1 - Klątwa nad Chalionem.rtf

(1391 KB) Pobierz
Lois McMaster-Bujold

 

 

 

Lois McMaster-Bujold

 

 

 

Klątwa nad Chalionem

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przełożyła Kinga Dobrowolska

 

(The Curse of Chalion)

 

Data wydania oryginalnego 2001

 

Data wydania polskiego 2003

 

 

 

 

 

Podziękowania

Autorka pragnie podziękować profesorowi Williamowi D. Phillipsowi Juniorowi za Historię 3714, za niezwykle przydatne czterysta dolarów oraz dziesięć tygodni spędzonych w szkole. Dziękuje również Pat „Oh, c’mon, it’ll be fun” Wrede za grę literową, która wyciągnęła na światło dzienne pierwowzór Cazarila, oszołomionego i zdumionego, z zakamarków umysłu Autorki. Oraz zakładom użyteczności publicznej za ten gorący prysznic pewnego zimnego lutowego dnia, kiedy to pierwsze dwa pomysły zderzyły się w jej głowie, powodując powstanie nowego świata i narodziny jego mieszkańców.

 

 

1

Cazaril usłyszał zbliżających się jeźdźców, zanim ich jeszcze zobaczył. Obejrzał

się

przez ramię. Mocno wydeptany szlak za jego plecami wił się po zboczu łagodnego

wzniesienia - na tych wietrznych równinach uchodzącego za wzgórze - by nieco

dalej zapaść

się w późnozimowe błota żyznej baocjańskiej ziemi. U stóp Cazarila gościniec

przecinała

zielona wąska strużka wypływająca z pobliskich pastwisk; ponieważ była mała i

pokazywała

się jedynie w sezonie, nie przerzucono nad nią mostka ani nie zrobiono

przepustu. Tętent

kopyt, podzwaniające dzwonki, szczęk uzbrojenia i beztroskie echo rozmów

upewniły

Cazarila, że nie zbliża się podróżujący z obstawą farmer ani oszczędni

przewoźnicy, którzy

prowadzą muły.

Kawalkada około tuzina ludzi w pełnych zbrojach zakonu objeżdżała dwójkami

zbocze wzgórza. To nie bandyci, Cazaril odetchnął z ulgą, bo żołądek podszedł mu

na chwilę

do gardła. Prawdę mówiąc, mógł dostarczyć bandytom jedynie chwilowej rozrywki.

Zszedł ze

szlaku i stanął na uboczu, żeby przyjrzeć się przejeżdżającym.

Jeźdźcy mieli na sobie posrebrzane kolczugi, migocące w rozmytym porannym blasku

słońca, nie był to rynsztunek bojowy, lecz reprezentacyjny. Niebieskie kaftany,

o niemal

jednakowym odcieniu, nosiły białe znaki Wiosennej Pani. Rozwiane w pędzie szare

peleryny

powiewały jak sztandary; na ramionach spinały je srebrne brosze, na ten dzień

wyczyszczone

i wypolerowane do połysku. Żołnierska brać jechała na ceremonię, nie na wojnę;

zapewne nie

chcieliby umazać sobie tych strojów trudnymi do sprania plamami krwi.

Kiedy się zbliżyli, kapitan drużyny, ku zaskoczeniu Cazarila, uniósł rozkazująco

rękę.

Kolumna zatrzymała się w niezgrabnej rozsypce, a pogłos chlupoczących w błocie

kopyt

niósł się tak długo, że stary masztalerz ojca Cazarila na widok takiej bandy

zacząłby

niechybnie wywrzaskiwać ciężkie i wielce zabawne przekleństwa. No, mniejsza o

to.

- Hej, ty tam, stary! - zawołał przywódca, wychylając się z siodła.

Cazaril, który stał na drodze zupełnie sam, ledwie się powstrzymał, by się

obejrzeć i

sprawdzić, do kogo zwracają się w ten sposób. Wzięli go za jakiegoś miejscowego

gbura

człapiącego po zakupy na targ, i pewnie tak właśnie się prezentował grubo

okutany w źle

dobrane ciuchy z darów, które miały ochronić kości przed przenikliwym, lodowatym

wschodnim wiatrem. A przecież wdzięczny był bóstwom roku za każdy skrawek

szorstkiej,

grubo tkanej materii. Na brodzie świerzbił go dwutygodniowy zarost. W rzeczy

samej -

wieśniak. Kapitan byłby w pełni usprawiedliwiony, gdyby zwracał się doń ze

znacznie

większą pogardą. Ale żeby stary?

Kapitan wskazał ręką na drogę, tam gdzie krzyżowała się z innym traktem.

- Czy to droga do Valendy?

To już... Cazaril przestał obliczać w myślach, bo liczby natychmiast napełniły

go

przerażeniem. Siedemnaście lat minęło, odkąd ostatni raz podróżował tą drogą,

lecz nie na

uroczystość, tylko na najprawdziwszą wojnę w drużynie prowincjara Baocji. Choć

rozgoryczony, że musi jechać na wałachu miast na pięknym bojowym rumaku, był tak

samo

młody i wyfiokowany, arogancki i pełen próżności jak te tutaj młodziaki, które

spoglądają

teraz na niego z taką wyższością. Dziś byłbym szczęśliwy, mając choćby osiołka,

chociaż w

czasie jazdy musiałbym zginać kolana, żeby nie szurać stopami po błocie. Cazaril

uśmiechnął

się do żołnierskiej braci w pełni świadom, jak często za piękną fasadą kryje się

pusty, do cna

wybebeszony mieszek.

Patrzyli nań z góry, jakby nawet z wysokości swych siodeł mogli poczuć jego

niemiły

zapaszek. Z pewnością nie należał do tych, na których chcieliby wywrzeć dobre

wrażenie -

lordów i dam, skłonnych do okazania im szczodrobliwości - ale wystarczył jako

publiczność,

by mogli poćwiczyć przybieranie arystokratycznych póz. Spojrzenie Cazarila

wzięli mylnie

za podziw, a może po prostu mieli go za głupka.

Zdusił w sobie pokusę, by skierować ich w złą stronę, wprost do jakiejś owczej

zagrody czy gdzie tam mógł ich zaprowadzić ten zwodniczo szeroki gościniec.

Takich

brzydkich sztuczek nie płata się straży przybocznej Córki w samą wigilię jej

święta. A poza

tym ludzie, którzy wstępowali w święte szeregi zakonów rycerskich, nie słynęli

raczej z

poczucia humoru, a on mógł się przecież natknąć na nich raz jeszcze, jako że

zmierzał do tego

samego miasta. Cazaril odchrząknął, żeby oczyścić gardło, bo od wczoraj ani razu

do nikogo

się nie odezwał.

- Nie, kapitanie. Droga do Valendy jest oznaczona królewskim kamieniem milowym.

-

Przynajmniej kiedyś była. - Będzie ze trzy mile dalej. Nie można go przeoczyć. -

Wyciągnął

spod łachmanów dłoń, żeby wskazać kierunek. Palce nie chciały się rozprostować,

toteż

ujrzał, że macha zgrabiałym szponem. Mroźne powietrze raziło spuchnięte stawy,

zatem

pospiesznie schował dłoń pod okrycie ze szmat.

Kapitan skinął głową do chorążego, barczystego draba, który przesunął sztandar w

zagięcie łokcia i jął grzebać w mieszku, aby wyłowić odpowiednio małą monetę.

Trzymał

właśnie kilka w palcach i badał przy świetle ich wartość, kiedy jego koń nagle

się poruszył. Z

garści wypadła mu moneta - złoty rojal, nie miedziana vaida - i poleciała w

błoto. Gapił się na

nią przez chwilę, skonsternowany, lecz zaraz się opanował. Nie będzie przecież

na oczach

towarzyszy zsiadał z konia, żeby wygrzebywać ją z błota. Na to mógł sobie

pozwolić tylko

wieśniak, za jakiego uważał Cazarila. Na pocieszenie uśmiechnął się kwaśno i

czekał, aż

Cazaril rzuci się gorączkowo, a przy tym wielce zabawnie na swą niespodziewaną

gwiazdkę z

nieba.

Lecz Cazaril tylko skłonił się i wyrecytował:

- Oby Wiosenna Pani przelała na twą głowę wszelkie błogosławieństwa, młody

panie,

równie hojnie i chętnie, jak ty obdarowałeś przydrożnego włóczęgę.

Gdyby młody żołnierz był choć odrobinę bystrzejszy, pewnie by się domyślił

szyderstwa, a rzekomy wieśniak Cazaril otrzymałby wtedy zasłużone smagnięcie

batem przez

twarz. Szansę na to były jednak niewielkie, jeśli się widziało mało przytomne

spojrzenie

bratażołnierza, a choć kapitan skrzywił usta poirytowany, potrząsnął tylko

głową, a potem

machnięciem ręki dał rozkaz do kontynuowania podróży.

Chorąży był zbyt dumny, żeby babrać się w błocie, natomiast Cazaril zbyt

zmęczony.

Poczekał, aż przejedzie tabor oraz gromadka sług z mułami, i dopiero wtedy

przykucnął,

sycząc z bólu, by podnieść małą złotą iskierkę z podchodzącego zimną wodą

odcisku

końskiego kopyta. Zrosty na plecach zabolały okrutnie. O bogowie. Rzeczywiście

ruszam się

jak staruch. Złapał oddech, po czym wstał, a czuł się przy tym, jakby miał sto

lat; czuł się jak

to łajno na drodze, które przylgnęło do obcasa Zimowego Ojca, kiedy odchodził z

tego

świata.

Starł błoto z monety - niezbyt wartościowej, chociaż złotej - i wysupłał własny,

pusty

mieszek. Wrzucił do środka metalowy krążek i wpatrzył się w jego samotny błysk.

Westchnął

i schował trzos z powrotem. Teraz bandyci znów mogli go ograbić z nadziei, znów

miał

powód, żeby się bać. Wlókł się powoli drogą za żołnierską bracią i rozmyślał nad

tym nowym

brzemieniem, tak niezmiernie ciężkim. Prawie nie jest warte tego wszystkiego.

Prawie. Złoto.

Pokusa dla słabych, a dla mędrców - znużenie... A czymże było dla tego byczka o

tępym

spojrzeniu, tak skonsternowanego własną przypadkową szczodrobliwością?

Cazaril rozejrzał się po niegościnnej okolicy. Niewiele tu drzew lub innych

kryjówek,

tylko w oddali, w mglistym świetle poranka widać było ciągnący się nad

grafitowymi wodami

kanału rząd nagich zarośli i chaszczy. Za jedyną w zasięgu wzroku kryjówkę mógł

służyć

opuszczony wiatrak stojący na pagórku po lewej, z zapadniętym dachem i

połamanymi,

spróchniałymi skrzydłami. A jednak... tak na wszelki wypadek...

Cazaril zboczył z traktu i zaczął piąć się na wzgórek. Wzgóreczek raczej w

porównaniu z wzniesieniami, jakie przemierzał ledwie tydzień temu. Mimo to

wspinaczka

pozbawiła go tchu; jużjuż miał zawrócić. Wyżej wiatr stawał się jeszcze bardziej

porywisty,

polatywał nisko nad ziemią, tarmosząc srebrzyste kępki wyschłych traw. Cazaril z

ulgą

umknął z nieprzyjaznego chłodu w ciemne wnętrze wiatraka, gdzie wspiął się po

rozklekotanych schodach, które wiodły na półpiętro. Wyjrzał przez pozbawiony

okiennic

otwór.

Na drodze poniżej jakiś człowiek poganiał batem gniadego konia. Nie należał do

żołnierskiej braci, był raczej czyimś sługą. W jednej ręce trzymał wodze, w

drugiej - tęgą

pałkę. Czyżby pan posłał go, by po cichu wytrząsł z łachmanów włóczęgi

przypadkowo

darowaną monetę? Zniknął za zakrętem, lecz po kilku minutach wrócił. Przystanął

przy

błotnistym wzgórku i obracając się w siodle na wszystkie strony, obejrzał dobrze

puste

zbocza, po czym potrząsnął z niesmakiem głową, spiął konia ostrogami i popędził

z

powrotem.

Cazaril uświadomił sobie znienacka, że się śmieje. Czuł się z tym dziwnie -

dygotał

cały, a przecież nie z zimna ani szoku, ani ze skręcającego wnętrzności strachu.

I ten dziwny,

ziejący pustką brak... czego właściwie? Drążącej zawiści? Gorączkowego

pragnienia? Nie

chciał podążać za żołnierzami, nie chciał już nawet im przewodzić. Nie chciał

już do nich

należeć. Przyglądał się ich paradzie równie beznamiętnie jak człowiek oglądający

widowisko

mimów na jarmarku. O bogowie. Ależ muszę być zmęczony. No i głodny. Do Valendy

pozostało mu jeszcze ze ćwierć dnia marszu, a tam znajdzie lichwiarza, który

zamieni tego

złotego rojala na bardziej przydatne miedziane vaidy. Jeszcze dziś wieczór, za

błogosławieństwem Pani, mógłby spać w gospodzie, a nie w zagrodzie dla krów.

Mógłby

kupić sobie gorący posiłek, pójść do golibrody, a nawet do łaźni...

Odwrócił się i rozejrzał, bo wzrok zdążył mu tymczasem przywyknąć do panującego

wewnątrz półmroku. A wtedy na zasypanej gruzem podłodze zobaczył rozciągnięte

nieruchomo ciało.

Zastygł na chwilę w przypływie paniki, lecz zaraz odetchnął z ulgą, kiedy

zobaczył, że

ten ktoś już nie oddycha. Żaden żywy człowiek nie leżałby z tak dziwnie wygiętym

grzbietem. Cazaril nie bał się umarłych, ale ci, którzy zadali im śmierć, zawsze

stanowili

zagrożenie.

Chociaż zwłoki leżały bezwładnie i nieruchomo, Cazaril, zanim podszedł bliżej,

na

wszelki wypadek podniósł z ziemi kawałek gruzu. Umarły był pulchnym mężczyzną w

średnim wieku, jeśli oceniać po siwiejącej, schludnie przystrzyżonej brodzie.

Twarz nad

brodą była fioletowa i nabrzmiała. Został uduszony? Na szyi nie widać było

żadnych śladów.

Ubranie miał dość surowe i praktyczne, jednak w dobrym gatunku, tyle że jakoś

źle na nim

leżało - za ciasne i jakby rozchełstane. Brązowa wełniana szata i długa kamizela

obszyta

srebrną krajką mogłyby należeć do kupca lub pomniejszego lorda o surowych

gustach bądź

też ambitnego uczonego. W każdym razie nie do rolnika czy rzemieślnika. Ani

żołnierza. Na

dłoniach, teraz pokrytych fioletowożółtymi cętkami i spuchniętych, nie widać

było zgrubień

ani uszkodzeń, tu Cazaril zerknął na własną lewą dłoń, u której brakowało końców

dwóch

palców, co świadczyło o bezsensownym zmaganiu się z miotaną wiatrem liną.

Człowiek ten

nie miał żadnych ozdób - pierścieni, łańcuchów, sygnetów, które uzupełniałyby

dostatni strój.

Czyżby jakaś hiena trafiła tu przed Cazarilem?

Cazaril zazgrzytał zębami, kiedy się schylał, by się lepiej przyjrzeć, bo ruch

ten

obudził uśpiony ból i dolegliwości w całym ciele. Przy bliższych oględzinach

okazało się, że

ubranie nie było źle dopasowane, a sam człowiek wcale nie był gruby - tylko na

całym ciele

tak samo nienaturalnie spuchnięty jak na twarzy i rękach. Niemniej zwłoki w tak

daleko

posuniętym stopniu rozkładu powinny wypełnić ten ponury schron nieznośnym

smrodem,

który zaparłby Cazarilowi dech w piersiach, kiedy tylko przekroczył próg młyna.

Tutaj

natomiast czuło się jedynie mglisty, piżmowy zapach perfum lub kadzidła, palonej

świecy i

zimnego potu.

Cazaril szybko odrzucił pierwszą myśl, jaka przyszła mu do głowy - że

nieszczęśnika

zabito i obrabowano na gościńcu, a potem przywleczono tutaj - kiedy rozejrzał

się po

oczyszczonym kawałku klepiska, na którym leżały zwłoki. Znalazł tam pięć

wypalonych do

ogarka świec: niebieską, czerwoną, zieloną, czarną i białą. Kupki ziół i

popiołu, teraz

porozrzucane na wszystkie strony. Ciemna, zmierzwiona sterta piór, która z

bliska okazała się

krukiem z ukręconym łebkiem. Po chwili znalazł jeszcze zwłoki szczura z

poderżniętym

gardłem. Szczur i Kruk, święte zwierzęta Bękarta, bóstwa wszelkich nagłych

nieszczęść:

huraganów, trzęsień ziemi, suszy, powodzi, poronień i morderstw... Pragnąłeś’ wy

musić cos’

na bogach, co? Głupiec chciał pewnie uprawiać magię śmierci - wszystko na to

wskazywało -

i zapłacił za to zwyczajną cenę. Ale czy sam?

Niczego nie dotykając, Cazaril podniósł się i obszedł wiatrak w środku, a potem

także

z zewnątrz. Nie dostrzegł pakunków, płaszczy ani osobistych drobiazgów,

upchniętych gdzieś

w kącie. Od strony gościńca niedawno musiał stać uwiązany koń lub nawet kilka

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin