Masterton Graham-Demony Normandii.pdf

(852 KB) Pobierz
Masterton Graham-Demony Normandii
GRAHAM MASTERTON - DEMONY NORMANDII
GRAHAM MASTERTON
DEMONY NORMANDII
PRZEŁOŻYŁA: E. KAY
TYTUŁ ORYGINAŁU: THE DEVILS OF D–DAY
Najgorsze diabły to te, które cieszą się wojną i rozlewem krwi i które doświadczają ludzi najokrutniejszymi cięgami
Francis Barrett
OD AUTORA
Wszystkie diabły i demony, które pojawiają się w tej książce, są legendarnymi stworami pochodzącymi z piekieł.
Istnieją rzeczowe dowody na ich istnienie. Z tego powodu nie polecałbym nikomu wzywania ich za pomocą zaklęć
występujących w tekście, gdyż zaklęcia te również są autentyczne.
Chciałbym podkreślić, że Pentagon i brytyjskie Ministerstwo Obrony usilnie zaprzeczają, jakoby wypadki tu opisane
zdarzyły się kiedykolwiek, pozostawiam to jednak do Waszego uznania.
1
Widziałem ich, jak nadjeżdżali, już z odległości ponad kilometra — dwie niewielkie postaci rowerzystów, o
twarzach szczelnie owiniętych szalikami, wściekle pedałujące pośród białych zimowych drzew. Gdy przybliżyli się,
słyszałem też, jak rozmawiali, i dostrzegłem obłoczki zimnej pary, zalegające wokół ich warg. Znajdowałem się w
Normandii, w grudniu, świat wydawał się mglisty i szary niby fotografia, a ponure, czerwone słońce zaczynało już zsuwać
się za porośnięte lasem wzgórza. Poza tymi dwoma robotnikami francuskimi, którzy z wolna nadjeżdżali w moim
kierunku, na drodze nie było nikogo. Stałem sam ze swoim statywem mierniczego na trawie zwarzonej szronem, wynajęty
citroen 2cv zaparkowawszy niezgrabnie pod kątem na poboczu. Trzymał tak piekielny mróz, że prawie nie czułem dłoni i
nosa, i nawet obawiałem się przytupywać, by nie odpadły mi palce u nóg.
Mężczyźni przybliżyli się. Byli niemłodzi. Obaj mieli na sobie ciasne marynarki i berety, a jednemu z nich wystawał
zza pleców podniszczony wojskowy tornister, z którego sterczała długa bagietka. Na oszronionej jezdni opony kół rowerów
pozostawiały białe, futrzaste ślady. W sercu prowincji Suisse Normande panował niewielki ruch. Czasami pojawił się jakiś
przypadkowy traktor albo mignął pędząc setką jeszcze bardziej przypadkowy citroen maserati, wzbijając lodowe tumany.
— Bonjour, messieurs! — zawołałem.
Jeden ze staruszków zwolnił i zsiadł. Podprowadził rower aż pod sam statyw i odrzekł: — Bonjour monsieur.
Qu’est–ce que vous faites?
— Mój francuski nie jest najlepszy — powiedziałem. — Czy mówi pan po angielsku?
Staruszek skinął głową.
— Sporządzam mapę — dodałem, wskazując w kierunku zimnych, srebrzystych wzgórz u krańca doliny. — Une
carte.
— Ah, oui — rzekł staruszek. — Une carte.
Ten drugi, który nadal siedział okrakiem na rowerze, zsunął z twarzy szalik i wytarł nos.
— To pod nową drogę? — zapytał. — Nową autostradę?
— Nie, nie. Dla kogoś, kto pisze książkę historyczną. To będzie mapa całego tutejszego regionu do książki o drugiej
wojnie światowej.
— Ah, la guerre. — Pierwszy staruszek skinął głową. — Une carte de la guerre, hunh?
Następnie wyjął błękitną paczuszkę gitane’ów i poczęstował mnie. Zazwyczaj nie paliłem francuskich papierosów,
po części dlatego, że zawierały dużo smoły, po części dlatego, że cuchnęły niczym palona sierść końska, ale nie chciałem
wydać się niegrzeczny, w każdym razie nie po dwóch zaledwie dniach spędzonych w północnej Francji. Poza tym z
radością przyjąłem nawet tak małe źródło ciepła jak rozżarzony papieros.
Przez chwilę paliliśmy i uśmiechaliśmy się do siebie w milczeniu, tak jak to robią ludzie, którzy nie umieją się
dobrze posługiwać cudzym językiem.
— Bili się w całej dolinie i nad rzeką Orne — powiedział wreszcie staruszek z bagietką. — Bardzo dobrze
pamiętam.
— Czołgi, wie pan? Tu i tu — dodał ten drugi. — Amerykanie nadciągali z przeciwnej strony, od Clecy, a Niemcy
wycofywali się doliną Orne. Ciężka bitwa, widzi pan, tam, pod Pont D’Ouilly. Ale tamtego dnia Niemcy nie mieli szans. Te
czołgi amerykańskie przeszły mostem w Le Vey i odcięły im odwrót. Nocą, właśnie stąd, widać było płonące niemieckie
czołgi na całej linii rzeki aż do zakrętu.
Wypuściłem kłąb dymu i pary. Panował taki mrok, iż z trudnością wyłowiłem zeń ciężki, granitowy zarys skałek
koło Ouilly, gdzie Orne rozszerzając się zakręcała, by spaść pienistą kaskadą z tamy w Le Vey i podążyć na północ.
Słyszałem jednakże odgłos rwącej wody i smętne bicie dzwonu kościelnego w odległej wiosce. Tu, w tym zimnym i
zaszronionym miejscu, wydawało nam się, iż jesteśmy jedynymi ludźmi na całym kontynencie europejskim.
— Ciężkie były te walki — odezwał się staruszek z bagietką. — Nigdy takich nie widziałem. Bez trudu złapaliśmy
trzech Niemców. Z radością się nam poddali. Pamiętam, jak jeden z nich powiedział: „Dzisiaj walczyłem z szatanem”.
Drugi rowerzysta pokiwał głową. — Der Teufel. Tak właśnie powiedział. Sam słyszałem. On i ja jesteśmy
kuzynami.
Uśmiechnąłem się do obu. Nie bardzo wiedziałem, co rzec.
— Cóż — zauważył ten z bagietką. — Musimy wracać na posiłek.
— Dziękuję, że panowie się zatrzymali — powiedziałem. — Gdy człowiek tak stoi, robi się samotny.
1 / 54
455144049.002.png
GRAHAM MASTERTON - DEMONY NORMANDII
— Interesuje się pan wojną? — zapytał drugi. Wzruszyłem ramionami. — Nieszczególnie. Jestem kartografem.
Rysownikiem map.
— Mnóstwo jest historii o wojnie. Niektóre to zwykłe bzdury. I tu, w tej okolicy, natknie się pan na wiele opowieści.
Tam, może kilometr od Pont D’Ouilly, stoi w zaroślach amerykański czołg. Nocą ludzie do niego nie podchodzą.
Powiadają, że w ponure noce słychać, jak w środku rozmawia ze sobą jego załoga.
— Upiorne.
Staruszek podciągnął szalik tak wysoko, że wyglądały spoza niego tylko oczy, stare, otoczone zmarszczkami.
Przypominał dziwacznego arabskiego wieszcza albo straszliwie porAntonego człowieka. Wcisnął ręce w dziane rękawiczki
| i odezwał się przytłumionym głosem: — To tylko opowieści. Sądzę, że wszystkie pola bitewne mają swe upiory. W
każdym razie, le potage s’attend.
Kuzyni machnęli mi na pożegnanie i powoli odjechali i drogą. Wkrótce zniknęli we mgle za zakrętem obsadzonym
drzewami. Znowu zostałem sam, skostniały z zimna, niemal gotów spakować wszystko i jechać na obiad. Słońce wygasało,
zduszone białym płatem opadającej mgły, tak że ledwie t mogłem dostrzec własne dłonie, gdy je uniosłem do twarzy, cóż
więc mówić o szczytach odległych skałek.
Ułożyłem ekwipunek w bagażniku, wgramoliłem się na fotel kierowcy i przez pięć minut usiłowałem uruchomić
samochód. Przeklęty grat rżał jak koń, toteż miałem ochotę wysiąść i dać mu porządnego kopniaka, ale silnik nagle
kaszlnął i ożył. Włączyłem światła, wykręciłem i skierowałem się do Falaise, do swego brudnego hoteliku.
Ujechałem niecały kilometr, gdy zobaczyłem przed sobą drogowskaz — PONT D’OUILLY 4 KM. Rzuciłem okiem
na zegarek. Dochodziło dopiero wpół do piątej, pomyślałem więc, że mały wypad, by popatrzeć na nawiedzony czołg,
mógłby okazać się interesujący. Ewentualnie spróbowałbym go sfotografować jutro, przy świetle dziennym, może Roger
zechciałby wykorzystać zdjęcie w swojej książce. Roger Kellman napisał właśnie rys historyczny „The Days after D–Day”,
który miałem zilustrować mapami. Każdy drobiazg dotyczący pamiątek wojskowych stanowiłby dla niego smakowity
kąsek.
Skręciłem w lewo i prawie natychmiast pożałowałem swej decyzji. Droga wiodła ostro w dół, wijąc się i kręcąc
między drzewami i skałami, była śliska od lodu, błota i na poły zamarzniętych krowich placków. Samochód raz po raz
wpadał w poślizg, rzucało nim na boki, a przednia szyba zaszła zupełnie mgłą od mojego nerwowego sapania, aż musiałem
w końcu otworzyć okno i wysunąć głowę na zewnątrz, co przy temperaturze dobrze poniżej zera wcale nie sprawiało mi
żadnej przyjemności.
Mijałem milczące, podupadłe gospodarstwa, w których dachy obór obwisły niebezpiecznie, a szyby w oknach
zastępowały deski. Mijałem szare pastwiska, na których stały krowy podobne do zabrudzonych brązowo–białych
układanek. Z włochatych warg zwisała im soplami zamarznięta ślina. Mijałem opuszczone domy i skośne pola, opadające
ku ciemnej, zimowej rzece. Jedyną oznaką życia, na jaką natknąłem się, był warkoczący traktor, z kołami oblepionymi
niemal do podwójnych rozmiarów glinką koloru ochry, postawiony na poboczu. Ale wewnątrz nie zauważyłem nikogo.
Wreszcie kręta droga zaprowadziła mnie między szorstkie mury kamienne, pod arkadę splątanych bezlistnych gałęzi
drzew i dalej na most w Ouilly. Rozglądałem się za czołgiem opisanym przez rowerzystów, ale za pierwszym razem
minąłem go wcale go nie zauważywszy. Przez pięć minut walczyłem z samochodem, by zmusić go do powrotu tą samą
trasą. Dwa razy zgasł mi silnik, a raz mało brakowało, bym ugrzązł w bramie jakiegoś gospodarstwa. Widziałem przez
podwórze, jak otworzyły się drzwi od stajni i jak podejrzliwie przyjrzała mi się staruszka o szarej twarzy, w białym
koronkowym czepku na głowie, ale wnet drzwi się zamknęły. Wcisnąłem coś, co przypominało drugi bieg, i z rykiem
ruszyłem z powrotem.
Tego czołgu można było nie zauważyć w świetle dnia, a co dopiero o zmierzchu w samym środku mroźnej
normandzkiej zimy. Gdy wyjeżdżałem zza zakrętu, stanął mi przed oczyma: Udało mi się zatrzymać citroena kilka metrów
dalej, w niewielkiej odległości od czołgu, choć podwozie jęknęło w proteście. Wysiadłem z samochodu prosto w
podmarznięty krowi placek. Przynajmniej w takiej postaci nie cuchnął. Wytarłem but o kamień na poboczu i podszedłem
do czołgu, by mu się przyjrzeć.
Był ciemny i masywny, ale dziwnie mały. Zapewne tak się przyzwyczailiśmy do widoku współczesnych czołgów
wojskowych, że zapomnieliśmy, jak niewielkie rozmiary miały w rzeczywistości czołgi w czasach drugiej wojny
światowej. Od jego czarnej powierzchni odpadały płaty rdzy, i tak wrósł w żywopłot, że wyglądał jak jakiś przedmiot z
baśni o śpiącej królewnie. Głogi i ciernie wiły się wokół wieżyczki, poprzerastały gąsienice i oplotły krótką lufę. Nie wiem,
jakiego typu był ten czołg, sądziłem, że może sherman, czy coś w tym rodzaju. Niewątpliwie był to czołg amerykański. Na
boku widniała wyblakła, przerdzewiała gwiazda i jakiś malunek, prawie zatarty działaniem czasu i pogody. Kopnąłem
czołg i usłyszałem głuche, puste dudnienie.
Wzdłuż drogi szła wolno jakaś kobieta niosąc aluminiowy kubeł na mleko. Podchodząc, patrzyła na mnie z uwagą, a
gdy znalazła się blisko, stanęła i postawiła kubeł. Była dość młoda, może miała dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery lata.
Głowę owiązała chustką w czerwone kropki. Najwyraźniej była to córka jakiegoś gospodarza. Ręce miała szorstkie od
rannego dojenia krów w zimnych oborach, a policzki jaskrawokarmazynowe jak u malowanej lalki.
— Bonjour, mam’selle — powiedziałem.
Skinęła głową, po czym zapytała:
— Jest pan Amerykaninem?
— Tak.
— Tak myślałam. Tylko Amerykanie tu przystają, by się przyjrzeć tej maszynie.
— Świetnie mówi pani po angielsku.
Nie uśmiechnęła się. — Pracowałam jako pomoc domowa w Anglii, w Pinner, trzy lata.
— Ale wróciła pani na wieś?
— Umarła moja matka. Ojciec został zupełnie sam.
— Ma dobrą córkę.
— Tak — odparła, spuszczając oczy. — Sądzę jednak, że pewnego dnia znowu wyjadę. Czuję się tu bardzo solitaire.
Bardzo samotnie.
Odwróciłem się ku ponurej, przygnębiającej masie opuszczonego czołgu.
— Powiedziano mi, że tu straszy. Nocą słychać rozmowy załogi.
Dziewczyna nie odezwała się.
2 / 54
455144049.003.png
GRAHAM MASTERTON - DEMONY NORMANDII
Odczekałem chwilę i obróciłem się znowu. Przyjrzałem się jej dokładniej.
— Myśli pani, że to prawda? — zapytałem. — Że tu rzeczywiście straszy?
— Nie wolno o tym mówić — powiedziała. — Jeżeli się o tym mówi, kwaśnieje mleko.
Popatrzyłem na jej aluminiowy kubeł. — Serio? Jeżeli mówić o duchach z czołgu, to kwaśnieje mleko?
— Tak — wyszeptała.
Zdawało mi się, że słyszałem już wszystko, ale to było zadziwiające. Współczesna Francja, nowoczesna
dziewczyna, inteligentna, szepcze w pobliżu poobijanego shermana w obawie, by nie skwaśniało jej świeże mleko.
Położyłem dłoń na zimnym, zardzewiałym błotniku czołgu i poczułem, że znalazłem coś wyjątkowego. Rogerowi dopiero
by się to spodobało!
— Czy słyszała pani te duchy? — zapytałem.
Szybko potrząsnęła głową.
— A zna pani kogoś, kto słyszał? Kogoś, z kim mógłbym pomówić?
Podniosła kubeł i ruszyła dalej. Przeszedłem jednak na drugą stronę drogi i dotrzymywałem jej kroku, mimo że nie
chciała na mnie spojrzeć ani mi odpowiadać.
— Nie chcę być natrętem, mam’selle. Ale piszemy książkę o najeździe na Normandię, o dniu ,,D”, i o tym, co
zdarzyło się potem. Wydaje mi się, że to jest właśnie dobry lemat do książki. Naprawdę. Jestem przekonany, że ktoś słyszał
te głosy, jeżeli tylko są prawdziwe.
Dziewczyna zatrzymała się i popatrzyła na mnie hardo. Jak na normandzką wieśniaczkę była całkiem ładna. Miała
prosty nos, taki sam, jaki widuje się u jedenastowiecznych dam na „Tkaninie z Bayeux”, i opalizujące zielone oczy.
Zabrudzona błotem kamizelka, prosta spódnica i gumiaki kryły zupełnie niezłą figurę.
— Nie wiem, dlaczego miałby to być drażliwy temat. Przecież to tylko opowieści. Chodzi mi o to, że duchy nie
istnieją, prawda?
Dziewczyna patrzyła na mnie nadal. — To nie duch, to coś innego — przemówiła wreszcie.
— Jak to coś innego?
— Nie mogę powiedzieć.
Zaczęła iść tak szybko, że z trudnością za nią nadążałem. Bez wątpienia ten, kto chodzi codziennie pięć kilometrów
do obór i z powrotem, nieźle sobie wzmacnia mięśnie nóg. Gdy dotarliśmy do omszałej kamiennej bramy, przy której
zawracałem samochód, z trudnością łapałem oddech i bolało mnie gardło od zimnego, mglistego powietrza.
— To moje gospodarstwo — powiedziała dziewczyna. — Tu wchodzę.
— Nic mi pani więcej nie powie?
— Nie ma co opowiadać. Ten czołg stoi tam od czasów wojny. To ponad trzydzieści lat, prawda? Jak można słyszeć
głosy w czołgu po trzydziestu latach?
— Właśnie o to pytam.
Odwróciła głowę profilem. Miała smutne, wygięte ku dołowi wargi. I z tym prostym, arystokratycznym nosem
wydawała się prawie piękna.
— Czy mogę znać pani imię? — zapytałem.
Przez jej twarz przemknął krótki uśmiech. — Madeleine Passerelle. Et vous?
— Dan. To skrót od Daniel. Daniel McCook.
Dziewczyna wyciągnęła do mnie dłoń i uścisnęliśmy sobie ręce. — Miło mi było pana poznać — powiedziała. — A
teraz muszę iść.
— Czy mógłbym cię znowu zobaczyć? Będę tu jeszcze jutro. Kończę rysować mapę.
Potrząsnęła głową.
— Wcale nie staram się ciebie poderwać — zapewniłem ją. — Może moglibyśmy pójść się czegoś napić. Czy jest tu
jakiś bar?
Rozejrzałem się po tej zimnej, wilgotnej krainie, po polach i smętnych krowach gromadzących się przy płocie po
drugiej stronie drogi.
— No, może jakiś hotelik? — poprawiłem się.
Madeleine rozhuśtała wiadro z mlekiem. — Chyba jestem zajęta — powiedziała. — Poza tym mój ojciec wymaga
troskliwej opieki.
— Kim jest ta staruszka?
— Jaka staruszka?
— Staruszka, którą widziałem u drzwi stajni, gdy zawracałem samochód. Miała na głowie biały koronkowy czepek.
— Ach… To Eloise. Całe życie przemieszkała na wsi. Opiekowała się moją matką, gdy ta była chora. O, to właśnie
z nią powinien pan porozmawiać, jeżeli interesują pana opowieści o czołgu. Ona wierzy we wszystkie przesądy.
Zakasłałem z zimna. — Czy mógłbym teraz z nią pomówić?
— Dzisiaj wieczór nie — powiedziała Madeleine. — Może kiedy indziej.
Obróciła się i zaczęła iść przez podwórze, ale dogoniłem ją i chwyciłem wiadro. — Posłuchaj, może jutro? —
zapytałem. — Mógłbym przyjechać około południa. Czy poświeciłabyś mi kilka minut?
Uparłem się, że nie pozwolę jej odejść, zanim się ze mną konkretnie nie umówi w taki czy w inny sposób. Czołg i
duchy stanowiły niezłą ciekawostkę, ale jeszcze bardziej intrygowała mnie Madeleine Passerelle. Gdy człowiek rysuje
wojskową mapę jakiegoś rejonu w północnej Francji, mało ma przy tym rozrywek, a parę kieliszków wina i zabawa na
sianie z gospodarską córką, nawet w środku zimy, wydają się o wiele milszym spędzaniem czasu niż samotne posiłki w
brązowym, cuchnącym czosnkiem mauzoleum, które w moim hotelu dowcipnie nazywano jadalnią.
Madeleine uśmiechnęła się. — Dobrze. Proszę przyjść na obiad. Ale proszę przyjść wcześnie, o wpół do dwunastej.
We Francji jadamy wcześnie.
— Będzie to wydarzenie tygodnia. Straszne dzięki. Pochyliłem się, by ją pocałować, ale noga pośliznęła mi się na
rozdeptanym błocie podwórza i mało brakowało, a wywróciłbym się. Uratowałem jednak sporą część swojej godności.
Udało mi się wyjść z poślizgu, zamieniając go w trzy szybkie kroczki, lecz całus rozwiał się w mroźnym powietrzu
zmierzchu.
— Au revoir, Monsieur McCook — powiedziała rozbawiona Madeleine. — Do jutra.
3 / 54
455144049.004.png
GRAHAM MASTERTON - DEMONY NORMANDII
Patrzyłem, jak idzie przez podwórze i jak znika za drzwiami stajni. Z wieczornego nieba zaczął siąpić lodowaty
deszcz, który za godzinę lub dwie zamieni się prawdopodobnie w śnieg. Opuściłem gospodarstwo i ruszyłem z powrotem
drogą w kierunku Pont D’Ouilly, do miejsca, gdzie zostawiłem samochód.
Na drodze było cicho, ciemno i mokro. Wcisnąłem dłonie głęboko do kieszeni płaszcza i naciągnąłem szalik na usta,
W dole, z prawej strony, słyszałem szum rzeki, która biegła po brunatnych granitowych kamieniach płytkiego koryta, z
lewej, tuż za żywopłotem, wznosiły się skalne bloki, od których poszła nazwa tego regionu Normandii — Normandia
Szwajcarska. Skałki okrywała lepka, zielonkawa maź i mech, zwisały z nich girlandy korzeni drzew. Z łatwością można
było sobie wyobrazić dziwaczne i złowrogie stwory czyhające w szczelinach i szparach.
Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że aż tak daleko zaszedłem drogą za Madeleine. Maszerowałem pięć minut,
zanim ‘dostrzegłem żółty samochód na poboczu i skuloną czarną masę porzuconego czołgu. Mżawka zamieniała się w
ogromne płaty roztapiającego się śniegu, podciągnąłem więc kołnierz płaszcza i przyśpieszyłem kroku.
Któż może wiedzieć, do jakich sztuczek zdolne są oczy w ciemnościach podczas śnieżnej zamieci! Gdy ma się
zmęczone oczy, łatwo zobaczyć jakieś cienie usuwające się aż na skraj pola widzenia. Zdają się one stać wyprostowane,
drzewa zaś przesuwać. Lecz tamtego wieczoru na drodze do Pont D’Ouilly nic miałem żadnych wątpliwości, że to nie oczy
mnie mamią, że naprawdę coś zobaczyłem. Jest we Francji znak drogowy, który ostrzega przed zwodniczością ciemności, i
prawdopodobnie coś takiego właśnie mnie się. przytrafiło, nadal jednak uważam, iż to, co mi mignęło przed oczyma, nie
było iluzją. W przeciwnym razie nie zatrzymałbym się przecież na drodze i nic poczuł mroźnego dreszczu, jeszcze
zimniejszego niż wieczorne powietrze.
Przez sypiący śnieg, kilka metrów od wraku czołgu, dostrzegłem niewielką kościstą postać, bielejącą w ciemności,
niewiele większą od pięcioletniego dziecka. Wydawało mi się, że ten ktoś podskakuje czy też biegnie. Widok był tak nagły
i tak przedziwny, że prze/ chwilę napawa! mnie przerażeniem, ale natychmiast oprzytomniałem i rzuciłem się za tym kimś
biegiem, krzycząc przez śnieg: — Ej! Ty!
Mój krzyk odbił się głuchym echem o pobliskie skałki. Spozierałem w ciemności, ale nikogo ani też niczego już nie
widziałem oprócz rdzewiejącego, masywnego shermana, wplątanego w gęstwinę cierni i żywopłot. Nie dojrzałem śladu
postaci czy dziecka. Wróciłem do samochodu i obejrzałem go, szukając uszkodzeń, by się upewnić, czy ten ktoś nie był
wandalem lub złodziejem, ale citroen nic nie ucierpiał. W zamyśleniu usadowiłem się za kierownicą i przez parę minut
siedziałem, wycierając twarz i włosy chusteczką do nosa i zastanawiając się, co, u licha, się tu działo.
Uruchomiłem silnik, ale zanim odjechałem, przyjrzałem się jeszcze raz czołgowi. Bardzo dziwne budził we mnie
uczucia, gdy myślałem, że tak stoi nie ruszony na poboczu i niszczeje od 1944 roku, że właśnie tutaj armia amerykańska
walczyła o wolność Normandii. Po raz pierwszy w swojej karierze kartografa poczułem żywą historię, zrozumiałem, że
znalazłem się na historycznym miejscu. Chwilę zastanawiałem się, czy szkielety załogi czołgu nadal tkwią w środku, ale
doszedłem do wniosku, że zapewne dawno temu zabrano je i pochowano, jak przystało. Francuzi odnosili się z wielką i
wspaniałą powagą wobec szczątków tych, którzy zginęli w walce o ich wyzwolenie.
Zwolniłem hamulec i ruszyłem z powrotem mroczną drogą w dół, następnie przez most, a potem zygzakiem pod
górę do głównej szosy. Śnieg opadał tumanem na przednią szybę, tak że dwie żałosne wycieraczki radziły sobie z nim,
niczym dwóch geriatryków ze śmieciami i konfetti zalegającymi ulice Nowego Jorku po świątecznej paradzie. Gdy
włączałem się do ruchu, omal nie zderzyłem się z renówką, która szorowała przez śnieżycę setką. Vive la velocité,
pomyślałem sobie, wlokąc się do Falaise trzydziestką.
Następnego dnia, siedząc pod wysokim sufitem hotelowej jadalni, posilałem się uroczyście rogalikami z konfiturą i
piłem kawę. Obserwując od czasu do czasu własne odbicie w nakrapianych lustrach, usiłowałem równocześnie
rozszyfrować za pomocą egzemplarza „Le Figaro”, przytwierdzonego do długiego patyka, co też, do cholery, wydarzyło się
lego dnia na świecie. Po drugiej stronie sali pulchny Francuz z woskowanymi wąsami i ogromną białą serwetą umocowaną
do kołnierzyka koszuli pożerał bułeczki w takim tempie, jakby chciał spowodować raptowny wzrost cen akcji przemysłu
piekarskiego. Ubrana na czarno kelnerka o ściągniętej twarzy człapała w tenisówkach po czarno–białej, kafelkowej
posadzce, umacniając każdego w przekonaniu, iż jest absolutnie niepożądanym intruzem, który w dodatku bezpardonowo
domaga się jeszcze śniadania, Przyszło mi na myśl, żeby zmienić hotel, ale wspomniałem Madeleine i życie nabrało
kolorów.
Niemal cały ranek spędziłem na zakręcie drogi, biegnącej z południowego wschodu do Clecy. Suchy wiatr zgarnął
większość śniegu w ciągu nocy, ale wciąż było wściekle zimno. Pokryta szronem wioska leżała w niewielkiej dolinie,
wsparta o szerokie, garbate wzgórza. W drzwiach pojawiali się to wchodząc, to wychodząc maluteńcy wieśniacy.
Zajmowali się ogródkami, praniem, noszeniem drew, a dzwon na wieży kościelnej wybijał godziny. Nowy Jork wydawał
mi się niezmiernie daleki.
Pewnie byłem rozkojarzony, bo zdołałem zrobić zaledwie połowę pomiarów, jakie wyznaczyłem sobie tego ranka. O
jedenastej spakowałem się już, gotów jechać do Pont D’Ouilly. Nawet zadałem sobie tyle trudu, by zatrzymać się i kupić w
wiejskim sklepiku butelkę całkiem porządnego bordeaux, na wszelki wypadek, gdyby ojciec Madeleine wymagał
ugłaskania. Kupiłem też dla Madeleine pudełko owoców kandyzowanych. W Normandii nie brakowało tego przysmaku.
Wynajęty citroen kasłał i dławił się, ale wreszcie trafił krętą drogą na most. W dziennym świetle cała ta okolica
wcale nie wydawała się bardziej gościnna niż nocą. Nad polami wisiał zimny, srebrzysty opar, a pasma mgły pod wiązami
kojarzyły się z przybrudzonymi siatkowymi firanami. Krowy wciąż stały na zimnie, cierpliwie żując bezbarwną trawę i
wypuszczając takie kłęby pary, iż przypominały zastępy nałogowych palaczy. Przejechałem przez kamienny mostek nad
bulgoczącą rzeką, a potem przyhamowałem, chcąc się bliżej przyjrzeć czołgowi.
Stał tam — milczący, potrzaskany — omotany cierniem i bezlistnym wilcem. Zatrzymałem samochód na chwilę i
opuściłem szybę, aby popatrzeć na skorodowane koła, opadłe gąsienice, na niewielką, ciemną wieżyczkę o łuszczących się
bokach. Czołg sprawiał złowrogie i smutne wrażenie. Przypominał „Mulberry Harbour”, który porzucony nadal leżał przy
brzegu w pobliżu Arromanches, po normandzkiej stronie kanału La Manche, niczym posępny pomnik upamiętniający 6
czerwca 1944 roku. Takiego pomnika nigdy nie uda się zastąpić kamiennym monumentem czy statuą.
Przez kilka chwil przyglądałem się wilgotnemu i stęchłemu żywopłotowi, a potem uruchomiłem silnik i pojechałem
do gospodarstwa Madeleine. Skręciłem w bramę i przejechałem przez podwórze, rozpryskując na wszystkie strony błoto, a
wokół mnie gdakały bijąc skrzydłami kury, stadko umorusanych gęsi zaś uciekało przede mną niby grupa biegaczy
przełajowych.
4 / 54
455144049.005.png
GRAHAM MASTERTON - DEMONY NORMANDII
Wysiadłem z samochodu uważając, gdzie stawiam stopy, i sięgnąłem po prezenty. Otworzyły się drzwi i usłyszałem,
jak ktoś idzie w moją stronę.
— Bonjour, monsieur. Qu’est–ce que vous voulez? — odezwał się męski głos.
Na podwórzu, wcisnąwszy dłonie w kieszenie, stał niewysoki Francuz odziany w ubłocone spodnie, ubłocone
gumiaki i ubłoconą brązową marynarkę. Miał podłużną normandzką twarz i palił gauloise’a, który zdawał się przyklejony
na stałe do jego warg. Beret wciągnął na uszy, toteż wyglądał z wiejska, ale jego oczy błyszczały inteligencją.
Reprezentował typ takiego gospodarza, przed którym niewiele da się ukryć.
— Nazywam się Dan McCook — oznajmiłem. — Pańska córka, Madeleine, zaprosiła mnie na obiad. Eee… pour
dejeuner?
Wieśniak skinął głową. — Tak, monsieur. Mówiła mi o tym. Jestem Jacques Passerelle.
Uścisnęliśmy sobie ręce. Podałem mu butelkę wina.
— Przywiozłem to dla pana. Mam nadzieję, że lubi pan to wino. Bordeaux.
Jacques Passerelle zawahał się chwilę i sięgnął do kieszonki na piersiach po okulary w drucianej oprawie. Zahaczył
je na uszach i przyjrzał się pilnie butelce. Poczułem się tak, jakbym bezczelnie sprezentował bekon w opakowaniu
próżniowym hodowcy świń z Kentucky. Ale Francuz skinął znów głową, schował okulary i powiedział: — Merci bien,
monsieur. Schowam to na dimanche.
Wprowadził mnie przez stajenne drzwi do kuchni. Krzątała się w niej Eloise, przy odziana w ciemnoszarą suknię i
biały koronkowy czepek. W wielkim miedzianym rondlu dusiła jabłka. Kiedy Jacques przedstawił mnie, podałem jej rękę.
Palce starej kobiety były miękkie i suche, a na jednym z nich tkwił srebrny pierścień z miniaturową Biblią. Miała taką
płaską, bladą, pomarszczoną twarz, jakie czasami widuje się w oknach przytułków dla starców lub za szybami autokarów
wiozących wycieczki emerytów. W domostwie Passerelle’ów czuła się jednak silna i niezależna i chodziła wyprostowana.
— Madeleine wspominała mi, że interesuje się pan czołgiem — powiedziała.
Rzuciłem spojrzenie na Jacquesa, ale wydawał się nie słuchać. Chrząknąłem i odrzekłem:
— Tak. Sporządzam mapę tego regionu do książki o dniu „D”.
— Ten czołg jest tutaj od września 1944 roku. Od połowy września. Skonał w bardzo gorący dzień.
Spojrzałem na nią. Jej oczy zdawały się bladoniebieskie niczym niebo po wiosennym deszczu. Trudno było orzec,
czy patrzyły na zewnątrz czy do wewnątrz.
— Może uda nam się porozmawiać o tym po obiedzie — powiedziałem.
Wyszedłszy z zaparowanej kuchni pachnącej jabłkami znaleźliśmy się w wąskim korytarzyku, w którym podłogę
ułożono z nagich drewnianych desek. Jacques otworzył boczne drzwi i zapytał: — Czy ma pan ochotę na aperilif?
Najwyraźniej ten frontowy salonik służył wyłącznie do przyjmowania gości. Panował w nim mrok, albowiem w
oknach wisiały ciężkie story. W powietrzu czuło się kurz i stęchliznę zmieszane z wonią pasty do czyszczenia mebli. Stały
tam trzy fotele obite perkalem, podobne do tych, jakie można znaleźć w każdym domu meblowym jak Francja długa i
szeroka. Na ścianie wisiała miedziana grzałka do pościeli, a także plastikowa statuetka Matki Boskiej z niewielkim
pojemniczkiem na wodę święconą. Ciemny kredens zdobiły fotografie ślubów i wnucząt, każdą z nich umieszczono na
osobnej koronkowej serwetce. Minuty zimowego poranka odliczał powoli i znużenie wysoki zegar.
— Proszę o calvados — powiedziałem. — Nie znam niczego, co mogłoby rozgrzać człowieka lepiej w mroźny
dzień. Nawet jack daniels mu nie dorównuje.
Jacques wyjął dwie niewielkie szklaneczki z kredensu, odkorkował calvados i nalał. Podsunął mi jedną, drugą
podniósł z powagą.
— Santé — rzekł niegłośno i wszystko wypił jednym haustem.
Sączyłem swój z większą ostrożnością. Calvados, normandzkie brandy z jabłek, to mocny trunek, a ja mimo
wszystko chciałem jeszcze poważnie popracować tego popołudnia.
— Był pan tutaj latem? — zapytał Jacques.
— Nie, nigdy. Dopiero trzeci raz jestem w Europie.
— W zimie nie jest tak miło. Błoto, mróz. Ale latem jest bardzo pięknie. Mamy tu gości z całej Francji, no i z
Europy. Można wynająć łódź i wiosłować po rzece.
— To brzmi fantastycznie. Przyjeżdża tu wielu Amerykanów?
Jacques wzruszył ramionami. — Jeden czy dwóch. Czasem też zjawiają się Niemcy. Ale tutaj dociera ich niewielu.
Pont D’Ouilly to przykre wspomnienia. Niemcy uciekali stąd, jakby gonił ich sam diabeł.
Przełknąłem jeszcze trochę calvadosu, który żarzył mi się w przełyku niczym rozpalony koks.
— Pan jest drugą osobą, która mi to mówi — powiedziałem. — Der Teufel.
Jacques uśmiechnął się lekko w sposób przypominający uśmiech Madeleine.
— Muszę się przebrać — oznajmił. — Nie lubię zasiadać do stołu jak błotniak.
— Ależ proszę — powiedziałem. — Czy Madeleine zejdzie?
— Za chwilę. Chciała się umalować. Cóż… nie mamy tu wielu gości.
Jacques poszedł się umyć, a ja przystanąłem w oknie, by popatrzyć na sad. Wszystkie drzewa były nagie,
poprzycinane, a trawa biała od szronu. Na plocie uplecionym z białej brzozy, znajdującym się na końcu ogrodu, przysiadł
na chwilę ptak i zaraz odleciał. Zwróciłem się w stronę pokoju.
Jedna z fotografii umieszczonych na kredensie przedstawiała młodą dziewczynę w uczesaniu z lat czterdziestych.
Domyśliłem się, że to matka Madeleine. Przyjrzałem się również kolorowej fotografii wyobrażającej Madeleine w wieku
niemowlęcym, z uśmiechniętym księdzem w tle, a także oficjalnemu portretowi Jacquesa w wysokim białym kołnierzyku.
Obok tego wszystkiego stała wykonana z brązu statuetka w kształcie średniowiecznej katedry. Na jednej z wież ktoś
zawiesił obrączkę ze splecionych włosów. Nie umiałem się domyślić znaczenia takiego gestu, ale nie byłem katolikiem
obrządku rzymskiego, no i właściwie nie interesowały mnie religijne relikwie.
Właśnie miałem podnieść miniaturkę, aby się jej lepiej przyjrzeć, gdy otworzyły się drzwi saloniku. Weszła
Madeleine. Miała na sobie jasnokremową kretonową sukienkę. Ciemnoblond włosy zaczesała do tyłu i spięła grzebieniami
z szylkretu, wargi zaś pomalowała na czerwono.
— Proszę — odezwała się. — Nie dotykaj tego. Cofnąłem dłonie od malutkiej katedry. — Przepraszam.
Tylko chciałem się przyjrzeć.
— To pamiątka po mojej matce.
5 / 54
455144049.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin