Campion?

Mężczyzna idący obok niego nie odpowiedział. Omal nie zderzył się z przechodniem, który wpadł na niego zapatrzony w Oatesa.

Większość pochłoniętych zakupami, przechodniów nie zwracała uwagi na starego detektywa, ale byli i tacy, którym jego spacer przypominał uroczyste płynięcie wielkiej ryby, przed którą wolą umykać doświadczone małe płotki.

Alberta Campiona również obrzucano zaciekawionymi spojrzeniami, ale jego teren działania był mniejszy i znacznie bardziej ekskluzywny. Ten wysoki mężczyzna, liczący sobie, czterdzieści parę lat, niezwykle szczupły, o włosach ongiś bardzo jasnych, teraz prawie białych, był na tyle dobrze ubrany, by nie zwracać na siebie uwagi, a za okularami w bardzo grubej rogowej oprawie jego twarz zachowała tę dziwną anonimowość, zaletę tak cenioną za jego młodzieńczych lat. Zawsze elegancki, pojawiał się bezszelestnie jak cień i był – co kiedyś stwierdził z zazdrością pewien znany kryminolog – człowiekiem, który na pierwszy rzut oka nie mógł nikogo przerazić.

Nieoczekiwane zaproszenie swego byłego szefa na lunch przyjął z dużą rezerwą, a potem, kiedy usłyszał równie nieoczekiwaną propozycję przechadzki po parku, postanowił w duchu nie dać się w nic wciągnąć.

Małomówny Oates, który zwykle chodził szybko, teraz wyraźnie marudził. Nagle oczy mu zabłysły. Campion idąc w ślad za jego wzrokiem zobaczył znajdujący się o dwa sklepy dalej, u jubilera, zegar. Było właśnie pięć minut po trzeciej. Oates westchnął z satysfakcją.

– Popatrzmy na kwiaty – powiedział i ruszył przez jezdnię w kierunku parku. Najwidoczniej zmierzał do określonego celu. Było nim kilka zielonych krzeseł, ustawionych w cieniu wielkiego buka. Skierował się do nich i usiadł odrzucając poły płaszcza jak fałdy spódnicy.

Jedyną żywą istotą w zasięgu ich wzroku była kobieta, która siedziała na ławce stojącej na brzegu żwirowanej alejki. Słońce pełnym blaskiem padało na jej pochylone plecy i na kwadrat złożonej gazety, w lekturze której była zatopiona.

Widzieli ją wyraźnie. Była zgarbiona, niepozorna i dziwacznie ubrana. Siedziała założywszy nogę na nogę i nad pofałdowanymi w harmonijkę pończochami widać było rąbki kilku spódnic różnej długości. Z daleka jej pantofle wyglądały jak wypchane trawą. Sztywne źdźbła sterczały z dziur, włączając w to dziurę na dużym palcu. Choć w słońcu było ciepło, na plecy miała narzucone coś, co kiedyś mogło być futrem. Twarz miała schowaną, ale Campion zdołał dostrzec nieporządne kosmyki włosów sterczące spod żółtawych fałd staromodnego woalu, jaki ongiś noszono podczas przejażdżek automobilem. Ponieważ zasłona ta zwisała z kwadratowego kawałka tektury, umieszczonej płasko na głowie, efekt był niezwykły, wręcz patetyczny. Podobne wrażenie sprawiają czasem małe dziewczynki, kiedy się przebierają w fantazyjne stroje.

Druga kobieta pojawiła się na ścieżce nagle, jak zwykle ukazują się postacie w ostrym słońcu. Campion leniwie doszedł do wniosku, że natura często powiela rysy wybitnych artystów, gdyż przed sobą miał wierny wizerunek Helen Hopkinson. Doskonale piękna – miała małe stopy, wydatny biust, oryginalny biały kapelusz z kwiatami, ale przede wszystkim wzrok przyciągała jej świetna figura.

Zdał sobie sprawę, że idący obok niego szef zesztywniał w momencie, gdy niezwykłe zjawisko zatrzymało się. Płaszcz, który jakiś krawiec-artysta tak uformował, żeby postaci nadać kształt starożytnej amfory, jakby znieruchomiał w powietrzu. Rondo białego kapelusza poruszało się delikatnie. Nieznajoma drobnymi krokami podeszła do staruszki na ławce. Szybki ruch rękawiczki – i piękna kobieta znowu była na ścieżce, idąc z tym samym roztargnieniem co poprzednio.

– Hm – mruknął cicho Oates, kiedy ich minęła, z twarzą różową i niewinną. – Widziałeś, Campion?

– Tak. Co ona jej dała?

– Sześć pensów, może dziewięć, a może szylinga.

Campion spojrzał na przyjaciela, który z natury nie lubił żartować.

– Ot, tak, po prostu z litości?

– Wyłącznie.

– Rozumiem – powiedział Campion ze zdawkową uprzejmością. – O ile mi wiadomo, to się raczej rzadko zdarza – dodał łagodnie.

– Robi to prawie codziennie, gdzieś o tej porze – wyjaśnił ogólnikowo Oates. – Chciałem to zobaczyć na własne oczy. Ach, a więc i pan tu jest, panie nad...

Ciężkie kroki na trawie za nimi zbliżyły się i nadinspektor Yeo, uosobienie wszelkich policyjnych cnót, wyszedł zza drzewa, żeby się przywitać.

Campiona szczerze ucieszył jego widok. Obaj byli starymi przyjaciółmi i darzyli się sympatią, jak to często bywa z ludźmi o krańcowo różnych temperamentach.

Jasne oczy Campiona zasnuła mgła zamyślenia. Jednej rzeczy był teraz pewien. Jeżeli nawet Oates wbił sobie do siwej głowy spłatanie mu jakiegoś niewczesnego żartu, Yeo nie był człowiekiem, który marnowałby na to popołudnie.

– Tak więc – stwierdził Yeo z zadowoleniem – widział pan sam.

– Tak. – Oates wyraźnie nad czymś się zastanawiał. – Ludzka chciwość to śmieszna rzecz. O ile ta gazeta jest świeża, musi w niej być o ekshumacji. Ale ona jej nie czyta, chyba, że uczy się na pamięć. Od kiedy tu jestem, nie przewróciła strony.

Campion na chwilę uniósł głowę, ale zaraz ją spuścił pochłonięty wierceniem dziury kijkiem w piasku.

– Sprawa Palinode’ów? – Yeo bystrym spojrzeniem brązowych oczu obrzucił swego zwierzchnika.

– Starał się go pan zainteresować tym, jak widzę – powiedział z naganą w głosie. – Tak, panie Campion, tu oto siedzi panna Jessica Palinode we własnej osobie, najmłodsza z trzech sióstr. Codziennie po południu, niezależnie od pogody, siaduje na tym właśnie miejscu. – Wystarczy na nią spojrzeć, żeby stwierdzić, że ciekawy z niej okaz.

– A kim jest ta druga kobieta? – Campion ciągle jeszcze pochłonięty był kreśleniem hieroglifów na piasku.

– To Dawn Bonnington z Carchester Terrace – wtrącił się Oates. – Ona dobrze wie, że „nie, wolno wspierać żebraków”, ale kiedy widzi „tę biedną kobietę w takim opuszczeniu”, wprost nie może się oprzeć, „żeby czegoś dla niej nie zrobić”. Jest to oczywiście forma zabobonu; niektórzy ludzie stukają w niemalowane drewno.

– Och, ja panu to lepiej wyjaśnię – mruknął Yeo. – Pani B., gdy jest ładna pogoda, przychodzi tu zawsze ze swoim psem, a widząc siadującą tu stale Jessikę doszła do wniosku, zresztą nie pozbawionego podstaw, że ta stara kobieta jest nędzarką. Wobec tego nabrała nawyku ofiarowania jej za każdym razem jakiegoś datku i nigdy nie spotkała się z odmową. Jeden z naszych ludzi zaobserwował, że to zdarza się regularnie, i postanowił ostrzec staruszkę, że nie wolno żebrać. Ale kiedy, się do niej zbliżył, zobaczył, czym jest zajęta, i to – jak wyznał potem szczerze – zupełnie go zbiło z tropu.

– A cóż takiego ona robiła?

– Rozwiązywała łacińską krzyżówkę. – Nadinspektor mówił z największym spokojem. – W pewnym snobistycznym tygodniku, wraz z innymi w języku angielskim, ukazują się dwie: jedna dla dorosłych, jedna dla dzieci. Ten policjant, który sam jest intelektualistą, niech go kule biją, próbuje rozwiązywać tę dla dzieci i z daleka poznał pismo. Kiedy spostrzegł, z jaką szybkością wpisywała hasła, tak się tym zdumiał, że nie podszedł do niej.

– Ale następnego dnia, kiedy czytała tylko książkę – wtrącił się Oates, jakby z radością – zrobił, co do niego należało, a panna Palinode palnęła mu kazanie na temat etyki i prawdziwej grzeczności, potem zaś wręczyła pół korony...

– Do półkoronówki się nie przyznał – Yeo mówił powściągliwie, ale był wyraźnie rozbawiony. – W każdym razie na tyle miał rozsądku, żeby dowiedzieć się, jak się nazywa i gdzie mieszka, i porozmawiał też bardzo grzecznie z panią Bonnington. Nie uwierzyła mu – taki to już typ kobiety – i nadal stara się spełniać ten dobry, jej zdaniem, uczynek, kiedy myśli, że nikt nie widzi. Ciekawa rzecz, on przysięga, że panna Palinode chętnie przyjmuje te pieniądze. Powiada, że ona na nie czeka, a kiedy pani Bonnington się nie pojawia, odchodzi rozczarowana. Czy to pana interesuje, panie Campion?

Zapytany wyprostował się i uśmiechnął na poły przepraszająco, na poły z żalem.

– Szczerze mówiąc, nie – powiedział. – Bardzo mi przykro.

– To pasjonująca sprawa – powiedział Oates nie zwracając uwagi na jego słowa. – Może się stać swego rodzaju klasykiem. Ta rodzina to ciekawi, niezwykli ludzie. Pan zapewne wie, kim są? Nawet ja słyszałem w dzieciństwie o profesorze Palinode, autorze esejów, i o jego żonie, poetce. To są ich dzieci. Zdolni dziwacy. Wszyscy nadał mieszkają jako lokatorzy w domu będącym kiedyś ich własnością. Nie są to ludzie łatwi do nawiązania kontaktu – z punktu widzenia policji. Teraz wśród nich znajduje się truciciel. Mam wrażenie, że to powinno pana zainteresować.

– Moje zainteresowania się zmieniły – mruknął przepraszająco Campion i zmieniając temat spytał: – A cóż się dzieje z pańskim młodym narybkiem?

Oates nie spojrzał na niego.

– Inspektorem Dzielnicowej Komendy Policji jest Charlie Luke – wyjaśnił. – To najmłodszy syn Billa Luke’a. Pamięta pan z pewnością inspektora Luke’a. On i tu obecny nadinspektor pracowali razem w wydziale Y. Jeśli młody Charlie nie zawiedzie moich nadziei, sądzę, że powinien sobie poradzić... jeśli będzie miał pomoc. – Spojrzał z nadzieją na młodszego mężczyznę. – W każdym razie udzielimy panu wszelkich informacji – ciągnął dalej. – To ciekawa sprawa. Zamieszana w nią jest chyba cała ulica i dlatego jest taka zabawna...

– Bardzo przepraszam, ale wydaje mi się, że znam już tę historię wystarczająco dobrze. – Mężczyzna w rogowych okularach patrzył na nich zmieszany. – Kobieta, w której domu mieszkają, to dawna aktorka rewiowa nazwiskiem Renee Roper. Znam ją. Kiedyś, dawno temu, kiedy interesowałem się gwiazdami baletu, dzięki niej spędziłem wiele miłych chwil. Dziś rano odwiedziła mnie.

– Czy prosiła, żeby pan występował w jej imieniu?

– Och nie – odparł. – Renee nie należy do tego typu kobiet. Po prostu jest wstrząśnięta faktem, że w jej miłym, szacownym domu zdarzyły się dwa – czy to już dwa, Oates? – morderstwa. Prosiła mnie, żebym przez pewien czas u niej pomieszkał i wszystko wyjaśnił. Nie chciałem się okazać wobec niej niewdzięczny i dlatego wysłuchałem całej tej opowieści.

– No cóż. – Nadinspektor usiadł ciężko jak niedźwiedź i patrzył nań poważnymi, okrągłymi oczami. – Nie jestem człowiekiem religijnym – powiedział – ale wiecie, panowie, jak bym to określił? Omen. Co za dziwny zbieg okoliczności, panie Campion. Pan nie może go zignorować. To było panu przeznaczone.

Szczupły mężczyzna wyprostował się i obrzucił bacznym spojrzeniem niechlujnie ubraną kobietę na ławce i barwne kwiaty za jej plecami.

– O, nie. – Powiedział ze smutkiem. – Dwie wrony, wedle dziecięcej wyliczanki, to jeszcze nie wezwanie, panie nadinspektorze. Muszą być trzy. A teraz już czas na mnie.


2. Trzecia wrona

„Jedna wrona to spotkanie, druga wrona zgadywanie, trzecia wrona to wezwanie...”

Szczupły mężczyzna zatrzymał się na szczycie wzniesienia i obejrzał za siebie. W jasnym blasku słońca, u jego stóp, rozpościerała się miniaturowa, jak pod kopułą szklanego przycisku do papierów, scena. Na soczystej zieleni trawy wiła się wstążka alejki. Dalej, nie większa teraz niż kukiełka, siedziała niechlujna postać w nakryciu głowy przypominającym kapelusz grzyba – mglista i tajemnicza na ciemnej ławce.

Campion chwilę się wahał, a potem wyciągnął z kieszeni niewielką lunetę. Kiedy przyłożył ją do oka, kobieta poprzez blask – słoneczny przybliżyła się do niego i po raz pierwszy ujrzał ją dokładnie. Nadal pochylała się nad gazetą, którą – trzymała na kolanach, ale nagle, jakby świadoma tego, że ktoś ją obserwuje, podniosła głowę i spojrzała prosto w jego kierunku. Znajdował się od niej zbyt daleko, by mogła dostrzec, że na nią patrzy. Zaskoczył go wyraz jej twarzy.

Pod obstrzępionym brzegiem tektury, widocznym wyraźnie poprzez woalkę, twarz ta promieniała rozumem. Stara kobieta miała ciemną skórę, rysy delikatne, oczy głęboko osadzone, ale najsilniejsze wrażenie wywierała inteligencja malująca się na jej obliczu.

Szybko skierował lunetę w bok, z poczuciem winy, że popełnił niedyskrecję, i zupełnie przypadkiem stał się świadkiem drobnego zdarzenia. Z krzaków znajdujących się za kobietą wyłoniła się para – chłopak i dziewczyna. Najwidoczniej natknęli się na nią zupełnie nieoczekiwanie i w momencie, kiedy znaleźli się w zasięgu lunety Campiona, chłopiec zatrzymał się gwałtownie, objął dziewczynę ramieniem i wycofali się ukradkiem. Z nich dwojga on był starszy, miał około dziewiętnastu lat i odznaczał, się tą niezgrabną kościstością, która zapowiada w przyszłości duży wzrost i solidną budowę. Na rozczochranej jasnej głowie nie miał czapki, a zmartwiona, rumiana twarz – choć brzydka – była sympatyczna. Campiona uderzył wyraz malującego się na niej przejęcia.

Dziewczyna była nieco młodsza. Campion odniósł wrażenie, że jest dziwacznie ubrana. Jej włosy, niebieskawo-czarne, kontrastowały z jaskrawymi kwiatami. Twarzy nie było widać wyraźnie, ale dostrzegł ciemne oczy – aż okrągłe z przestrachu.

Śledził ich przez lunetę, póki nie zniknęli pod kopułą tamaryszków. Przez chwilę stał zdumiony, pogrążony w myślach. Uwaga Yeo, że jego interwencja w sprawie Palinode’ów jest mu przeznaczona, zabrzmiała teraz jak proroctwo.

Powtarzające się przez cały tydzień zbiegi okoliczności ciągle przypominały mu tę sprawę. Widok tych dwojga był ostatnią przynętą. Uświadomił sobie, że bardzo pragnie dowiedzieć się, kim są i dlaczego nie chcieli być zauważeni przez starą, przypominającą czarownicę, kobietę siadującą regularnie na tej samej ławce.

Szybko wyszedł z parku. Nie, tym razem nie może ulec urokowi dawnej pasji. W przeciągu najbliższej godziny musi zatelefonować do Wielkiego Człowieka, i przyjąć z wdzięcznością i pokorą niezwykłą szansę, jaką dali mu jego przyjaciele i krewni.

Przechodził właśnie przez ulicę, kiedy zauważył staroświecką limuzynę z herbem na drzwiczkach.

Wielka dama, wdowa o słynnym nazwisku, czekała na niego, opuściwszy małe boczne okienko.

Podszedł do niej i stał przed nią w słońcu, z odkrytą głową.

– Drogi chłopcze – wysoki głos miał w sobie wdzięk epoki sprzed pierwszej wojny światowej. – Zauważam ciebie i postanowiłam zatrzymać się, żeby ci powiedzieć, jak bardzo się cieszę. Wiem, że to jeszcze tajemnica, ale wczoraj wieczorem odwiedził mnie Dorroway i powiedział mi w zaufaniu. A więc wszystko załatwione. Twoja matka byłaby bardzo szczęśliwa.

Campion wydał oczekiwane pomruki zadowolenia, ale oczy jego były ponure, czego ona jako kobieta spostrzegawcza nie mogła nie zauważyć.

– Będziesz bardzo zadowolony, kiedy się już tam znajdziesz. – Te zdawkowe słowa przypomniały mu kłamstwa, jakie aplikowano mu przed pierwszym wyjazdem do szkoły. – To bardzo cywilizowane miejsce, a klimat dla dzieci wprost znakomity. A jak Armanda? Oczywiście poleci tam z tobą. Czy nadal rysuje te swoje aeroplany? Jakże uzdolnione są dzisiejsze dziewczęta.

Campion zawahał się...

– Mam nadzieję, że pojedzie ze mną – rzekł wreszcie. – Ma dość odpowiedzialną pracę i obawiam się, że upłynie sporo czasu, zanim wszystko załatwi.

– Doprawdy? – W oczach starej damy malowała się przebiegłość i dezaprobata. – Nie pozwól jej zbytnio zwlekać. Z punktu widzenia towarzyskiego jest rzeczą bardzo ważną, żeby żona gubernatora była z nim razem od samego początku.

Już myślał, że na tym się ich rozmowa skończy, kiedy przyszła jej do głowy jakaś nowa myśl.

– Jeszcze jedno, kiedyś sobie myślałam o tym twoim niezwykłym służącym – powiedziała – imieniem Tugg czy Lugg. O tym, który ma taki okropny głos. Nie możesz go ze sobą zabrać. Chyba sam to rozumiesz. Dorroway zupełnie o nim zapomniał, ale ja obiecałam wspomnieć ci o tym. Ten wierny poczciwiec mógłby wywołać wiele nieporozumień i narobić kłopotu. I nie bądź niemądry – jej niebieskawe wargi starannie wymawiały każde słowo. – Przez całe życie marnowałeś swoje uzdolnienia, pomagając nie zasługującym na to ludziom, którzy mieli jakieś kłopoty z policją. Teraz nareszcie masz sposobność objąć stanowisko, które nawet twój dziadek uważałby za stosowne. Bardzo jestem rada, że dożyłam tej chwili. Do widzenia, i przyjmij moje najserdeczniejsze gratulacje. Ale, ale, pamiętaj, żeby ubrania uszyć dzieciom w Londynie. Mówiono mi, że tam panuje dziwaczna moda. Chłopak mógłby czuć się skrępowany.

Imponujący samochód bezszelestnie odjechał. Campion szedł dalej powoli, czując się tak, jak gdyby niósł wielki ceremonialny miecz. Był ciągle w tym samym nastroju przygnębienia, kiedy wysiadł z taksówki przed swoim domem na Bottie Street, ślepej uliczce, odchodzącej od Piccadilly w kierunku północnym.

Wąskie schody były tak dobrze znane i przyjazne jak stare ubranie, a kiedy przekręcił klucz w zamku, całe ciepło tego sanktuarium, w którym mieszkał od dnia opuszczenia Cambridge, wybiegło mu naprzeciw jak czuła kochanka. Po raz pierwszy od dwudziestu lat spojrzał uważnie na swój salonik i nagromadzone w nim trofea. Związane z nimi wspomnienia uderzyły go jak obuchem. Dosyć tego, nie spojrzy na nie więcej!

Na biurku przykucnął telefon, stojący za nim zegar wskazywał za pięć minut godzinę. Musi wziąć się w garść, decydujący moment nadszedł. Szybko przeszedł przez pokój.

Wzrok jego przykuła kartka leżąca na bibularzu. Sztylet o niebieskim ostrzu – wspomnienie jego pierwszej przygody – który używał do rozcinania papieru, przygważdżał ją do blatu. Ten sensacyjny pomysł zirytował go, ale natychmiast uwagę jego odwrócił niespotykany krój czcionek użytych w firmowym nagłówku. Pochylił głowę, żeby ją przeczytać.

Uprzejmość Współczucie Komfort zapewni ci „Jas Bowels i Syn”. Fachowi przedsiębiorcy pogrzebowi Rodzinne pogrzeby 12 Apron Strett, Londyn W3.

Czyś jest biedny, czy bogaty. Rozumiemy Twoją stratę.

Do Pana Magersfonteina Lugga u Sz. Pana A. Campiona 12a Bottie Street, Piccadilly

Drogi Magersie!

Gdyby żyła Berty, nad której śmiercią i Ty z pewnością również bolejesz, napisałaby sama do Ciebie.

Właśnie podczas obiadu zastanawialiśmy się, czy mógłbyś zwrócić się do Swego Chlebodawcy (jeśli nadal u niego pracujesz i ten list dotrze do Ciebie), by nam pomógł w tej całej hecy z Palinode’ami, o której z pewnością czytałeś w gazetach.

Ekshumacje, jak to się u nas w branży nazywa, nie są rzeczą przyjemną i źle upływają na interesy, które znacznie się pogorszyły.

Sądzimy obaj, że poradzilibyśmy sobie, z pomocą, której Twój Chlebodawca mógłby nam udzielić w policji itd., a my sami moglibyśmy pomóc komuś, byle nie nosił granatowego munduru, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.

Z całym szacunkiem przyprowadź Go do nas na herbatę, to sobie pogadamy; możesz wpaść każdego dnia, gdyż po trzeciej trzydzieści nie mamy wiele do roboty, a między nami mówiąc, będziemy mieli jeszcze mniej, jeżeli sprawy nadal tak będą wyglądać, jak obecnie.

Wspominam Cię zawsze bardzo serdecznie i mam nadzieję, że wszystkie nieporozumienia zostały zapomniane.

Serdecznie Ci oddany

Jas Bowels

Kiedy podniósł głowę znad tego – interesującego dokumentu, usłyszał jakiś hałas za plecami, poczuł też drżenie podłogi.

– Ciekawy liścik, co? – Osobowość Magersfonteina Lugga oznaczała się jakąś bujnością, przenikającą pokój niby zapach najprzedniejszych potraw. Był nieubrany, w rękach trzymał złożoną grubą wełnianą kamizelkę. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak tylna część słonia z pantomimy. „Okropny głos”, o którym napomknęła tak niedawno wielka dama, był tylko kwestią gustu. Brzmiała w nim wielka siła wyrazu i bogactwo tonu, co wielu aktorów starałoby się na próżno naśladować.

– To straszny facet, nic dziwnego, że jest przedsiębiorcą pogrzebowym Ostrzegałem ją, kiedy brała ślub z tym karawaniarzem.

– Podczas wesela? – zapytał jego chlebodawca z zainteresowaniem.

– Wylał na mnie pół butelki brytyjskiego szampana. – Wyglądało na to, że zdarzenie to wspomina z satysfakcją.

Campion położył rękę na telefonie.

– Kim ona była? Twoją dziewczyną?

– O rany, nie! To była moja siostra. On jest moim szwagrem, nędzny wykopywacz robaków. Od trzydziestu lat nie zamieniłem z nim jednego słowa, nie pomyślałem nawet o nim, aż dopiero dziś to przyszło.

Campion z niepokojem spojrzał w oczy towarzyszowi swoich różnych eskapad – czego nie był w stanie, zrobić od paru tygodni.

– On słowo, „karawaniarz” uważał za komplement. – Okrągłe jak guziczki oczy patrzyły spośród fałd skóry wojowniczo. – Taki to już gbur z tego Jasa. Zachował się okropnie, odesłał mi prezent ślubny dla Betty wraz z kilkoma zapytaniami, które ani mnie, ani panu by się nie spodobały.. Napisałem mu wtedy parę słów do słuchu. A teraz nagle wyskakuje jak diabeł z pudełka i przy okazji powiada, że od pewnego czasu moja siostra nie żyje, o czym dobrze wiedziałem, i prosi o przysługę. To zbieg okoliczności. Czy pozwoli mi pan wyjść na chwilę, podczas gdy pan będzie telefonować?

Campion odwrócił się od biurka.

– Czy coś przede mną ukrywasz? – spytał krótko.

Miejsca, gdzie Lugg miał kiedyś brwi, podniosły się, żeby się spotkać na nagiej kopule czoła. Złożył swoją kamizelkę z niezwykłą starannością.

– Niektórych uwag nie słyszę – powiedział z godnością. – Właśnie składam rzeczy. Wszystko w porządku. Napisałem już swoje ogłoszenie.

– Swoje co?

– Swoje ogłoszenie. „Prawdziwy dżentelmen szuka ciekawej pracy. Godne zaufania referencje. Pożądani pracodawcy utytułowani.” Coś w tym stylu. Nie mogę z...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin