Glukhovsky_Dmitry_-_Metro_2033.doc

(2290 KB) Pobierz

 

DMITRY GLUKHOVSKY

METRO

2033

z rosyjskiego przełożył

Paweł Podmiotko


Tytuł oryginału

Метро 2033

Copyright © Dmitry Glukhovsky, 2007

through

Nibbe & Wiedling Literary Agency

www.nibbe-wiedling.de

Przekład z języka rosyjskiego

Paweł Podmiotko

Redakcja i korekta

Piotr Mocniak

Projekt logo, okładki i mapy

Jacek Doroszenko

www.doroszenko.com

Skład i przygotowanie do druku

Tomasz Brzozowski

Copyright © for this edition

Insignis Media, Kraków 2010

ISBN-13: 978-83-61428-17-6

Insignis Media

ul. Bronowicka 42 30-091 Kraków

telefon / faks +48 (12) 636 01 90

biuro@insignis.pl

www.insignis.pl

Druk i oprawa:

Opolgraf

www.opolgraf.com.pl

Wyłączna dystrybucja:

Firma Księgarska Jacek Olesiejuk

www.olesiejuk.pl


Drodzy moskwianie i goście stolicy!

Moskiewskie metro to system transportu, którego użytkowanie wiąże się z podwyższonym ryzykiem.

[Informacja w wagonie moskiewskiego metra]

Ten, któremu starczy odwagi i wytrwałości, by przez całe życie wpatrywać się w mrok, pierwszy dojrzy w nim przebłysk światła.

Chan


Spis treści:

 

ROZDZIAŁ 1 KONIEC ŚWIATA              5

ROZDZIAŁ 2 MYŚLIWY              26

ROZDZIAŁ 3 JEŚLI NIE WRÓCĘ              45

ROZDZIAŁ 4 GŁOS TUNELI              64

ROZDZIAŁ 5 ZA GARŚĆ NABOJÓW              84

ROZDZIAŁ 6 PRAWO SILNIEJSZEGO              101

ROZDZIAŁ 7 KRÓLESTWO CIEMNOŚCI              124

ROZDZIAŁ 8 CZWARTA RZESZA              148

ROZDZIAŁ 9 DU STIRBST              172

ROZDZIAŁ 10 NO PASARÁN!              195

ROZDZIAŁ 11 NIE WIERZĘ              217

ROZDZIAŁ 12 POLIS              240

ROZDZIAŁ 13 WIELKA BIBLIOTEKA              262

ROZDZIAŁ 14 TAM, NA GÓRZE              289

ROZDZIAŁ 15 PLAN              308

ROZDZIAŁ 16 PIEŚNI UMARŁYCH              330

ROZDZIAŁ 17 DZIECI CZERWIA              351

ROZDZIAŁ18 WŁADZA              374

ROZDZIAŁ 19 OSTATNIA BITWA              394

ROZDZIAŁ 20 URODZENI, BY PEŁZAĆ              414

 


ROZDZIAŁ 1
KONIEC ŚWIATA

 

- Kto tam? Hej, Artem! Zobacz no!

Artem podniósł się niechętnie ze swojego miejsca przy ognisku i, przewieszając karabin z pleców na pierś, ruszył w ciemność. Stanął na samym skraju oświetlonej przestrzeni i jak umiał głośno i sugestywnie, z demonstracyjnym szczękiem odciągnął zamek i ochryple zawołał:

- Stać! Hasło!

Z ciemności, w której chwilę wcześniej rozległ się dziwny szmer i głuche pomruki, dało się słyszeć pośpieszne, lekkie kroki. Coś przestraszyło się mocnego głosu Artema i szczęku broni i pobiegło w głąb tunelu. Artem szybko wrócił do ogniska i rzucił do Piotra Andriejewicza:

- No i nic, nie pokazał się. Nic nie powiedział, tylko zwiał.

- Ty ofermo! Miałeś rozkaz: nie odpowiadają - strzelać od razu! Skąd ty wiesz, co to było? Może to czarni się podkradają?!

- Nie... To chyba w ogóle nie ludzie... Bardzo dziwne dźwięki... No i kroki nie takie jak człowieka. Czy ja niby ludzkich kroków nie słyszałem? Poza tym, gdyby to byli czarni, to czy oni choć raz tak uciekali? Sam pan wie, Piotrze Andriejewiczu, że ostatnimi czasy czarni od razu rzucają się naprzód - atakowali już patrole gołymi rękami i szli wyprostowani na karabin maszynowy. A ten od razu zwiał... Jakieś tchórzliwe bydlę.

- Pięknie, Artem! Za dużo mędrkujesz! Masz rozkaz, to działaj według rozkazu i się nie zastanawiaj. Może to zwiadowca? Zobaczył, że nas tu mało - teraz przyjdzie ich więcej i... Może nas tu zaraz lekko i przyjemnie ukatrupią, ciach nożem po gardle i całą stację wyrżną, tak jak się to skończyło z Poleszajewską - a wszystko dlatego, że tyś gada na czas nie załatwił... Spójrz na mnie! Następnym razem każę ci ich gonić w tunelu!

Artem skulił się na myśl o tunelu za siedemsetnym metrem. Strach było sobie nawet wyobrazić, żeby tam pójść. Nikt nie miał odwagi chodzić dalej niż siedemset metrów na północ. Patrole dojeżdżały do pięćsetnego i po tym jak poświeciły na słup graniczny reflektorem drezyny i upewniły się, że żaden śmierdziel za niego nie przelazł, pośpiesznie wracały. Zwiadowcy, chłopy na schwał, byli żołnierze piechoty morskiej - ci zatrzymywali się na sześćset osiemdziesiątym, chowali w dłoniach zapalone papierosy i zamierali, przyklejeni do szkieł noktowizorów. A potem cofali się, powoli, spokojnie, nie spuszczając oczu z tunelu i w żadnym wypadku nie odwracając się do niego plecami.

Posterunek, na którym się teraz znajdowali, mieścił się na czterysta pięćdziesiątym, pięćdziesiąt metrów od słupa granicznego. Lecz granica była sprawdzana raz dziennie, a obchód zakończył się już parę godzin temu. W tym momencie ich stanowisko było ostatnie, a przez te kilka godzin, które minęły od poprzedniej kontroli, stwory, które mogły się przestraszyć patrolu, na pewno znów zaczęły podpełzać bliżej. Ciągnęło je do ognia, bliżej ludzi...

Artem usiadł na swoim miejscu i spytał:

- A co się stało z tą Poleszajewską?

I chociaż znał już tę mrożącą krew w żyłach historię - słyszał ją od straganiarzy na stacji - miał ochotę usłyszeć to jeszcze raz, jak dziecko, które ma niepowstrzymaną chęć na straszne bajki o bezgłowych mutantach i wampirach porywających dzieci.

- Z Poleszajewską? To ty nie słyszałeś? Dziwna była z nimi historia. Dziwna i straszna. Najpierw zaczęli im ginąć zwiadowcy. Wchodzili do tuneli i nie wracali. Ci ich zwiadowcy to wprawdzie żółtodzioby, nie to co nasi, ale w końcu to i mniejsza stacja, i ludzi mniej tam żyje... Żyło. Tak więc, zaczęli im znikać zwiadowcy. Poszedł jeden oddział - i zniknął. Najpierw myśleli, że coś ich zatrzymało, poza tym tunel tam zakręca, zupełnie jak u nas - po tych słowach Artem poczuł się nieswojo - ani z posterunków, ani tym bardziej ze stacji nic nie widać, choćbyś nie wiem jak świecił. Nie było ich i nie było, minęło pół godziny, godzina, dwie. Myślisz sobie: gdzie tam się można zgubić - odchodzili tylko na kilometr, dalej mieli zabronione, zresztą sami też nie byli głupi... W każdym razie nie doczekali się i wysłali wzmocniony patrol. Szukali i szukali, wołali i wołali - wszystko na próżno. Nikogo. Zwiadowcy przepadli. A co najciekawsze, nikt nie widział co się z nimi stało. Gorzej, że nic nie było słychać... Zupełnie nic. I żadnych śladów.

Artem zaczął już żałować, że poprosił Piotra Andriejewicza, żeby opowiedział o Poleszajewskiej. Czy był lepiej poinformowany, czy dodawał coś od siebie, dość że opisywał takie szczegóły, o jakich nie śniło się straganiarzom, chociaż uwielbiają opowiadać bajki i są w tym mistrzami. Od tych szczegółów mróz szedł po kościach i robiło się nieswojo nawet przy ognisku, a każdy, nawet najbardziej niewinny szmer dochodzący z tunelu rozbudzał wyobraźnię.

- No i masz. Nie było słychać strzałów, więc stwierdzili, że zwiadowcy widocznie od nich odeszli - może byli z czegoś niezadowoleni i uciekli. No i pal ich sześć. Chcą łatwego życia, chcą się szwendać z jakimiś mętami, z tymi wszystkimi anarchistami, to niech się szwendają. Tak myśleć było łatwiej. Spokojniej. A za tydzień zniknął jeszcze jeden oddział zwiadowców. Akurat ta grupa w ogóle nie powinna była odchodzić dalej niż pół kilometra od stacji. I znowu ta sama historia. Ani widu, ani słychu. Jak kamień w wodę. Ci na stacji zaczęli się niepokoić. Jak w ciągu tygodnia znikają dwa oddziały, to już coś jest nie w porządku. Z tym już trzeba coś zrobić. Podjąć jakieś działania. No więc, ustawili na trzechsetnym metrze blokadę. Naznosili worków z piaskiem, postawili karabin maszynowy, reflektor - według wszelkich reguł fortyfikacji. Posłali gońca na Biegową - ze stacjami Biegowa i Ulica 1905 Roku są w konfederacji. Wcześniej należało też do niej Oktiabrskoje Pole, ale potem coś się tam stało, nikt nie wie dokładnie co, jakaś awaria - stacja stała się niezdatna do życia i wszyscy się stamtąd rozeszli. Tak, ale to nieważne... Posłali na Biegową tego gońca, żeby ostrzegł, znaczy, że dzieje się coś niedobrego, i w razie czego poprosił o pomoc. Ledwo pierwszy goniec przylazł na Biegową, nawet dzień nie minął - tamci obmyślali jeszcze odpowiedź - przybiega drugi, cały spocony, i mówi, że ich wzmocniony posterunek został wybity do nogi nie oddawszy ani jednego strzału. Wszystkich wyrżnęli. Jakby we śnie - i to jest właśnie straszne! Przecież oni nie mogli zasnąć przy takim strachu, nie mówiąc o rozkazach i poleceniach. Wtedy na Biegowej zrozumieli, że jeśli nic się nie zrobi, to niedługo też będą mieli taki cyrk. Stworzyli grupę uderzeniową złożoną z weteranów - jakaś setka ludzi, broń maszynowa, granatniki... Zajęło to oczywiście dobre półtora dnia, ale wreszcie wysłali ich na ratunek. A kiedy oddział wszedł na Poleszajewską, to nie było tam już żywej duszy, ani ciał - wszędzie tylko krew. Tak. I licho wie kto to zrobił. Bo ja nie wierzę, że ludzie są w ogóle zdolni do czegoś takiego.

- A co się stało z Biegową? - nie swoim głosem spytał Artem.

- Nic się nie stało. Zobaczyli co się dzieje i zawalili tunel prowadzący do Poleszajewskiej. Słyszałem, że zasypało jakieś 40 metrów, bez ciężkiego sprzętu tego nie odgrzebiesz, a i ze sprzętem, proszę ciebie, nie bardzo... I skąd tu ten sprzęt wziąć? Już z 15 lat będzie jak wszystko zgniło, cały ten sprzęt...

Piotr Andriejewicz umilkł i patrzył w ogień. Artem cicho odkaszlnął i powiedział:

- Tak... Trzeba było oczywiście strzelać... Głupstwo palnąłem.

Z południa, od strony stacji, dało się słyszeć wołanie:

- Hej tam, na czterysta pięćdziesiątym! Wszystko u was w porządku?

Piotr Andriejewicz złożył dłonie w tubę i krzyknął w odpowiedzi:

- Chodźcie bliżej! Jest sprawa!

Z tunelu, od stacji, świecąc latarkami, zbliżyły się do nich trzy postacie, pewnie strażnicy z trzechsetnego metra. Kiedy podeszli do ogniska, wyłączyli latarki i usiedli obok.

- Witaj, Piotrze! To ty tu jesteś? A tak sobie myślałem: kogóż to dziś wysłali na koniec świata? - powiedział starszy uśmiechając się i stukając w paczkę, żeby wyciągnąć papierosa.

- Słuchaj, Andriucha! Mój chłopak coś tu widział. Ale nie udało mu się strzelić... Schowało się w tunelu. Mówił, że nie przypominało człowieka.

- Niepodobne do człowieka? A jak wyglądało? - Andriej odwrócił się w stronę Artema.

- Kiedy ja nawet nie widziałem... Spytałem tylko o hasło, a to coś od razu rzuciło się z powrotem, na północ. Ale to nie były ludzkie kroki... Były lekkie i bardzo szybkie, jakby miało nie dwie nogi, a cztery...

- Albo trzy! - mrugnął Andriej i zrobił straszną minę.

Artem wzdrygnął się na wspomnienie historii o trójnogich ludziach z Linii Filewskiej, której część stacji znajdowała się na powierzchni, a tunel był zupełnie płytko, tak że nie było prawie żadnej ochrony przed promieniowaniem. Rozłaziły się stamtąd na całe metro trójnogie, dwugłowe i inne jeszcze stwory.

Andriej zaciągnął się papierosem i powiedział swoim ludziom:

- Dobra, chłopaki, jak już żeśmy przyszli, to czemu by trochę nie posiedzieć? Jak znów do nich przylezą trójnogi, to pomożemy. Hej, Artem! Macie tu czajnik?

Piotr Andriejewicz sam wstał, nalał wodę z kanistra do obtłuczonego, osmolonego czajnika i powiesił go nad ogniem. Po kilku minutach czajnik zaczął kipieć i gwizdać i od tego dźwięku, tak domowego i przytulnego, Artemowi zrobiło się cieplej i spokojniej. Przyjrzał się siedzącym wokół ogniska: sami silni, pewni, zahartowani przez tutejsze niełatwe życie ludzie. Takim można było wierzyć, na nich można było polegać. Ich stacja zawsze słynęła jako jedna z najszczęśliwszych na całej linii - i wszystko to dzięki tym, którzy się tu zebrali, i takim jak oni. Łączyły ich wszystkich ciepłe, prawie braterskie relacje.

Artem był już po dwudziestce, przyszedł na świat jeszcze tam, na górze, i nie był tak chudy i blady, jak wszyscy urodzeni w metrze, którzy nigdy nie ośmielają się pokazać na powierzchni, bojąc się nie tylko promieniowania, ale też palących, zgubnych dla podziemnego życia promieni słonecznych. Fakt - Artem sam w świadomym życiu był tam tylko raz, i to tylko na moment - poziom promieniowania był tak wysoki, że zbyt ciekawscy zaczynali się smażyć po kilku godzinach, nie mogąc się do woli nachodzić i napatrzeć na niezwykły świat na powierzchni.

Ojca nie pamiętał wcale. Matka była z nim do czasu, aż skończył pięć lat - mieszkali na stacji Timirjazewskiej. Było im dobrze i życie płynęło jednostajnie i spokojnie, aż Timirjazewska padła pod naporem szczurów.

Olbrzymie, szare, mokre szczury, bez żadnego uprzedzenia, wysypały się z jednego z ciemnych bocznych tuneli. Niezauważona odnoga skręcała w bok i w dół od głównego północnego toru i schodziła na dużą głębokość, by zagubić się w skomplikowanej plątaninie setek korytarzy, w labiryncie pełnym strachu, lodowatego zimna i wstrętnego smrodu. Tunel ten prowadził do królestwa szczurów, miejsca, w które nie odważyłby się zapuścić najbardziej szalony poszukiwacz przygód. Nawet zagubiony, niezorientowany w podziemnych planach i przejściach wędrowiec, który zatrzymałby się na jego progu, wyczułby tchnące stamtąd czarne, straszne niebezpieczeństwo i odskoczyłby od ziejącej wyrwy, jak od zadżumionego miasta.

Nikt nie był straszny dla szczurów. Nikt nie schodził do ich włości. Nikt nie ośmielał się przekraczać ich granic.

Ale tym razem przyszły same.

Wielu ludzi zginęło w dniu, w którym gigantyczne szczury, jakich nie widziano nigdy ani na stacji, ani w tunelach, zalały żywym strumieniem wystawione posterunki i stację, grzebiąc pod sobą jej obrońców i ludność, zagłuszając masą swych ciał ich przedśmiertne krzyki. Pożerając na swojej drodze wszystko: martwych i żywych ludzi oraz swoich zabitych pobratymców - ślepo, bezlitośnie, poruszane niepojętą dla człowieka siłą, szczury rwały do przodu, coraz dalej i dalej.

Przeżyło tylko kilka osób. Nie kobiety, nie starcy ani dzieci - nikt z tych, których zwykle w pierwszej kolejności się ratuje - lecz pięciu zdrowych mężczyzn, którzy potrafili wyprzedzić śmiercionośną rzekę. Udało im się ją prześcignąć tylko dlatego, że stali z drezyną na posterunku w tunelu południowym. Słysząc krzyki ze stacji, jeden z nich pobiegł, żeby zobaczyć co się stało. Kiedy ujrzał ją ze skraju peronu, Timirjazewska już dogorywała. Od razu przy wejściu, widząc pierwsze wylewające się na peron potoki szczurów, zrozumiał co się stało i już miał biec z powrotem, wiedząc, że w niczym broniącym stacji nie pomoże, gdy nagle ktoś złapał go z tyłu za rękę. Obejrzał się; uczepiona jego rękawa kobieta z wykrzywioną strachem twarzą zawołała, próbując przekrzyczeć chór rozpaczliwych jęków:

- Uratuj go, żołnierzu! Zlituj się!

Zobaczył, że kobieta podaje mu dziecięcą rączkę, maleńką, pulchną dłoń, i schwycił tę dłoń, nie myśląc o tym, że ratuje komuś życie, lecz dlatego, że nazwano go żołnierzem i poproszono o litość. I ciągnąc za sobą to dziecko, a potem w ogóle trzymając je pod pachą, rzucił się na wyścigi z pierwszymi szczurami, na wyścigi ze śmiercią - przed siebie, wzdłuż tunelu, tam, gdzie czekała drezyna i koledzy z posterunku. Już z daleka, ponad pięćdziesiąt metrów od nich, krzyknął, żeby zapalali. Ich drezyna miała silnik, jako jedyna wśród dziesięciu najbliższych stacji, i tylko dlatego mogli wyprzedzić szczury. Strażnicy mknęli przed siebie i z dużą prędkością minęli zapuszczoną Dmitrowską, na której gnieździło się kilku odludków. Krzyczeli do nich: Uciekajcie! Szczury!, ale wiedzieli, że nie uda im się już uratować. Podjeżdżając do posterunków Sawielowskiej, z którą, dzięki Bogu, mieli w tym czasie układ pokojowy, zaczęli zawczasu zwalniać, żeby przy takiej szybkości nie zastrzelili ich na podjeździe jako bandytów, i ze wszystkich sił wołali do strażników: Szczury! Szczury idą!. Byli gotowi na dalszą jazdę przez Sawielowską i dalej, wzdłuż linii, błagając, żeby ich przepuścili, póki jest dokąd uciekać, póki szara fala nie zaleje całego metra.

Lecz na ich szczęście na Sawielowskiej znalazło się coś, co uratowało uciekinierów, stację i być może całą Linię Sierpuchowsko-Timirjazewską: kiedy zlani potem dojeżdżali do straży krzycząc o śmierci, której ledwo udało im się umknąć, tamci już pośpiesznie ściągali pokrowiec z jakiegoś potężnego urządzenia.

Był to miotacz płomieni zmontowany przez miejscowe złote rączki ze znalezionych części, prymitywny, ale niezwykle silny. Gdy tylko pokazały się pierwsze szeregi szczurów, a z mroku zaczął dobiegać narastający szum i zgrzytanie tysięcy szczurzych łap, strażnicy odpalili miotacz i nie wyłączali go, aż skończyło się paliwo. Huczące, pomarańczowe płomienie wypełniły tunel na długości kilkudziesięciu metrów i paliły, spalały szczury, bez przerwy, dziesięć, piętnaście, dwadzieścia minut. Tunel napełnił się ohydną wonią palonego mięsa i dzikim szczurzym wyciem... A za plecami strażników z Sawielowskiej, którzy zostali bohaterami słynnymi na całą linię, zamarła stygnąca drezyna, w każdej chwili gotowa do nowego skoku, a na niej pięciu mężczyzn, uciekinierów ze stacji Timirjazewska i jeszcze jedna osoba - uratowane przez nich dziecko. Chłopiec. Artem.

Szczury cofnęły się. Ich ślepa wola została złamana przez jedno z ostatnich osiągnięć ludzkiego geniuszu wojskowego. Ludzie zawsze umieli zabijać lepiej niż każde inne żywe stworzenie.

Szczury uciekły i wróciły do swego ogromnego królestwa, którego prawdziwych rozmiarów nie znał nikt. Wszystkie te leżące na niezbadanej głębokości labirynty były tak tajemnicze i, zdawałoby się, bez żadnego pożytku dla pracy metra, że nie zważając na zapewnienia ludzi z autorytetem, nie można było uwierzyć, iż wszystko to stworzyli zwykli jego budowniczowie.

Jeden z tych autorytetów pracował nawet kiedyś, jeszcze w tamtych czasach, jako pomocnik maszynisty kolejki podziemnej. Takich ludzi niewielu już zostało i byli w cenie, gdyż na samym początku okazali się jedynymi, którzy nie rozkleili się i nie ulegli strachowi, znalazłszy się poza wygodną i bezpieczną kapsułą pociągu, w ciemnych tunelach moskiewskiego metra, w tych kamiennych trzewiach megalopolis. Wszyscy na stacji odnosili się do niego z szacunkiem i tego samego uczyli swoje dzieci, dlatego pewnie Artem go zapamiętał, a zapamiętał na całe życie: wyniszczonego chudego człowieka, zmarniałego przez długie lata pracy pod ziemią, w wytartym, wyblakłym uniformie pracownika metra, który to strój dawno już stracił fason, ale nadal był zakładany z dumą, z jaką emerytowany admirał wdziewa paradny mundur. Artem zaś, wówczas jeszcze zupełny dzieciak, widział w mizernej postaci pomocnika maszynisty niewypowiedzianą siłę i charakter...

Trudno się dziwić! Pracownicy metra byli dla pozostałych jego mieszkańców tym, kim tubylczy przewodnicy dla ekspedycji naukowych w dżungli. Święcie im wierzono i całkowicie na nich polegano, od ich wiedzy i umiejętności zależało przeżycie pozostałych. Wielu z nich zostało przywódcami stacji po tym, jak rozpadł się jedyny system władzy i metro z kompleksowego obiektu obrony cywilnej, ogromnego schronu przeciwatomowego zmieniło się w mrowie niezwiązanych jedną władzą stacji, i pogrążyło w chaosie i anarchii. Stacje stały się swego rodzaju karłowatymi państewkami, niezależnymi i samodzielnymi, każde ze swoją ideologią, ustrojem, przywódcą i wojskiem. Wojowały ze sobą, łączyły się w federacje i konfederacje, jednego dnia będąc metropoliami powstających imperiów, by następnego upaść i dać się skolonizować wczorajszym przyjaciołom czy niewolnikom. Zawierały krótkotrwałe sojusze przeciw wspólnemu zagrożeniu, aby, kiedy niebezpieczeństwo minie, z nowymi siłami rzucić się sobie do gardeł. Tłukły się z zapamiętaniem o wszystko: o przestrzeń życiową, o jedzenie - hodowle drożdży białkowych, plantacje niepotrzebujących światła dziennego grzybów, kurniki i chlewy, w których blade podziemne świnie i kurczaki karmiono bezbarwnymi podziemnymi grzybami - i oczywiście o wodę, to jest o filtry. Barbarzyńcy, niepotrafiący naprawić urządzeń filtrujących, które przestały działać, umierali od skażonej promieniowaniem wody i ze zwierzęcą zawziętością rzucali się na ostoje cywilizacji, stacje, gdzie sprawne były prądnice i małe, chałupnicze elektrownie wodne, gdzie regularnie remontowano i czyszczono filtry, gdzie dzięki dbałości troskliwych kobiecych rąk mokrą ziemię przebijały białe kapelusiki pieczarek, a w zagrodach chrumkały syte świnie.

Naprzód, do niekończącego się, szalonego szturmu, gnał ich instynkt samozachowawczy i odwieczna zasada rewolucji: odebrać i podzielić. Obrońcy dostatnich stacji, łączeni przez byłych zawodowych wojskowych w oddziały bojowe, walcząc do ostatniej kropli krwi odpierali ataki barbarzyńców, przechodzili do kontrnatarcia, oddając i odbierając w boju każdy metr tuneli. Stacje budowały potęgę wojskową, żeby na najazdy odpowiadać ekspedycjami karnymi, by wypierać swych cywilizowanych sąsiadów z ważnych życiowo obszarów, jeśli nie udało się osiągnąć porozumienia drogą pokojową, a wreszcie żeby odpierać całe to plugastwo wyłażące ze wszystkich dziur i tuneli. Wszystkie te dziwne, pokraczne i groźne stworzenia, z których każde z łatwością mogłoby doprowadzić Darwina do obłędu swym jawnym nieprzestrzeganiem praw ewolucji. Jakkolwiek wyraźnie różniły się od znanych człowiekowi zwierząt, wszystkie te potwory - czy to nieszkodliwi przedstawiciele miejskiej fauny przeobrażeni w stworzenia z piekła rodem, czy to istoty o...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin