Peter Clement
INKWIZYTOR
Rozdział 1
Środa, 2 kwietnia, 5.30
Oddział opieki paliatywnej w St Pauł's Hospital
Buffalo, stan Nowy Jork
Powietrze na oddziale było przesycone wonią gazów, ludzkich ciał oraz przepoconej pościeli. Mrok zakłócały tylko nieliczne plamy światła. Krzyki, które rozbrzmiewały i cichły za jej drzwiami, mogły równie dobrze być wyciem wichru - i tak nikt nie zamierzał na nie odpowiadać. Pielęgniarki zwracały uwagę tylko na te, które urywały się na dobre.
Echo przyniosło z korytarza odgłos torsji tak gwałtownych, że musiały wywrócić komuś żołądek na drugą stronę.
To też mogło zainteresować pielęgniarki.
Wkrótce rozległ się skrzyp krepowych podeszew na linoleum.
Nikt nie zajrzał do pokoju.
- Rejestruj wszystko, nawet najdrobniejsze szczegóły.Spraw, żeby twoje słowa pozwoliły mi poznać ich zapach,smak, głos i obraz.
Ten rozkaz, wydany mi tak dawno temu, rozbrzmiewał w mojej pamięci tak świeżo i wyraźnie, jakby został wypowiedziany tu i teraz, głosem nie znoszącym sprzeciwu. Jak zawsze przed misją nastawił mój umysł na obserwację, pozwalając mi zachować czujność i znów odnieść sukces.
- Słyszysz mnie? - szepnąłem, odciągając tłok strzykawki.
7
- Tak. - Jej oczy pozostały zamknięte. Pochyliłem się, by zbliżyć ucho do jej ust.
- Czujesz jeszcze ból?
- Nie. Minął.
- Widzisz coś?
- Tylko ciemność. - Jej szept był teraz chrapliwy.
- Spójrz uważniej! Powiedz mi, co tam widzisz. - Przełknąłem ślinę, żeby się opanować; jej oddech cuchnął.
- Nie jesteś moim lekarzem.
- Nie. Zastępuję go dzisiaj.Nie odpowiedziała.
Potrząsnąłem nią lekko.
Pani Algreave?
- Zostaw mnie. Już nie boli.
Odsunąłem się i spojrzałem na jej poszarzałą, wychudzoną twarz. Światło księżyca nadało bladej skórze martwy, srebrzystobłękitny odcień. Ciało było już tak wyniszczone, że delikatny materiał zdobionej koronką koszuli nocnej zapadał się w pustych przestrzeniach między żebrami, przypominając białe rękawiczki na kościstych palcach.
Zerknąłem na zamknięte drzwi - pielęgniarki miały zacząć obchód dopiero za pół godziny - i położyłem kciuk na tłoku strzykawki. Nacisnąłem wolno i jej puls osłabł.
- Widzi pani coś?
Cisza.
Pani Algreave!
- Tak?
- Proszę mi powiedzieć, co pani widzi.
- Jest za ciemno.
- Proszę patrzeć uważnie.
- Ależ nic nie widzę...
- I nie czuje pani, że zaczyna się unosić? Znowu milczenie.
Przystawiłem usta do jej ucha.
- Proszę mówić, pani Algreave.
8
Moje słowa musiały zabrzmieć jak krzyk.
- Zostaw mnie w spokoju.
- Nie, dopóki nie powie mi pani, co widzi. - Stopniowo wciskałem tłok strzykawki. Puls kobiety stał się nieregularny i wyczuwalny jedynie dla wprawnych palców, jak tekst napisany Braille'em. Słabnące krążenie najpierw opuszczało mniej ważne organy: nerki, jajniki, jelita, by podtrzymać pracę płuc, serca i mózgu. W idealnym porządku, stworzonym po to, by neurony mogły zarejestrować nawet ostatnie sekundy życia. Każdy, kto ma dość odwagi, mógłby zdobyć wiedzę ukrytą w tych chwilach. -Czy już patrzy pani na nas z góry?
Z początku sądziłem, że mnie nie usłyszała. Potem jej usta poruszyły się bezdźwięcznie. Przekrzywiłem głowę i moje ucho znalazło się tuż nad jej wargami. Poczułem jej oddech na policzku, a woń zgnilizny wdarła się przez moje nozdrza aż do nasady języka.
- Co pani powiedziała?
- Widzę... siebie...
Za każdym oddechem wypowiadała jedno ledwie słyszalne, rozciągnięte w czasie słowo. Ale rozumiałem ją, bo miałem już wprawę w odczytywaniu wiadomości z tamtego wymiaru. Poczułem rosnące podniecenie i szybko uruchomiłem maleńki dyktafon, który miałem w kieszeni na piersi.
- Co jeszcze pani dostrzega?
- Łóżko... stolik nocny... zdjęcia... wszystkie moje zdjęcia...
Na stoliku obok posłania stała czarno-biała fotografia młodego mężczyzny w mundurze, oprawiona w srebro. Była tłem dla nowszych, kolorowych zdjęć, robionych na poczekaniu: ciemnowłosa para, trzej uśmiechnięci chłopcy przed choinką, kobieta z niemowlęciem. Zainteresował mnie tylko żołnierz.
- To pani mąż?-Tak...
9
- Jak mu na imię?
Ledwie dosłyszałem odpowiedź; brzmiała chyba „Frank".
- Nie żyje?
Oddech kobiety był już tak słaby, że gdybym przystawił do jej ust lusterko, raczej by nie zaparowało. -Tak...
- Chce pani go odnaleźć?
Większość chciała. Pragnienie ponownego spotkania nigdy nie umiera. -Tak...
- Nadal patrzy pani na siebie leżącą na łóżku?-Tak...
-Proszę odpuścić. Unieść się wyżej. Poza szpital, wysoko nad budynek. Musi pani to zrobić, żeby zobaczyć Franka.
-Tak...
- Proszę spojrzeć w górę. -Nie...
- Jeśli pani to zrobi, zobaczy pani Franka. On czeka. -Ja... już... nie... wrócę...
- W górę!
Nie odpowiedziała. Czyżbym posunął się za daleko? Nie, jeszcze wyczuwałem jej puls. Mimo to zdjąłem palec z tłoka.
- Słyszy mnie pani jeszcze? -Tak...
- Co pani widzi?
- Zbyt... wielką....
- Co takiego? Noc? Przestrzeń? Gwiazdy?
- Szarość...
- Jaką szarość?
- Zimną...
- Chcę wiedzieć, co tam jest. -Nic...
Poczułem skurcz w brzuchu.
- Coś musi pani widzieć.
10
- To straszne
- Co takiego?
- Pomóż mi...
- Do diabła, dlaczego nie chce mi powiedzieć?
- Proszę mi powiedzieć, co pani widzi, albo zostawiętam panią i Frank nigdy pani nie odnajdzie.
Tym razem usłyszałem jej gwałtowny wdech.
- Nie... proszę....
- Więc niech pani mówi.
- Nic... do... powiedzenia...
Puls pod opuszkami moich palców stał się mocniejszy, a oddech, który omiótł moje ucho, miał w sobie nową siłę.
-To... straszne... Zabierz... mnie... stąd... Proszę... zabierz...
Jej słabnący głos zmienił się w szloch. Oczy otworzyły się gwałtownie, pełne strachu.
Do tej pory nikt jeszcze się nie ocknął.
Zasłoniłem jej usta dłonią i znów spojrzałem na drzwi. Czy któraś z pielęgniarek coś usłyszała?
Żadnych kroków.
Pani Algreave patrzyła prosto na mnie.
- Teraz mnie pani poznaje? - spytałem, opierając kciukna tłoku strzykawki.
Skinęła głową i spróbowała coś powiedzieć. Cichy dźwięk zawibrował pod moją dłonią. Łaskotał.
- Ciii... Niech pani milczy. - Popchnąłem tłok. Chciałem dodać tylko tyle, by nad nią zapanować. - To tylkozły sen.
Pokręciła głową i skierowała wzrok ku miejscu, w którym moja strzykawka łączyła się z wenflonem. Nagle uniosła brwi i z niepokojem zmarszczyła czoło. Jej stłumione piski przerwały ciszę. Nacisnąłem mocniej.
- Kazałem pani milczeć!
Zaczęła wierzgać nogami i łóżko zaskrzypiało.
Boże, skąd miała tyle siły. Inni nie mieli. Oparłem się na niej, przyciskając wychudzone ciało do materaca.
- Ostrzegam panią, proszę przestać! - Zamierzałem szeptać, ale mój głos przypominał bardziej krakanie wrony.
Wiła się pod moim ciężarem, a łóżko zgrzytało coraz głośniej.
Jeszcze mocniej przycisnąłem dłoń do jej ust.
Wciąż się ruszała. Fałszywa melodia metalicznych skrzypnięć rozbrzmiewała echem pod moją czaszką. Byłem pewien, że lada chwila usłyszy nas pielęgniarka.
Nacisnąłem tłok.
Broniąc się, trafiła mnie w ramię i tłok dotarł do końca, wpychając w jej żyły resztę preparatu.
Spojrzałem z przerażeniem na pusty cylinder.
Jej ruchy stopniowo zamierały. Puls zanikł. Oddech był coraz wolniejszy, aż wreszcie ustał. Wciąż patrzyła na mnie spod uniesionych brwi, ale teraz już rozszerzonymi i niereagującymi źrenicami trupa.
Ogarnęły mnie mdłości, a moje serce bez wątpienia biło w trzycyfrowym tempie. Nigdy wcześniej nikogo nie zabiłem; najwyżej podtrzymywałem umierających w stanie zawieszenia.
Przełykałem ślinę tak długo, aż poczułem suchość w ustach. Wyjąłem strzykawkę i schowałem do kieszeni. Szybkim spojrzeniem omiotłem pościel i podłogę, by się upewnić, że niczego nie zgubiłem. Gdy się pochylałem, dyktafon wysunął się z kieszeni i z klekotem upadł na linoleum. Podniosłem go i wyłączyłem. Niewiele brakowało. Gdyby spadł bezgłośnie na dywanik albo na kołdrę, mógłbym nie zauważyć. Uspokoiłem oddech i rozejrzawszy się raz jeszcze, z satysfakcją stwierdziłem, że wszystko wygląda całkiem naturalnie.
Gdy wycofywałem się w stronę drzwi, światło nisko wiszącego księżyca padło na twarz umarłej, wydobywając z jej rysów głębokie cienie. Umęczone, szeroko otwarte oczy wciąż lśniły. I choć wiedziałem, że to nie może być prawda, mógłbym przysiąc, że nadal obserwowały każdy mój krok.
12
Rozdział 2
Trzy miesiące później
Doktor Earl Gamet wyczuł to, gdy tylko znalazł się w marmurowym holu za głównym wejściem.
Jak w żaden inny poranek, St Paul's buzował doskonale wyczuwalną nerwowością i podnieceniem.
Pierwszy lipca.
Dzień zmiany.
W całej Ameryce Północnej zastępy świeżo upieczonych absolwentów medycyny, ubranych w świeżuteńkie białe kitle, dokonywały inwazji na szpitale kliniczne, by rozpocząć żmudną praktykę rezydentów, która miała uczynić z nich prawdziwych medyków.
O siódmej rano pojawiło się też więcej etatowych lekarzy niż co dzień. Oficjalnie przybyli, by powitać swoich nowych podopiecznych, ale Earl wiedział, że przede wszystkim chcą chronić pacjentów przed nowicjuszami oraz jak najwcześniej wyłuskać talenty rokujące nadzieję. Już po chwili witał się i wymieniał uprzejmości z kolegami, których nie widział od miesięcy.
Tym razem jednak pierwszy lipca wyglądał w szpitalu inaczej niż zwykle.
Earl wraz z gromadą współpracowników ustawił się w kolejce do pomiaru temperatury. Tego dnia ustawiono aż cztery stoliki, kontrola więc przebiegała sprawnie. Po chwili powitały go pielęgniarki w uniformach laboratoryjnych, ochraniaczach na buty, czepkach chirurgicznych,
13
...
zbitym