!Marcus Wynne - Bez wyboru.doc

(1358 KB) Pobierz

Marcus Wynne

Bez Wyboru

 

Przekład Maciej Szymański

REBIS

DOM WYDAWNICZY REBIS Poznań 2004

Tytuł oryginału No Other Option

Copyright © 2001 by Marcus Wynne AU rights reserued

Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.,

Poznań 2004

Redaktor Agnieszka Horzowska

Konsultacja militarna Jarosław Kotarski

Opracowanie graficzne serii, projekt okładki i ilustracja Zbigniew Mielnik

Zdjęcie na okładce CORBIS/FREE

Wydanie I

ISBN 83-7301-451-9

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. (061) 867-47-08, 867-81-40; fax (061) 867-37-74

rebis@rebis.com.pl

www.rebis.com.pl

Gdańsk, tel./fax (0-58) 347-64-44

Druk i oprawa: ABEDIK Poznań

Dla Caprice, pierwszej i ostatniej, na zawsze

 

Podziękowania

Nikt nie pisze powieści samotnie. Nikt też nie publikuje jej bez pomocy wielu osób. Tym, którzy mnie wspierali, pragnę teraz podziękować. W świecie literackim wdzięczność winien jestem przede wszystkim moim agentom, Ethanowi Ellenbergowi i Michaelowi Psaltisowi, mojemu redaktorowi z Forge, Brianowi Callaghanowi, oraz innym członkom zespołu Tor/Forge: Lindzie Quinton, Karen Lovell, Sethowi Lernerowi, Bobowi Gleasonowi, Kathy Fogarty, Jennifer Marcus oraz staremu dobremu Tomowi Doherty'emu.

Służąc w armii i w agencjach rządowych, miałem przywilej pracować z jednymi z najlepszych na świecie żołnierzy i agentów. Wielu z nich uważam za braci w każdym znaczeniu tego słowa. Szeryfowie federalni Scott „T-Bone" Ralston i Francis Xavier „Butch" St. Germaine osłaniali mnie podczas misji w ponad czterdziestu krajach. Sierżanci: John „Rhino" Onofrey i Jim „Moonbuzzard" 0'Neal, obaj z Sił Specjalnych Armii Stanów Zjednoczonych, a także John „Johnny B" Bolen z 82. Dywizji Powietrznodesantowej, wraz ze mną zakładali Północnokoreańskie Towarzystwo Łowieckie. Innych, których spotkałem podczas misji w wielu krajach, nie wymienię tu z nazwiska, ale chcę, by wiedzieli, że o nich myślę.

Miałem wielkie szczęście uczyć się rzemiosła pod okiem najlepszych instruktorów i psów wojny. Byli wśród nich Dennis Martin (CQB Services w Liverpoolu), Ed „Eduardo" LOVETTE z sił specjalnych, a potem CIA, sierżant major Forrest K. Foreman (Delta, JSA, siły specjalne), starszy sierżant Michael „Iron Mikę" Daczyn (polska Samodzielna Brygada Spadochronowa, OSS, siły specjalne, 173. Brygada Powietrznodesantowa, 82. Dywizja Powietrznodesantowa),

7

starszy sierżant Jim Nobles i starszy sierżant Bobby G. Taylor (82. Dywizja Powietrznodesantowa) oraz Donald Gene „The Love Machinę" Tyson (SEALs, instruktor BUD/S, szeryf federalny). Szczególne podziękowania należą się Buffy'e-mu, Wielkiemu Spauldino, Dantemu Morrellowi oraz Lofty'e-mu — z powodów, które doskonale znają.

Specjalne wyrazy wdzięczności winien jestem doktorowi Alowi Hollandowi z NASA za uważną analizę tekstu i konsultację psychologiczną.

Pozdrawiam dobrych przyjaciół, którzy wspierali mnie na wiele sposobów: Ricka Diamonda, pułkownika Davida Deana, Ricka Faye'a i całą resztę.

Dziękuję Karlowi Sokołowi z Chestnut Mountain Sports, 2317-1 Whipple Hollow Road, West Rutland, VT 05777, wykonawcy najlepszych przeróbek pistoletów Browning High-Power na indywidualne zamówienie, jakiego dane mi było spotkać.

Jak zawsze dziękuję mojej cudownej żonie Caprice, która wciąż znosi moje szaleństwa, choć każda rozważna kobieta na jej miejscu spławiłaby mnie już dawno. Stara się krótko mnie trzymać, dba o mnie i wnikliwie czyta to, co piszę. Dziękuję, skarbie. Bez ciebie nic bym nie zrobił.

 

 

W każdej tajnej organizacji wywiadowczej i elitarnej jednostce antyterrorystycznej krąży co najmniej jedna anegdota o kimś, kto „się stoczył" albo „przeszedł na drugą stronę". Trudno jednak dotrzeć do faktów; strzeże się ich jak rodowych klejnotów, raz ujawnione bowiem mogłyby zaszkodzić reputacji danej jednostki. Istnieje nawet nie potwierdzona historia, może dwie, o tym, że dowództwo takiej jednostki specjalnej wysłało ludzi z misją zabicia renegata, zanim zdążył wyrządzić zbyt wiele krzywd.

Neil Livingstone, Kult antyterroryzmu

 

 

1.1

Jonny Maxwell uciekał na północ, pewnie trzymając kierownicę drugiego już ukradzionego samochodu. Jechał przez Kansas falującą wstęgą drogi międzystanowej 1-35, mijając łagodne wzniesienia i ciemne zabudowania gospodarstw rozrzuconych między równymi polami zbóż. Tylko światła nadjeżdżających z przeciwka wozów od czasu do czasu rozpraszały ciemność nocy.

Wytrząsnął papierosa ze sztywnej paczki Marlboro, którą właściciel zostawił na desce rozdzielczej. Zauważył, że drżą mu palce. Siłą woli zapanował nad nimi, zanim zapalił papierosa.

Pobrużdżone zmarszczkami odbicie Jonny'ego pojawiło się na gładkiej krzywiźnie przedniej szyby, wydobyte z mroku bladozieloną poświatą wskaźników i czerwonawym ogniem zapalniczki. Z zadowoleniem stwierdził, że jego twarz nie zdradza radości ani strachu.

Tym razem nie było tak jak w Bejrucie, Bośni, Syrii, Gwatemali czy na jakimkolwiek innym brudnym zadupiu, gdzie przyszło mu walczyć. Wtedy towarzyszyli mu inni -walczyli ramię w ramię, jak bracia - gotowi wezwać na pomoc technologiczną potęgę bombowców Stealth i laserowo naprowadzanych bomb albo naciągnąć kominiarki, chwycić za broń i ruszyć z odsieczą.

Albo pomścić go, gdyby poległ.

Teraz jednak zginąłby samotnie i nikt nie pospieszyłby z pomocą.

Chemikalia odpowiedzialne za uczucie zmęczenia i stresu krążyły w jego żyłach jak narkotyki. Na krótką chwilę odbicie w szybie rozmazało się przed jego oczami. Zacisnął usta w dzikim grymasie i dwukrotnie gwałtownie wypuścił

13

powietrze nozdrzami, by pozbyć się znużenia. Potrzebował odpoczynku.

W oddali, gdzie droga zdawała się ulatywać ku nocnemu niebu, zobaczył rzęsiście oświetlony parking. Za betonową budką, kabinami toalet oraz automatami ze słodyczami i napojami znajdował się plac dla wielkich ciężarówek. Stały tam trzy ciągniki siodłowe z naczepami, wszystkie z wyłączonymi światłami. W bliższej części parkingu, przeznaczonej dla samochodów osobowych, widać było tylko dwa pojazdy. Z dala od latarń, w poobijanej toyocie camry, kierowca półleżał na rozłożonym fotelu pogrążony w głębokim śnie, wsparty głową o szybę. Przed toaletami stała czarna toyota 4runner. Jej właściciel siedział na masce i paląc papierosa, spoglądał w niebo.

Jonny zatrzymał wóz obok 4runnera i wyłączył silnik. Wysiadł, przeciągnął się i kiwnął głową w stronę siedzącego.

Młodemu mężczyźnie, który odpowiedział mu skinieniem, zapewne niedawno stuknęła dwudziestka i wyglądał na studenta. Był chudy, miał na sobie czarne lewisy i czarny T-shirt, a zmierzwioną kozią bródką próbował zamaskować słabo zaznaczony podbródek.

-  Niech pan spojrzy na niebo - powiedział. - Pięknie tu.

Jonny spoglądał na niego w milczeniu wystarczająco długo, by chłopak poruszył się niespokojnie i zaczął nerwowo skubać nogawkę spodni. Potem spojrzał w niebo.

-  W rzeczy samej - przytaknął.

Wszedł do toalety i przez długi czas pozbywał się nadmiaru płynu. Następnie zatrzymał się przy umywalce i bardzo dokładnie umył ręce. Kiedy wyszedł, student siedział w tym samym miejscu, wciąż gapiąc się w gwiazdy. Na przydrożnym parkingu panowała cisza, jeśli nie liczyć miarowego cykania świerszczy. Chłopak spojrzał na Jonny'ego i ponownie skinął głową, nie patrząc mu w oczy.

Maxwell podszedł bliżej i wskazał na tablicę rejestracyjną toyoty.

-  Jesteś z Minnesoty?

-  Uczę się tam, u Świętego Tomasza w St. Paul.

-  Znam te rejony. Ładnie tam. To twoje rodzinne strony?

-  Nie, rodzinę zostawiłem w Cedar Rapids.

14

-  I nie chciałeś pójść na uniwerek w Iowa City? Student roześmiał się.

-  Nie. Za blisko domu.

-  Tak... Pamiętam, że kombinowałem tak samo.

-  Uczył się pan na University of Iowa?

-  Nie. — Jonny uśmiechnął się i omiótł wzrokiem cichy plac. Kierowca pogrążonej w półmroku camry nadal spał w fotelu. Od strony parkingu dla ciężarówek nie dobiegał żaden dźwięk. - Poszedłem na UCLA.

-  Podobało się panu w Los Angeles?

-  Nigdy tam nie byłem.

-  Przecież powiedział pan, że...

-  To był campus UCLA w Tegucigalpa. W Hondurasie. Wiesz, jak się tłumaczy skrót UCLA? Unilaterally Control-led Latin Assets*.

Chłopak oderwał od niego zdumione spojrzenie dopiero wtedy, gdy Jonny wskazał palcem w stronę karoserii 4run-nera.

-  Ktoś ci nieźle skrobnął drzwi. Lakier do wymiany.

-  Co? - Student zeskoczył z maski i stanął między dwoma samochodami. - Gdzie?

Jonny wskazał na dolną część drzwi od strony pasażera.

-  Tutaj.

-  Nic nie widzę...

Kiedy chłopak się schylił, żeby z bliska obejrzeć rysę, Jonny chwycił go mocno za głowę, jedną ręką zatykając usta, a drugą naciskając na potylicę. Szarpnął mocno do tyłu i w bok, obracając szamoczącego się chłopaka twarzą ku górze. Pod tamtym ugięły się nogi i zawisł całym ciężarem ciała na cienkiej szyi wspartej o zgiętą rękę Jonny'ego, który szarpnął się mocno, aż usłyszał miękkie trzaśniecie pękającej kości. Wolną ręką chwycił głowę studenta i pociągnął mocno w obie strony, by się upewnić, że złamał mu kark, a rdzeń został dostatecznie uszkodzony. Chłopak drgnął spazmatycznie i sflaczał. Czarne dżinsy pociemniały, gdy pęcherz przestał trzymać mocz. Jonny położył ciało na zie-

* Co można przetłumaczyć jako Jednostronnie Sterowane Latynoskie Dupki (przyp. tłum.).

15

mi między dwoma samochodami. Wyjrzał ponad dachem terenowego 4runnera i uważnie zlustrował wzrokiem cały parking. Śpiący w starej toyocie się nie obudził. Nikt nie kręcił się ani po placu dla ciężarówek, ani w pobliżu toalet. Maxwell otworzył drzwi wozu chłopaka i wcisnął zwłoki na tylne siedzenie. Znalazł na podłodze zwinięty w kłębek bladozielony śpiwór z bawełny. Przykrył nim ciało aż pod brodę, aby student wyglądał na śpiącego. Spojrzał na trupa, zacisnął usta, wyciągnął rękę i palcami zamknął mu powieki. Potem usiadł za kierownicą, przekręcił kluczyk i wolno wyprowadził 4runnera z parkingu.

 

1.2

Wiatr zawył, a ryk silników odrzutowych stał się jeszcze potężniejszy, kiedy tylna rampa transportowego C-141 opuściła się, wpuszczając do wnętrza samolotu lodowaty chłód nocnego nieba. Dziesięć tysięcy metrów niżej rozciągała się arizońska pustynia, podobna do zmiętego prześcieradła wznoszącego się ku zachodowi, gdzie piętrzyły się góry Santa Rosa. Łuny miast Phoenix na północy oraz Tucson na południu przypominały słaby blask latarek włączonych pod poszarpanym kocem; mocno oświetlone lotnisko w Marana wyglądało jak fluorescencyjny znaczek pocztowy.

Dale Miller ruszył w kierunku rampy wraz z pozostałymi pięcioma członkami zespołu. Wszyscy mieli na sobie grube, ocieplane kombinezony, hełmy z goglami oraz maski tlenowe połączone rurkami ze zbiornikami tlenu przyczepionymi obok spadochronów. Dale słyszał wyraźnie własny oddech, nagłośniony przez plastikową maskę i przebijający się bez trudu nawet przez hałas silników samolotu i trzaski dobiegające ze słuchawek. Spojrzał na instruktora skoków z sił powietrznych, który z przekrzywioną głową nasłuchiwał instrukcji płynących przez interkom z kokpitu transportowca. Dale ugiął nogi, jakby podłoga samolotu była deską surfingową, i niecierpliwie przytupując, złapał za ramię jednego z towarzyszy.

-  Na co czekamy? - spytał, przyciskając do szyi laryngofon.

-  Pewnie panowie lotnicy obracają panienkę akurat na naszej zmianie - odparł jego towarzysz, Jim Dewberry.

Jeden ze skoczków spojrzał na Dale'a i z niesmakiem wzruszył ramionami.

Instruktor krzyczał teraz do mikrofonu tak głośno, że słychać go było mimo wszelkich hałasów.

17

-  Powtórz! Powtórz!!!

-  Dość - powiedział Dale. - Wystarczająco długo czekaliśmy. Idziemy- rzucił, popychając kolegów w stronę wyjścia. Instruktor wyciągnął rękę, jakby chciał ich zatrzymać, ale Dale odsunął ją bez słowa. Poprawił gogle i wyszedł na rampę, która wygięła się pod nim jak trampolina. Ugiął mocniej kolana, żeby złagodzić efekt kołysania. Wczuł się w rytm ruchów samolotu i otwartej rampy, a kiedy zaczęła się unosić pod jego stopami, odbił się mocno i skoczył. Zawirował w potężnym strumieniu powietrza i zaczął spadać. Pozostali skoczkowie ominęli protestującego instruktora i podążyli w ciemność za Dale'em.

Miller mknął przez mroczne przestworza. Rozłożył ręce i nogi jak żaba w długim skoku, obracając się wolno i stale nabierając prędkości. Odchylając nieco ramiona i zamykając dłonie, sterował ciałem w powietrzu, by mieć przed sobą skraj lotniska w Maranie, leżącego tak daleko w dole.

Zaczynało świtać; na horyzoncie pojawiły się pierwsze promienie słońca.

Wskazania wysokościomierza i stopera, które miał na piersiach, zmieniały się nieustannie: dystans dzielący Da-le'a od ziemi malał błyskawicznie, a sekundy mijały. Pęd powietrza szarpał kombinezon i maskę. Przypływ adrenaliny był potężny. Dale usłyszał własny puls i z uśmiechem przycisnął ramiona do tułowia, by jeszcze przyspieszyć i pomknąć ku ziemi jak strzała. Po chwili spojrzał na wysoko-ściomierz i wrócił do pozycji stabilizującej, z szeroko rozłożonymi ramionami i nogami, by zaraz potem otworzyć prostokątny spadochron. Chwycił linki sterujące i zadarł głowę, aby zerknąć na czaszę. Wreszcie rozejrzał się, szukając pozostałych skoczków. Lecieli dość zwartą grupą, nieco w tyle i powyżej niego. Ciemne spadochrony prawie nie odznaczały się na tle nocnego nieba. Jedynymi dźwiękami towarzyszącymi Dale'owi i jego kolegom w spiralnym locie ku ziemi były świst powietrza i trzepotanie rozpostartych czasz.

Miller uwielbiał tę część skoku. Po szalonym pędzie swobodnego spadania przychodziło poczucie prawdziwego lotu przy wtórze szumu powietrza. Widok dalekiej ziemi dawał wrażenie spokoju, którego nie doświadczał nigdzie indziej.

18

Pociągnął za linkę, by ustawić spadochron pod wiatr. Na wschodzie długie palce świtu zaczęły wpełzać na pustynię. Lotnisko Marana i stojące na nim samoloty, z wielkiej wysokości podobne do zabawek, zaczęły stopniowo rosnąć. Skręcając ku wyznaczonej strefie zrzutu, gdzie czekały karetka i hummer należące do sił powietrznych, dostrzegł samotną sylwetkę człowieka, który przyglądał się nadlatującym spadochroniarzom.

Ray Dal ton obserwował swoich ludzi, stojąc w strefie zrzutu. Prostokątne spadochrony otwierały się jeden po drugim i zwartą grupą odwracały pod wiatr. Skoczkowie lądowali na nogach, w biegu zrzucając uprząż i sięgając po broń. Starał się nie okazywać dumy, którą poczuł na ich widok. Z powagą przyglądał się, jak ludzie, których osobiście wybrał z elitarnych jednostek wojskowych i spośród najlepszych uczestników Programu Operacji Specjalnych prowadzonego przez Centralną Agencję Wywiadowczą, sprawnie kończą zlecone przez niego ćwiczenia spadochronowe.

Machinalnie potarł dłonią biodro, w którym stalowo-ce-ramiczny implant stawu przypominał mu o skoku znacznie mniej udanym od tych, które właśnie obserwował. Był wtedy pułkownikiem w siłach specjalnych. Zachowywał się tak, jakby wciąż nosił mundur, choć w rzeczywistości od pewnego czasu wbijał swą rosłą i kanciastą postać w tweedowe, nieco prowincjonalne marynarki preferowane przez kierownictwo CIA. Kwestia stroju była zresztą jedyną, w której był skłonny do kompromisów ze światem wewnętrznej polityki. Wielu stosunkowo młodych szefów wywiadu - głównie yup-pies wykształconych na prestiżowych uczelniach zaliczanych do Ivy League - z niechęcią traktowało aurę spokojnej pewności siebie i kompetencji, a zarazem potencjalnej brutalności, która otaczała Raya. Podobało mu się i to, że się go boją, i to, że muszą go tolerować.

Bo czy znaleźliby innego człowieka, który utrzymałby w ryzach tych tajnych wojowników?

