Helena Mniszkówna
Ordynat Michorowski
I Płomień rósł, potężniał. Jaskrawe języki, wymykając się zdradziecko z szarych
mas budowli, strzelały w górę śmiałym pędem. Jak żmije kurczą się i prostują swe
śliskie cielska do skoku, tak rozżarte bicze ognia, skotłowane w kłębek,
rozwijały się gwałtownie i parły z wściekłą zajadłością coraz wyżej do szczytów.
Warkot i świst złowrogi brała w siebie moc marcowa; szare masy fabryczne,
spiętrzone kominy - rysowały się nikle w czarnych przestworzach. Teraz otaczał
je u dołu krwawy wieniec, niby z krzewów korali, ale ruchomy, szarpiący się w
żądzy niszczenia. Straszliwe zygzaki pełzły wężowym skrótem, prężyły się,
buchając grzywą purpury i złota. I rosły jak tytany, i szalonym tańcem
rozchichotanych demonów goniły za sobą, łącząc w piekielnych uściskach
rozwielmożnione, żarłoczne cielska. Już nie krzewy korali, lecz rozpasane
fontanny ognia otaczały budowle. Zapaliło się niebo, różowe płachty na chmurach
wchłaniały czerwień. Pożoga nabrała rozpędu, waliła w czeluść nocy hukiem,
przerażającym gwizdem ognistych batów; niosła w czerwone obłoki olbrzymy dymów.
Rozjaśniła się okolica, morelowy odblask lunął na śniegi. Pożar sypał potokami
iskier. Deszcz z gwiazd purpurowych i złotych, ciskanych z żywiołową furią
zarażał inne dachy, opalał drzewa. Wulkan wybuchał za wulkanem. Kilka ich ziało
potężnie, rozlewając się w bezmierny ocean fal. Sadza dymów rosła w bór, zbity,
huczący, ziemia wydała głuchy jęk, szedł po niej grzmot, niby dreszcze
przerażenia. Żywioł szalał. Ostre gwizdki sygnałów umilkły, mrowisko ludzkie
cofnęło się w popłochu. Wielki dzwon alarmowy wydawał krótki urywany krzyk.
Gore! Gore! Kaski strażników migały w tłumie jak pochodnie. Wiły się nad głowami
przerażonych ludzi grube węże sikawek, warczały cienkie tasiemki wody, ginąc w
otchłaniach ognistych. Trzask tryskających pomp zagłuszały ryczące kłębowiska
szatanów. Okropność bezmierna ogarnęła ludzi. Szalony strach skuwał ich na
miejscu. Paliły się niebo i ziemia. I coraz słabiej, ciszej, boleśniej wołał
dzwon resztkami sił. Gore! Gore! Nagle niebem, powietrzem, ziemią szarpnął
gwałtownie straszliwy huk. Ludziom zdawało się, że ziemię wysadzono dynamitem.
Ze środka rozpalonego muru wielkiego budynku wybuchnął niebieskofioletowy słup
ognia, znów się skurczył, rozwalił mur i, jak lawa z wulkanu, runął po stoku
góry niebieską rzeką palącego się spirytusu. Pękł zbiornik w gorzelni. Pożar
przy błękitnej szarfie płynącego alkoholu stał się żółtym i jakby zmalał.
Wykwitły z pożogi bukiet płomieni odmiennej barwy zaćmił go na chwilę. Lecz nie
zmniejszył - żądza zniszczenia rwała z siłą naprzód. * * * Tłum ogarnęła panika.
Ludzie z wrzaskiem uciekali przed pędzącą rzeką spirytusu. Szał zawładnął
żywiołem i ludźmi. Potop, zawieja ognia do obłędu doprowadziły umysły. Tłumy
darły się, przewracały, biegnąc na oślep i wpadając na siebie. Szloch, krzyk
ludzki zmniejszały się chwilami i wówczas słychać było pojedyncze głosy, tu i
tam rozsiane, głosy stanowcze, fanatyczne. Czasem, pod wpływem mówców,
kilkadziesiąt pięści wznosiło się ponad głowami, wygrażając strażakom. Inni z
przekleństwem grozili w przeciwną stronę pożogi. A pojedyncze głosy w przerwach
łomotu, trzasku, świstu płomieni, dominowały ciągle. - Zabiją nas - szeptali
strażacy. - Ratować! - brzmiała komenda dowódcy. - Nie uratujemy. Pożar huczał,
jak tysiące trąb powietrznych. II - Romny palą się! Gorzelnia ordynacka płonie!
Parowe młyny! - rozlegały się po okolicy przerażone głosy. W jaskrawym świetle
pożogi bielały w oddali mury bliższych folwarków. Jasność, żar piekący
rozdzierał noc na daleką przestrzeń. Śniegi, leżące blisko ognia, stajały w
brudnych kałużach odbijając gorące łuny. Rozżarzone głownie, warkocze iskier z
sykiem grzęzły w błocie, buchając reesztkami ognia, jak zmęczone bestie pianą.
Zdawało się, że słońce spadło na ziemię, rozprysło się i skłębia, ciska w górę,
rzucając dokoła swe zabójcze pasma, niby macki potwora. Wyniosłe baszty i
wieżyce ordynackiej siedziby rozbłysły w świetle. Róż wsiąknął w mury; krwawo
świeciły szyby okien. Z wielkiej bramy sklepionej wypadł ostrym galopem mały
orszak konnych i gnał do pożaru fantastyczny, jak hufiec upiorów. Na czele biegł
koń czarny, zziajany, z rozwianą gęstwą ogona i grzywy. Pożar grał mu w
źrenicach; nozdrza niosły pochodnie. Cwałował naprzód, świecąc marmurową
piersią. Unosił na grzbiecie smukłą sylwetkę jeźdźca w rozniesionej przez pęd
burce, spiętej tylko na ramionach. Już dopadali pożaru, gdy zastąpił im drogę
inny jeździec bez czapki, z osmoloną czupryną i okopconą twarzą. Konie,
wstrzymane gwałtownie, stanęły dęba. Zapytania i odpowiedzi skrzyżowały się: -
Jaki powód? - Podpalone... wszystkie rogi zajęte. Obcy ludzie... dowodzą
agitatorzy! - Wszystkie straże są? - Tak, panie ordynacie. - Ratować domy
robotników i służby; od fabryk odstąpić. Żywo! - Młyny zgorzały. Ale spirytus,
panie ordynacie!... - Słuchać komendy! Ludzie ważniejsi. Na miejsce, Badowicz!
Głos brzmiał spokojnie, ale stanowczo. W tej chwili właśnie pękł zbiornik
alkoholu. Oślepiająca rakieta, piorunowym grzmotem cisnęła się pod różowy strop
nieba i potoczyła z góry, warcząc przeraźliwie, wprost na ordynata. Olbrzymi
strzelec i dwaj inni gwałtownie odciągnęli karego wierzchowca daleko na stronę.
Oniemieli z przestrachu, bladzi, wydali okropny okrzyk zgrozy. - Panie
ordynacie... dalej... dalej! - Tu ogień dosięgnie! - Dziękuję wam. Brunon i Jur
do pożaru; ratować mieszkania! Pan do naczelnika straży na pomoc. Łowczy
Urbański skłonił się. - Ale, panie ordynacie, samemu niebezpiecznie... obcy
ludzie... bunt. - Proszę być spokojnym. Ordynat został sam. Silnie trzymał
rozgorączkowanego konia, lecz Apollo walił kopytami, bryzgając błotem. Chrapał
wściekle, przysiadał na tylnych nogach, z nozdrzy ział ogniem. Spod czarnej
czapki ordynata szare oczy błyszczały łuną pożaru. Brwi miał zmarszczone w gęsty
łuk. Smagła, szczupła twarz zabarwiła się ogniście. Patrzył w rozpętaną przemoc
ognia spokojniej od Apolla, tylko nozdrza grały mu prędko, podniecone wewnętrzną
gorączką i swędem spalenizny. - Co ja im zrobiłem?... Czy to zemsta? Za co?...
myślał poruszony. - Agitatorstwo... bunt... Więc fala przyszła i tu?! Uśmiech
ironiczny błąkał się na jego ustach, przemknął po wydatnych rysach i zawieją
sarkazmu omglił szare źrenice. - Bydło! - wyrzuciły skrzywione wargi. - A
przecież mają naukę; daję im ją - myślał z goryczą. - Owczy pęd! I jeszcze słabe
mózgi! Już był podniecony ideą ocalenia zbłąkanych tłumów. Ostrogami trącił
Apolla, ruszył w huczące masy ludu, w burzę ognia i dymów. Lecz powstrzymał go
olbrzymi Jur, chwytając konia za uzdę. - Jaśnie panie!... tam nie można... tam
grożą... przeklinają. Ordynat parł naprzód. - Kogo przeklinają? Mnie? - Jśnie
pana... to podlecy. - No, dobrze. Mówiłem ci: ratować mieszkania! Ruszaj do
pożaru! - Jaśnie panie... - Ruszaj!... Głos ordynata zasyczał. Jur znikł w
tłumie. - Zabawna historia! - myślał Michorowski. - Tego jeszcze nie widziałem.
Ciekawym! I z uśmieszkiem lekceważenia wtłoczył konia w skłębione rojowisko
ludzkie. III Jur ukryty przed wzrokiem ordynata, czuwał jednak, z dłonią
nieznacznie umieszczoną na kolbie rewolweru. Słyszał gorące mowy agitatorów,
którzy wygrażali na panów i milionerów; widział wzburzony tłum, zaciśnięte
pięści i bał się o ukochanego pana. Bali się również naczelnicy straży ogniowej
i cała inteligencja administracji, zgromadzona przy ratunku. Najspokojniejszy
był ordynat. Na swym groźnym wierzchowcu jechał poważny, dumny, rozsuwając
piersią końską zbite gromady robotników i służby folwarcznej. Spotykanym
strażakom dawał krótkie, donośne rozkazy i wolno mijał tłumy nie zwracając na
nie najmniejszej uwagi. Całą akcję ratunkową skierował na zamieszkane domy; od
fabryk odstąpili wszyscy. A ludzie oniemieli na jego widok. Spokój i powaga
ordynata wywołały ogólny podziw. Zaczęto pospiesznie ustępować z drogi. Tu i tam
jakaś ręka, rozwijając zaciśniętą pięść, nieśmiało zdejmowała czapkę z głowy. I
ukłonów takich było coraz więcej. Przekleństwa cichły, w oczach gasły żary
wściekłości. Tłum zakołysał się, wydając z siebie zaledwie głuchy pomruk
zdziwienia. Nie spodziewano się tu ordynata. Na widok jego wyniosłej postaci na
koniu, jego twarzy jak z lodu wykutej, bez cienia lęku w oczach, przeciwnie - z
szyderstwem widocznym nawet dla ogółu, agitatorzy zamilkli. Jakiś majestat ich
zagłuszył. Setki oczu wpiło się w jadącego pana ze strachem, z nagle obudzoną
pokorą. Wydał im się karcącym duchem, który ich zgniecie do ziemi. Widoczny dla
tłumów, górował nad nimi, oświetlony pożogą, pewny siebie, drwiący. Nawet trochę
zawiedziony zachowaniem wyjących przed chwilą groźnych mas. Wtem, z oddalonej
gromady robotniczej odezwał się zachrypły głos i zaczął wołać tubalnie: -
Burżuj! burżuj! milioner! Nie dajcie się, bracia!... Okradacz biednego
narodu!... Pączek w maśle!... Spalić go, zrabować!... Kto mu się kłania, temu
kula w łeb... bracia, to burżuj!... Zgładzić panów!... Głos agitatora zmienił
się w ryk; odpowiedziało mu kilka pojedynczych okrzyków z tłumu i głucha cisza.
Tylko palące się swobodnie fabryki huczały rozszalałym płomieniem. Ordynat ani
drgnął. Jechał dalej, lecz na jego ustach uśmieszek ironiczny wzmógł się, w
oczach błysnął humor. Zalęknione gromady ludzi, podburzone nowym krzykiem
agitatora, zaczęły się tłoczyć, popychać. Na kilku zapaliło się ubranie.
Powstała panika, którą spotęgowało jeszcze walenie się przepalonych murów. -
Burżuj!... burżuj!... wyzyskiwacz biednych! Truteń... - ryczał rozjuszony głos w
oddali. Gromady, zewsząd popychane, otoczyły Apolla zwartą, ciężką bryłą ciał
ludzkich. Koń wyrzucał głową, zaczął bić kopytami. Wielki komin gorzelni,
czerwony jak rubin, chwiał się u podstawy. Groza straszliwa wleciała tu wichrem
i rozniosła trwogę. Ordynat stanął w strzemionach, podniósł rękę i wskazując
błyszczącą błotną przestrzeń poza ogniem, zawołał donośnie: - Kto nie ratuje...
tam!... marsz!... Wolno... wolno... Ustępować... nie tłoczyć się... Wolno!...
Głos ponury nie milknął: - Burżuj... śmierć mu!... W okropnym gwarze ludzkim w
szumie fali ognia - rozległy się dwa suche trzaski rewolwerowe, jeden po drugim:
traf! traf! - odczute raczej instynktem, niż słyszane. Dwie kule świsnęły
powyżej ordynata. On lekko przybladł, lecz nie tracąc spokoju wołał, dalej
stojąc w strzemionach: - Wolno... wolno... W tył... wolno! Posłuszne gromady
szły w porządku, ale w oddali, skąd strzelano, rozległ się mrożący krew wrzask
ludzki. Krzyki przeszły w ryk, w wycie dzikich zwierząt. To rozjuszone tłumy
robotników goniły uciekającego agitatora, pragnąc zemścić się za strzały. Te dwa
trzaski rewolwerowe były przesileniem na korzyść ordynata. Oburzenie graniczące
z obłędem ogarnęło lud. Żądza zemsty za ukochanego pana zagłuszyła wszelkie
uczucia ludzkie. Bo w tym tłumie obałamuconym, ogłupiałym, miłość do ordynata
buchnęła na nowo, jakby odrodzona. W tej chwili wszyscy w najwyższym przerażeniu
zrozumieli, że nad uciekającym przybyszem może się spełnić sąd doraźny. Ale
ordynat runął z koniem naprzód; wyprostował się w siodle i przeraźliwie
gwizdnął. Dopadło go kilku strażników. - Nie pozwolić na rozlew krwi... Żywo
tam! Wyrwać go z tłumu! - krzyknął z płomieniami w oczach. Gdy strażacy skoczyli
co tchu spełnić to polecenie, ordynat znów jął wolno wypuszczać gromady z
pogorzeliska. Prawie wszyscy już byli poza pożarem, gdy z łoskotem zawalił się
przepalony komin. Stęknęła ziemia pod nowym obuchem. Komin rozsypał dokoła
mnóstwo rubinowych cegieł i olbrzyxmie łomy gruzów. Cały pusty plac wśród
płomieni zajaśniał żarem. Teraz już ogień, dym siwoczarny, skotłowany, gryzący,
zamieć sypkich iskier, wszystko to zbiło się w masę, w ogniste cielsko,
miażdżyło się wzajem, pożerało. Do ordynata przycwałował naczelnik straży
głębowickiej, wołając: - Ocalony od mordu, ale ciężko ranny. Wzburzenie ogromne.
Pilnują go strażacy. Co robić?... - Jak się zachowuje? Czy chce zbiec? - Nie
może: pokaleczone ma nogi i zbity. Ordynat pomyślał chwilę. - Odnieść go do
naszego szpitala. - Jak to, panie ordynacie? Do... naszego? - Tak! IV Żywioł
przycichał. Już tylko gdzieniegdzie wystrzelał słup jaskrawych płomieni. Otchłań
ognista rozlała się nisko przy ziemi, kończąc piekielne dzieło. Dogorywała
gorzelnia, zabudowania jej i młyny parowe. Zdołano zaledwie w części uratować
mieszkania robotników. Sikawki parowe i ręczne działały bez przerwy; straże z
Głębowicz, Słodkowic i Romnów, a także straż z Obronnego nie ustawały w pracy.
Ale żar i mnóstwo rozpalonych głowni utrudniały ratunek. Pogorzelisko otaczał
obóz ludzki; naród napływał gromadnie z okolicznych folwarków i wsi. Jedni
biegli ratować, inni wyrzekali głośno. Szloch poszkodowanych napełnił powietrze.
Rozległy się przekleństwa i ciężkie westchnienia zachrypłych piersi. Głosy, nad
niepojętą dla tych ludzi dobrocią ordynata, rozbrzmiewały donośnie. On ich nie
słyszał. Stał oddalony od pożaru - w otoczeniu kilku powozów z okolicy i konnych
mężczyzn. Rozmawiał z hrabstwem Trestką, również na koniach. Był nawet wesół,
tylko z lekką chmurą na czole. Na wschodzie niebo zaczęło różowieć, inaczej niż
łuna, jaśniej, weselej. Słońce, blade, wznosiło się w górę przysłonięte dymami
pożogi. Mętny dzień rozświetlał zmęczone twarze zielonym blaskiem. Przerażenie
zastygło w rysach ludzi, kopeć osiadły na skórze i ten trupi refleks marcowego
dnia w samym zaraniu nadawał zgnębionym gromadom wygląd nieboszczyków. Hrabia
Trestka mówił do ordynata: - Straszny objaw, ten pożar! Jeśli łotry zdołały
podburzyć do tego stopnia pańskich ludzi, to dalibóg! koniec świata. Cóż mówić o
mnie?... Chyba wyjadę za granicę. - No, w tej okolicy nieprędko się taka rzecz
powtórzy - rzekł w zamyśleniu ordynat. - To samo mówiliśmy po dewastacji w
Szalach. Czemu nie? - fala płynie. Pana oni kochają, a jednak... No, i moją Ritę
kochają w Ożarowie: może przez nią i mnie oszczędzą. - Nie licz na to - odrzekła
hrabina. - Ale wie pan, co mi się zdaje?... - mówił Trestka. - Gorzelnia padła
ofiarą głównie dlatego, że spirytus denaturowany. Inaczej łajdaki rozbiliby
tylko kufy, aby się spić. Ordynat machnął ręką. - To na jedno wychodzi. Wcale
nie, bo by się pochorowali przynajmniej, a zresztą spitych powiązałoby się jak
baranów i do policji. O, szelmy! Do czego to teraz dochodzi? Sapristi! Ja bym
wiedział, jak z nimi postąpić. Hrabina Rita rzuciła na męża niechętne
spojrzenie, gorycz ugryzła ją w serce boleśnie. Ona odczuła, co myślał w tej
chwili ordynat. Wzrok jego błądził po rumowiskach dymiących węgli, jakby
szukający nie kary, lecz pomocy dla ciemnych nizin ludzkich, które siłą
konieczności wywołanej nędzą, idą na oślep za tymi, co ukazują im raj poza
gruzami. Żądza, jeśli nie równości, to chociaż sprawiedliwości materialnej,
pędzi tych domniemanych wodzów do czynów krwawych i otumanienia tłumu. Ordynat
wzdrygnął się. Inna myśl napłynęła mu do mózgu. - Jednak świetną była groza
wybuchu! Ale cóż za widok! - mówił Michorowski. Pani Rita popatrzyła na niego
zdumiona. - Podziwiam pana. W takich warunkach mógł pan zachwycać się
widokiem?... - No, jeszcze wtedy nie strzelano do mnie. - Ależ sama groza...
Okropność! - Cóż pan zrobi z tym ptaszkiem, skoro wyzdrowieje? - zapytał
Trestka. - Ha! Pójdzie w świat. Może się poprawi... W tej chwili przygalopował
gorzelniany. Stanął przed ordynatem z wahaniem, mnąc kapelusz w ręku. - Co tam
nowego? - Robotnicy chcą przeprosić pana ordynata - rzekł nieśmiało. - Wszyscy,
co do jednego, są zawstydzeni i upokorzeni. Mówią, że ich obałamucono. - Bardzo
wierzę - rzekł ordynat - gdyż inaczej nie gubiliby samych siebie. Gorzelniany
spojrzał bystro i spuścił oczy. - Czy mogą przeprosić?... zapytał. - Powiedz im
pan: niech się najpierw wyśpią! Ja ich sam zawołam. Gorzelniany skłonił się i
odjechał. - Jeśli istnieje państwo archanielskie, to na pewno u pana - zawołał
hrabia Trestka. - Tym łajdakom udało się, że na pana trafili. Gdzie indziej
poszliby wszyscy w dyby; nie mówiąc o agitatorze, który dawno witałby się z
Abrahamem. - le mówisz, drogi - przerwała hrabina. - Wątpię, czy gdzie indziej
za taki strzał lud pragnąłby krwi agitatora. Pragnienie zemsty nad nim to dowód
oślepienia tych mas, lecz i miłości dla ordynata. - Jednak ferment musiał się
dawno szerzyć?... - O, tak! Z początku nie słuchano podjudzeń różnych wędrowców,
zbito nawet paru; potem ogólny prąd pociągnął ku sobie. Dużo dopełniły broszury
tajemnie rozdawane. Ordynat umilkł, gdyż wiele osób z okolicy żegnało się z nim,
odjeżdżając. Was zabieram do zamku - rzekł do hrabiostwa Trestków. Dzień już był
zupełny, gdy ordynat ze swym orszakiem opuszczał pogorzelisko. Rozpalone ruiny
buchały jeszcze ogniem. Strażaków kazał ordynat zastąpić innymi ludźmi.
Rozdzierano zgliszcza bosakami; kobiety zalewały pojedyncze ogniska wodą,
dźwiganą niemal z pasją. Całą złość i żal tłum wywierał teraz na ogniu.
Pastwiono się nad nim, obrzucano błotem, rwano w kawały. Nastąpiła istna orgia
zawziętości. Kobiety wśród przekleństw ciskały się na płomienie, jak hieny.
Obraz przedstawiał okrutne zniszczenie rozpasanego żywiołu i zwierzęcą zemstę
ludu. Ordynat miał na ustach ironiczny uśmiech. - Nazywają moich ludzi
kulturalnymi, a ot, patrzcie - rzekł do Trestków. - Barbarzyńcy! Nie trzyma się
ich kultura - odpowiedział hrabia. - Daremny trud. Najlepiej machnąć ręką. -
Nie: stale kulturę dawać, aż ich przetrawi - odrzekł Michorowski. Pani Rita
utkwiła w nim oczy, pełne uwielbienia. Jechano w milczeniu po chrupkim śniegu,
poplamionym czarnymi głowniami i kupami sadzy. Nagle hrabia zawołał: - Jest!
Idzie banda! Ordynat widząc zbliżających się robotników skrzywił usta z
niesmakiem. - Czego oni ode mnie chcą?... W oczach odbiła mu się nuda. Był
zmęczony. Z jękiem, szlochem i chrzęstem kolan na śniegu, robotnicza gromada
otoczyła Apolla. Wrzaskliwa ruchoma ciżba błagała o litość. - Daruj, jasny
panie! My ogłupieli!... nas odurzyli... Ale my wierni. Nie wypędzajcie, jasny
panie... Nie posyłajcie do turmy. Służyli będziemy darmo - gdzie jasny ordynat
każe. - Miłosierdzia, panoczku! litości! Darmo służyć będziem - zawodziły
kobiety. Ordynat znudzonym ruchem poruszył głową. - Nie chcę waszej krzywdy,
ale... nie lubię buntów. - Miłosierdzia, panoczku! Nie wyganiaj nas... ratuj!
Skomlenia kobiet i błagające oczy mężczyzn utkwione w ordynata, rozdrażniły go.
Cisnący się tłum, czarny, osmolony sadzą, buchał spalenizną i surowym zapachem
potu. Michorowski stracił cierpliwość, nerwy odmawiały mu posłuszeństwa. Rzekł
jeszcze spokojnie: - Ja was nie wypędzam, ale teraz idźcie spać i mnie dajcie
odpocząć. Ruszył koniem naprzód. Zdumieni jego spokojem i niespodziewaną
obietnicą, ludzie stali w milczeniu. Gdy ocknąwszy się, posyłali za nim
błogosławieństwa, ordynat był już daleko. W zamku jednak nie położył się spać.
Siedział w swym gabinecie, na fotelu, z głową opartą na ręku. Utonął wzrokiem w
wiszącym naprzeciw portrecie zmarłej narzeczonej - i tak pozostał długie
godziny. V W staroświeckim gabinecie w Słodkowcach cicho rozmawiało dwóch panów.
- Więc załatwiłeś z nimi polubownie? To dobrze, ale czy się nie rozzuchwalą? -
pytał stary pan Maciej Michorowski. - Zagroziłem wydaleniem w razie ponowienia
buntu - odrzekł ordynat. Doszedłem całej sprawy: po prostu byli otumanieni.
Zresztą nie oni podpalili. Główny błąd administracji, że pozwoliła na burzenie
umysłów. Ostatecznie, mnie się nie stała wielka krzywda... ale robotnicy
poszkodowani bardzo. Pomimo energicznego ratunku, cały dobytek poszedł z dymem.
- A ty ich pewno wspomożesz? - rzekł staruszek z uśmiechem. - No, skoro nie
rozpędziłem na cztery wiatry, to tym bardziej nie dam im zginąć z głodu. Młyny
będę odbudowywał, więc robota dla nich jest na całe lato. - I gorzelnię
postawisz? - Wątpię. Ordynat zaczął chodzić wzdłuż gabinetu. Pan Maciej zamyślił
się. Po chwili spytał znowu. - Podwyższyłeś im płacę? - O nie! Tego bym nie
zrobił pod presją. Zresztą wynagrodzenie mają bardzo dobre, i sami o tym wiedzą.
Prócz kilku narwańców, ogół nawet tego nie wymagał. - A pamiętasz - w
Szalach?... Ordynat zatrzymał się. - Tak, ale Ćwilecki nie wypłacał swym ludziom
inaczej, niż po dziesięciu terminach, i to po wielkich prośbach. W ogóle
wszystkie warunki u niego były okropne. Moim ludziom wytłumaczyłem bezzasadność
ich postępku. Zrozumieli, są skruszeni i znowu służą mi z ufnością. Zawziętość
natomiast przeciw agitatorom jest taka, że obawiam się rozlewu krwi w razie
pojawienia się nowych. - O, nowi nieprędko się pojawią! Znowu umilkli. Waldemar
chodził po gabinecie, pan Maciej patrzał w okno na szare drzewa parku i gromady
trzepoczących się wróbli. Głowa starca była zupełnie biała, białe wąsy i brwi,
twarz pomarszczona, bolesna, plecy zggarbione. Przedstawiał ruinę człowieka.
Tylko w oczach gorzała jeszcze dusza żywa, myśląca, chwilami tragiczna. Pomiędzy
brwiami ból zastygł i wrył się w ciało głęboką bruzdą. Po tym człowieku życie
przeszło ciężkim bólem, zostawiając po sobie ślady walk i nieszczęść. Lecz
najwięcej białego włosa na głowę a bolesnych bruzd na czoło rzucał ponury
dramat, który zgnębił jego wnuka. Zgon narzeczonej Waldemara stał się dla starca
najostrzejszym kamieniem z życiowego młyna. Teraz miał nowe zmartwienie i obawy
o wnuczkę. Ocknął się z zamyślenia i rzekł: - Otrzymałem list od Luci. Są z
matką w Nicei, ale Lucia chce wracać do Belgii. Pisze, że woli klasztor niż to
życie, jakie jej urządza Idalka. Zresztą sam zobacz. Podał ordynatowi duży
arkusz zapisanego papieru. Waldemar przeczytał. Twarz skrzywiła mu się
ironicznie. Zawołał: - Ciotka zawsze była wariatką! Przepraszam, dziadku. - Ach!
nie krępuj się, Waldy. Wiem, jaką jest Idalka. Te dwie kobiety razem przebywać
nie mogą, chociaż są najbliżej w świecie spokrewnione. - Ciotka chyba chce się
wydać za mąż. To jedynie motywuje te wieczne bale, maskarady i otaczanie się
cudzoziemskimi adonisami. - No, może myśli o Luci? - Skoro jednak Lucia nie
chce, nie widzę racji gwałtem ją prowadzić do ołtarza. - Cóż zatem robić?... Tak
zostawić tego nie można. Lucia jest roztrojona. - Niech dziadzio napisze do
ciotki: może na święta przyjadą? Staruszek smutnie zwiesił głowę: - Idalka nie
przyjedzie: zanadto ją absorbuje zagranica. Zresztą boi się rozruchów. Waldemar
wzruszył ramionami. Do pokoju wszedł cicho służący. Stanął przy drzwiach i
chrząknął znacząco. Pan Maciej drgnął niespokojnie. Ordynat spytał: - Cóż tam
znowu? - Nowa bieda, jaśnie panie. - No?... - W Szalach znowu strajk. Ograbiony
...
Adulka24