Jednostkę nazwaną Dominance Rain tworzyło zaledwie dwunastu ludzi. Stworzono ją na wzór izraelskich kidon, jednostek-bagnetów, utrzymywanych i szkolonych przez

19

państwo drużyn zabójców, którzy systematycznie eliminowali osoby stanowiące zdaniem władz zagrożenie dla Izraela i jego obywateli. Ich celem byli głównie terroryści i organizacje wspierające terroryzm; działały wszędzie tam, gdzie pojawiały się nowe organizacje zbrojne o międzynarodowym charakterze. Zniknięcia i zgony najważniejszych postaci z terrorystycznego światka były dowodem na to, że nikt nie pozostawał poza zasięgiem długiego ramienia izraelskiej sprawiedliwości.

Prezydentowi Stanów Zjednoczonych podobała się ta koncepcja. Po tym, jak terroryści porwali amerykański samolot i zatłukli na śmierć młodego amerykańskiego żołnierza, podpisał rozkaz utworzenia jednostki Dominance Rain. Zniósł wszelkie bariery i pozwolił spuścić ze smyczy najlepiej wyszkolone psy wojny, których zadaniem było zwalczanie terroryzmu i niszczenie wszelkich celów, jakie mogły zagrażać interesom Stanów Zjednoczonych w czasach międzynarodowych konfliktów o niewielkim nasileniu.

W wyniku współpracy między Dowództwem Operacji Specjalnych (DOD) z Departamentu Obrony a Sztabem Akcji Specjalnych działającym w ramach CIA powstał jeden z najlepszych na świecie zespołów w tej branży. Szkoda, myślał Ray, że tak niewielu ludzi, poza prezydentem, garstką jego doradców oraz kilkoma osobistościami z DOD i CIA, zdaje sobie sprawę z tego, co potrafią ci chłopcy.

Żołnierze z Dominance Rain nie wyróżniali się z tłumu. Cechowała ich spokojna pewność ludzi, których sprawdzano wielokrotnie i nigdy nie udowodniono słabości. Przychodzili z Delta Force, oddziałów sił specjalnych, batalionów Rangersów, zespołów SEALs i zwiadu Korpusu Marines. Było nawet paru śmiałków bez doświadczenia wojskowego, którzy wyróżnili się podczas kursu paramilitarnego dla agentów CIA. Łączyły ich nadzwyczajne umiejętności strzeleckie, znajomość broni i materiałów wybuchowych, talent do walki wręcz, prowadzenia pojazdów, otwierania zamków i jeszcze kilka raczej ezoterycznych umiejętności; ponadto każdy z nich znał co najmniej dwa lub trzy języki i miał bogate doświadczenie w wykonywaniu tajnych misji po cywilnemu.

20

Ich profile psychologiczne zdumiewały najlepszych psychologów i psychiatrów świata. Jeden z nich opisał żołnierzy Dominance Rain jako pomysłowych, niekonwencjonalnie myślących, łączących całkowity brak litości z wrodzoną zdolnością doskonałego funkcjonowania w stresie.

Dale Miller i jego koledzy byli jednymi z najlepszych agentów służb specjalnych świata. Odpowiadali wyłącznie przed Rayem Daltonem.

Ray machnął ręką w stronę nadchodzącego porucznika lotnictwa, który dowodził ekipą koordynującą przebieg ćwiczeń.

-  Sir, nie możemy pozwalać na takie lekceważenie zasad bezpieczeństwa... - zaczął oficer.

-  Zajmę się tym, poruczniku. Dziękuję. Oficer zawahał się i przystanął.

-  Tak jest - odparł po chwili i zawrócił.

Ray przypatrywał się przez moment Dale'owi, który wraz z roześmianymi towarzyszami składał spadochron. Pamiętał go jeszcze jako dwudziestosześcioletniego sierżanta. Trwał wtedy kurs selekcyjny w Delta Force, w której Ray pracował. Teraz, w wieku lat trzydziestu jeden, Dale stał się masywniejszy i nabrał pewności siebie, a zarazem dojrzał od czasu, gdy Ray wybrał go do powstającej jednostki Dominance Rain. Żona, która przyglądała się bacznie wszystkim podopiecznym Daltona, twierdziła, że Dale Miller stał się mroczniej szy. W pewien sposób wydawało się to nawet logiczne - po prostu taką miał pracę.

Ray skinął ręką w stronę idącego.

-  Dale!

Miller ruszył biegiem w jego stronę, odprowadzany śmiechem kolegów.

-  Niegrzeczny piesek! Niegrzeczny Dale! - zawołał jeden z nich.

Policzki Dale'a były jeszcze zarumienione po skoku.

-  Czołem, szefie - powiedział, pocierając czubek nosa i pochylając głowę, by ukryć uśmiech.

-  Wkurzyliście lotnictwo.

-  Fakt.

-  Nie róbcie tego więcej.

21

-  Jasne.

-  Przejdźmy się, Dale - zaproponował Ray. - Chcesz? -spytał, wyciągając z kieszeni cienkie honduraskie cygaro.

-  Dzięki, szefie. - Dale pochylił się nad płomieniem poobijanej zapalniczki Zippo z emblematem sił specjalnych, którą podsunął mu dowódca. - Co nowego? Widziałem z góry gulfstreama. Lecimy na robotę?

Ray zaciągnął się mocno i pokręcił głową, wypuszczając chmurę dymu, którą natychmiast rozproszył wiatr. Odeszli jeszcze kawałek, nieco dalej od hangaru, do którego udali się skoczkowie, by złożyć spadochrony. Za gulfstreamem stojącym na smołobetonowym pasie zobaczyli dwa stare DC-3, a dalej potężną sylwetkę zielonego transportowca Evergreen Air 747. Daleko za lotniskiem majaczyły w półmroku świtu światła Federalnego Ośrodka Szkolenia Sił Policyjnych w Maranie.

Ray zapatrzył się w tlącą się końcówkę cygara.

-  Ostatniej nocy Jonny Maxwell uciekł z Leavenworth -powiedział. - Wracał z badań lekarskich przeprowadzanych w ośrodku poza więzieniem. Jednego strażnika uznano za zaginionego, drugiego znaleziono w bagażniku samochodu. Martwego. Na parkingu przy lotnisku międzynarodowym w St. Louis.

Ray obserwował z zainteresowaniem zmianę w postawie Dale'a, który jakby zesztywniał i stracił animusz, podczas gdy jego twarz w pierwszej chwili spąsowiała, a potem gwałtownie pobladła. Zapomniane cygaro zwisało między jego palcami.

-  Jonny dał nogę - odezwał się w końcu Dale.

-  Za chwytanie zbiegów z więzień federalnych odpowiadają szeryfowie. W tej chwili montują specjalny zespół śled-czo-uderzeniowy, który zajmie się sprawą Jonny'ego. Góra chce, żebyśmy mieli obserwatora, który będzie doradzał szeryfom. Ty nim będziesz.

-  Dlaczego ja? Przecież wie pan, jak to będzie wyglądało - zaprotestował Dale.

-  Muszę wysłać ciebie. Kto znał go lepiej niż ty? Przecież sam to powiedziałeś na procesie, prawda?

Dale odwrócił głowę.

22

-  Pod przysięgą...

-  W tej chwili to nie ma znaczenia. Uważam, że najlepiej nadajesz się do tej misji. Potrzebujemy kogoś w tamtej ekipie, żeby pilnował, czy akcja przebiega prawidłowo. Pojedziesz jako doradca i osoba dobrze znająca Maxwella. Pomożesz w tworzeniu profilu zbiega. Opowiesz o prawdopodobnej taktyce i logice działań Jonny'ego.

-  Naprawdę nie wiem, co mam o tym myśleć.

Ray splunął na ziemię strzępkiem tytoniowego liścia.

-  Nie powiedziałem, że przysługuje ci luksus zastanawiania się nad sprawą - rzucił i umilkł na chwilę. - Co myślisz o Jonnym? Teraz, kiedy uciekł.

Dale wbił wzrok w wystygły popiół cygara. Wreszcie strząsnął go czubkiem palca.

-  Zadałem ci pytanie.

Ray odezwał się takim tonem, że Dale podrzucił gwałtownie głową, a jego zimne, błękitne oczy spojrzały na szefa z pasją.

-  Był moim towarzyszem i przyjacielem - powiedział. -Potem mu odbiło. Stał się bandytą i dostał to, na co zasłużył. Pomogłem go zamknąć, bo tak było trzeba.

-  Rzeczywiście, pomogłeś. I masz rację, że tak było trzeba. Ale nie wszyscy byli tego zdania, prawda?

-  Nie, sir. Nie wszyscy.

Ray był mistrzem w odczytywaniu ludzkich emocji i zawsze wiedział, kiedy należy zmienić kurs.

-  Wiem, Dale, że Jonny był twoim przyjacielem. Tak jak i moim. Wiem, co czujesz teraz i co czułeś wtedy. Masz okazję pomóc Jonny'emu. Zrób wszystko, żeby go odnaleziono, a potem spróbuj z nim porozmawiać. Niejeden raz zrobił coś bardzo złego, ale teraz przekroczył wszelkie granice. Zabił co najmniej jednego, a najprawdopodobniej obu strażników. Gra o wszystko i możemy być pewni jednego: jeżeli zacznie walczyć na całego, będzie niewesoło. Musisz temu zapobiec. Znasz go lepiej niż ktokolwiek inny. Znajdź go dla mnie. Współpracuj z glinami. Sprowadź go z powrotem do pudła.

-  Mogę prosić o zapalniczkę?

Ray podał Dale'owi zapalniczkę i przyglądał się przez chwilę, jak ten na nowo przypala cygaro. Czerwony blask

23

oświetlił jego twarz, a chmura niebieskawego dymu zasłoniła usta.

-  A jeśli go nie znajdziemy? - spytał Miller.

-  Wtedy twoja misja potrwa bardzo, bardzo długo. W tej chwili nie ma pilniejszych zadań. Chodzi między innymi o bezpieczeństwo oddziału. Kto wie, do czego może się posunąć Jonny Maxwell, skoro nie zawahał się zabić klawiszy. Wielu ludzi na tym świecie bardzo chciałoby poznać fakty, które może znać ktoś taki jak Jonny.

-  On nigdy nie poszedłby na taki układ. Nie zrobiłby tego...

-  Nie wiesz, Dale - przerwał Ray. - Nie możemy tego wykluczyć.

Spoglądając na szczerą i wykrzywioną bólem twarz Millera, Dalton przypomniał sobie innego młodzieńca, Nikara-guańczyka z pochodzenia, który niegdyś dla niego pracował. „Sandman" był wojownikiem i patriotą, ale bardziej niż Amerykę kochał Nikaraguę. On także przekroczył granice: wrócił do ojczyzny, żeby pomagać rodakom najlepiej jak potrafił. Kiedy jednak jego metody działania stały się zbyt brutalne i zaczęły zagrażać tajnym operacjom prowadzonym w Nikaragui, jego tropem wyruszyli łowcy - ludzie, którzy go znali i wiedzieli, jak walczy.

Towarzysze broni.

Odnaleźli go i zabili.

Ray krążył wtedy nad dżunglą lekkim samolotem wsparcia wywiadowczego Beechcraft King Air, słuchając kanonady dobiegającej z dżungli oraz chrapliwych rozkazów i ciężkich oddechów ludzi, którzy toczyli tę niełatwą bitwę. Nauczył się, jak wyłączać uczucie smutku i niesmaku, które zaczęło mu towarzyszyć, kiedy usłyszał w słuchawkach głos Sandmana wzywającego go po imieniu na bezpiecznej częstotliwości. Dokładnie w chwili, gdy oddział szturmowy otaczał i masakrował jego ludzi.

Od tamtej pory Ray Dalton zdążył nabrać wprawy w tłumieniu uczuć. Skorzystał z tej umiejętności i teraz, aby powiedzieć to, co miał do powiedzenia.

-  Nie chciałem wierzyć, że Jonny, który pracował dla mnie w czterdziestu krajach, ocalił życie setkom Ameryka-

24

nów, siedział przy moim stole z moją żoną i trzema córkami, gwałcił kobiety. Nie chciałem wierzyć, że skończy w więzieniu. Teraz nie chcę wierzyć, że zabił cywilów, żeby wydostać się na wolność. Niestety, nie możemy sobie pozwolić na luksus niewiary. Trzeba znaleźć Jonny'ego. Władze podpisały nakaz, widnieje na nim nazwisko Jonny'ego.

Dale odwrócił się plecami do Raya i spojrzał na wschodzące słońce. Ray zmrużył oczy, patrząc na plecy młodego żołnierza i czekając na jego odpowiedź.

-  A jeśli go znajdę, a on nie będzie chciał się poddać? — spytał wreszcie Dale.

Ray skinął głową, rzucił na ziemię dymiące cygaro i przydepnął je mokasynem z frędzlami.

-  Wtedy będziesz musiał go zabić, Dale.

1.3

-  Chciałabym rozszarpać tego drania - powiedziała detektyw Nina Capushek z wydziału przestępstw seksualnych Departamentu Policji Minneapolis, spoglądając ponuro przez okno nie oznaczonego wozu, który mknął przez centrum miasta. - Niech no tylko spróbuje podskoczyć...

Siedzący za kierownicą detektyw Herb Dunn spojrzał na partnerkę z ukosa.

-  Zapudłujemy go i koniec — powiedział.

-  Próbowała się bronić - dodała Nina tonem, który Herb znał aż za dobrze. - Wskazują na to obrażenia. Siedmioletnia dziewczynka z ranami defensywnymi! A MacDouglas znał tę rodzinę, znał tę małą. Kosił trawę w tej okolicy. On to zrobił, Herb. Czuję to. Wiem! Zrobił to i właśnie dlatego zamierzam go rąbnąć.

Herb odetchnął głęboko, z trudem rozciągając pas bezpieczeństwa wydatnym brzuchem.

-  Jeżeli chcesz wytrwać dłużej w tej robocie, Nino, będziesz musiała wyhodować znacznie grubszą skórę.

Nina spojrzała na niego zielonymi oczami spod zmrużonych powiek, a jej pełne usta ściągnęły się w wąską linię. Oboje milczeli przez długą chwilę.

-  Trzeba dotrzymywać słowa, prawda, Herb?

Wzruszył ramionami, jak zawsze zakłopotany jej chłodnym, oceniającym spojrzeniem, i skoncentrował się na prowadzeniu samochodu. Po dwudziestu jeden latach służby wydawało mu się, że przerobił już wszystkie aspekty skomplikowanych stosunków między dwoma pracującymi razem gliniarzami. I właśnie wtedy Bóg postanowił zakpić z jego próżności, zsyłając mu tę diabelnie piękną, trzydziestoletnią byłą agentkę federalną, którą wyposażył w genialny gli-

26

niarski instynkt i intuicję graniczącą z telepatią. Nina po prostu znała się na ludziach, a jej wgląd w umysły bandziorów - i jego samego - nieustannie wyprowadzał Herba z równowagi, niemal budząc w nim lęk.

Przerwała ciszę śmiechem, kręcąc głową jak ciotka strofująca ukochanego, ale niepoprawnego siostrzeńca. Poklepała Herba po brzuchu rozciągającym do granic możliwości starą, wystrzępioną już koszulę, na której spoczywał znoszony i wytłuszczony poliestrowy krawat.

-  Czy to właśnie uważasz za grubą skórę?

-  Okaż trochę szacunku starszym, młoda damo, bo przełożę cię przez kolano.

-  Nie kuś mnie, staruszku. Wiesz, że tak właśnie lubię. Skułbyś mnie najpierw?

-  Nino, na miłość boską!

Herb czuł, że płoną mu uszy, ale nie umiał nad tym zapanować. Kiedyś sądził, że przyzwyczai się do odzywek Niny. Była wystarczająco młoda, by być jego córką — gdyby miał z Mary dzieci, ma się rozumieć - a potrafiła sypać tekstami, które zwalały z nóg nawet policjantów o najbardziej niewyparzonych gębach. Teraz umościła się wygodniej w fotelu, nie przestając się śmiać. Herb lubił jej śmiech; brzmiał młodo i beztrosko. Tym, co postarzało Ninę, były smutek i nieustające współczucie dla ofiar i ich rodzin, z którymi miała na co dzień do czynienia. Dziką wściekłość, która w niej narastała, wyładowywała w zaciekłych, obsesyjnych wręcz łowach na przestępców. Była jednym z najlepszych detektywów, jakich Herb spotkał w swej dwudziestojednoletniej karierze. Była też najlepszym partnerem, jakiego kiedykolwiek miał. I nie przeszkadzała mu ani jej uroda, ani dowcip. Najważniejsze było to, że bez względu na to, czy siłowali się z jakimś oprychem w ciemnym zaułku, czy mozolnie przepytywali świadków przestępstw, zawsze była przy nim i mógł na nią liczyć.

Herb skręcił w uliczkę prostopadłą do Trzydziestej Pierwszej, na parking przed zaniedbanym budynkiem mieszkalnym. Zatrzymał samochód, rozejrzał się, wrzucił wsteczny i cofnął na miejsce oznaczone napisem „Zarezerwowane dla zarządcy". Nina wyskoczyła z wozu, odruchowo dotykając biodra, gdzie sig-sauer P-228 kalibru 9 milimetrów spoczy-

27

wał w kaburze Bianchi Paddle, którą dostała od Herba na trzydzieste urodziny. Herb przycisnął ramię do ciała, by poczuć dający pewność kształt rewolweru Smith&Wesson model 625 z czterocalową lufą. Po przeciwnej stronie szelek z kaburą miał trzy ładowarki z nabojami .45, a w lewej kieszeni na biodrze krótkolufowego smitha 642, kaliber .38. Koledzy często śmiali się z jego arsenału, jako że przestępcy, których ścigał, rzadko bywali skłonni do przemocy. Większość seksualnych drapieżców posługiwała się siłą jedynie wobec swych ofiar - słabych, bezradnych, nie uzbrojonych. Pozbawieni elementu zaskoczenia, przewagi fizycznej lub broni, w większości okazywali się żałosnymi śmieciami. Ci, którzy żyli z przestępstw - kradzieży, rabunków czy włamań - i od czasu do czasu gwałcili, bywali bardziej bojowi, ale większość poddawała się bez walki. Herb jednak pracował na ulicy zbyt długo, by lekceważyć niebezpieczeństwo, jakie niosły kontakty z szumowinami.

Nina wbiegła po betonowych schodkach prowadzących do drzwi na tyłach budynku. Zamek był otwierany siłą tyle razy, że obite dyktą skrzydło otworzyło się bez trudu, kiedy szarpnęła gałkę. W środku stali dwaj mężczyźni, Murzyn i Latynos. Właśnie wymieniali się szklaną fajką z crackiem.

-  O co chodzi? - spytał Latynos.

Nina wyciągnęła fajeczkę z jego dłoni, rzuciła na ziemię i rozgniotła butem.

-  Policja - powiedziała. - Spadać stąd.

-  Już spadamy - odparł czarny, ciągnąc kumpla za rękaw. - Spadamy.

-  Prędzej - ponaglił Herb.

Mężczyźni odeszli pospiesznie, raz po raz oglądaj...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin