Koontz Dean-Drzwi do grudnia.pdf

(1719 KB) Pobierz
Koontz Dean-Drzwi do grudnia
Dean Koontz - Drzwi do grudnia
DEAN KOONTZ
Drzwi do grudnia
CZĘŚĆ PIERWSZA
SZARY POKÓJ
ŚRODA 2.50 - 8.00
1
Laura skończyła się ubierać, podeszła do drzwi frontowych i zobaczyła, że samochód patrolowy Departamentu
Policji Los Angeles właśnie hamuje przy krawężniku. Wyszła z domu, zatrzasnęła drzwi i pospiesznie ruszyła chodnikiem.
Ostre kolce zimnego deszczu przybijały noc do miasta.
Nie zabrała parasola. Nie pamiętała, do której szafy go wetknęła, i nie chciała tracić czasu na szukanie.
Grzmot przetoczył się po ciemnym niebie, ale Laura ledwie zauważyła ten złowieszczy odgłos. Jej serce waliło
tak mocno, że zagłuszało wszelkie nocne hałasy.
Czarno-białe drzwi po stronie kierowcy otwarły się i wysiadł umundurowany policjant. Zobaczył ją, wsiadł z
powrotem, sięgnął ponad fotelem i otworzył przednie drzwi po stronie pasażera.
Zajęła miejsce obok niego i zatrzasnęła drzwi. Zimną, drżącą dłonią odgarnęła wilgotny kosmyk włosów z twarzy
i wsunęła za ucho.
Wóz patrolowy pachniał silnie sosnowym środkiem dezynfekującym i słabo wymiocinami.
- Pani McCaffrey? - zapytał młody policjant. - Tak.
- Nazywani się Carl Quade. Zawiozę panią do porucznika Haldane’a.
- I do mojego męża - przypomniała zaniepokojona.
- Nic o tym nie wiem.
- Powiedziano mi, że znaleźli Dylana, mojego męża.
- Na pewno porucznik Haldane wszystko pani wyjaśni. Zakrztusiła się, zakaszlała, potrząsnęła głową z
obrzydzeniem.
- Przepraszam za ten smród - powiedział Quade. - Dzisiaj wieczorem zatrzymałem faceta za jazdę po pijanemu i
zachowywał się jak świnia.
To nie od fetoru jej żołądek kurczył się i skręcał. Mdliło ją, ponieważ kilka minut temu otrzymała wiadomość
przez telefon, że znaleźli jej męża, ale nie wspomnieli o Melanie. A jeśli Melanie nie było z Dylanem, to gdzie była?
Zaginęła? Nie żyje? Nie. Nie do pomyślenia. Laura zakryła usta dłonią, zacisnęła zęby, wstrzymała oddech i czekała, aż
mdłości ustąpią.
- Dokąd... dokąd jedziemy? - zapytała.
- Do domu w Studio City. Niedaleko.
- Czy tam znaleźli Dylana?
- Jeśli pani powiedzieli, że go znaleźli, to pewnie tam.
- Jak na niego trafili? Nawet nie wiedziałam, że go szukacie. Na policji powiedzieli mi, że nie zajmują się takimi
sprawami... to nie należy do ich jurysdykcji. Myślałam, że już nigdy więcej go nie zobaczę... ani Melanie.
- Musi pani porozmawiać z porucznikiem Haldane’em.
- Widocznie Dylan obrabował bank czy coś w tym rodzaju. - Nie potrafiła ukryć rozgoryczenia. - Kradzież
dziecka matce nie wystarczy, żeby zainteresować policję.
- Proszę zapiąć pas.
Nerwowo gmerała przy pasie, kiedy odjeżdżali od krawężnika. Quade zawrócił na środku opustoszałej, smaganej
deszczem jezdni.
- Co z Melanie? - zapytała Laura.
- Jak to?
- Z moją córką. Nic jej nie jest?
- Przepraszam. O tym też nic nie wiem.
- Czy była z moim mężem?
- Wątpię.
- Nie widziałam jej od... prawie od sześciu lat.
- Spór o opiekę?
- Nie. On ją porwał.
- Naprawdę?
- No, prawnicy nazwali to odebraniem opieki, ale dla mnie to było po prostu porwanie.
Gniew i żal znowu nią zawładnęły, kiedy pomyślała o Dylanie. Próbowała pokonać te emocje, stłumić w sobie
nienawiść, ponieważ nagle doznała niezwykłego wrażenia, że Bóg na nią patrzy, że ją osądza i jeśli dostrzeże w niej
nienawiść lub negatywne myśli, wówczas postanowi, że nie zasługuje na odzyskanie córeczki. Szaleństwo. Nic nie mogła
poradzić. Strach doprowadzał ją do szaleństwa.
I tak osłabła ze strachu, że przez chwilę nawet nie miała siły oddychać.
Dylan. Laura zastanawiała się, jak to będzie znowu stanąć z nim twarzą w twarz. Co mógłby jej powiedzieć, żeby
wytłumaczyć swoją zdradę - i co ona mogłaby mu powiedzieć, żeby należycie wyrazić wściekłość i ból?
Drżała przez cały czas, ale teraz zaczęła gwałtownie dygotać.
- Dobrze się pani czuje? - zapytał Quade.
- Tak - skłamała.
Quade nie odezwał się. Z włączonym kogutem na dachu, ale bez syreny pędzili przez sieczoną deszczem
1 / 125
450820113.002.png
Dean Koontz - Drzwi do grudnia
wschodnią część miasta. Kiedy przejeżdżali przez głębokie kałuże, woda pryskała na obie strony, upiornie fosforyzująca,
niczym spienione białe kurtyny rozstępujące się przed nimi.
- Ona ma teraz dziewięć lat - powiedziała Laura. - To znaczy moja córka. Nie mogę panu podać dokładnego
rysopisu. Bo kiedy ją ostatnio widziałam, miała tylko trzy latka.
- Niestety nie widziałem żadnej dziewczynki.
- Jasne włosy. Zielone oczy. Gliniarz nie odpowiedział.
- Melanie musiała być z Dylanem - rzuciła desperacko Laura, rozdarta pomiędzy radością a przerażeniem. Tak
bardzo się cieszyła, że znowu zobaczy Melanie, i tak bardzo się bała, że dziewczynka nie żyje. Laura często śniła, że
znajduje okropnie zmasakrowane zwłoki córki. Teraz podejrzewała, że powracający koszmar okaże się proroczy.
- Ona musiała być z Dylanem. Przecież była z nim przez te wszystkie lata, sześć długich lat, więc dlaczego nie
teraz?
- Dojedziemy za kilka minut - poinformował ją Quade. - Porucznik Haldane odpowie pani na wszystkie pytania.
- Nie budziliby mnie o wpół do trzeciej nad ranem, nie wyciągaliby z domu w środku burzy, gdyby nie znaleźli też
Melanie. Na pewno ją znaleźli.
Quade skupił się na prowadzeniu samochodu, a jego milczenie było gorsze od wszelkich słów.
Wycieraczki szorujące po przedniej szybie nie mogły całkowicie oczyścić szkła. Lepka warstewka wilgoci
zniekształcała świat za oknem, więc Laura miała uczucie, jakby jechała przez sen.
Dłonie jej się pociły. Wytarła je o dżinsy. Czuła krople potu ściekające spod pach, spływające po bokach. Mdlący
supeł w żołądku zacisnął się mocniej.
- Czy ona jest ranna? - zapytała. - O to chodzi? Dlatego nie chce pan nic o niej powiedzieć?
Quade zerknął na nią.
- Naprawdę, pani McCaffrey, nie widziałem w tamtym domu żadnej dziewczynki. Niczego przed panią nie
ukrywam.
Laura osunęła się w fotelu.
Zbierało jej się na płacz, ale powstrzymywała się z całej siły. Łzy to przyznanie, że straciła wszelką nadzieję na
odnalezienie żywej Melanie, a gdyby straciła nadzieję (kolejna szaleńcza myśl), dosłownie byłaby odpowiedzialna za
śmierć dziecka, ponieważ (jeszcze większy obłęd) może dalszą egzystencję Melanie, podobnie jak Blaszanego
Dzwoneczka z „Piotrusia Pana”, podtrzymywała jedynie stała i żarliwa wiara. Laura zdawała sobie sprawę, że tkwi w
szponach cichej histerii. Sam pomysł, że dalsze istnienie Melanie zależy od wiary i opanowania jej matki, był
solipsystyczny i irracjonalny. Niemniej uchwyciła się tej myśli, przełknęła łzy, zmobilizowała całą wiarę, jaką zdołała z
siebie wykrzesać.
Wycieraczki stukały monotonnie, deszcz bębnił głucho po dachu, opony syczały na mokrym asfalcie, a Studio
City wydawało się równie odległe jak Hongkong.
Zjechali z Bulwaru Ventura w Studio City, osiedlu o chaotycznej architekturze: domy w stylu hiszpańskim,
tudorowskim, kolonialnym, Cape Cod i postmodernistycznym stały stłoczone jeden przy drugim. Osiedle nazwano po
starym studiu filmowym Republic, gdzie przed nastaniem telewizji nakręcono wiele niskobudżetowych westernów.
Większość nowych mieszkańców Studio City stanowili scenarzyści, malarze, artyści, rzemieślnicy, muzycy i fachowcy
wszelkich rodzajów, uchodźcy z wolno, lecz nieubłaganie podupadających dzielnic takich jak Hollywood, którzy obecnie
toczyli walkę o styl życia z dawnymi właścicielami domów.
Oficer Quade zatrzymał się przed skromnym wiejskim domem w spokojnym zaułku, obsadzonym nagimi w zimie
drzewami oraz indiańskim laurem o bujnym listowiu. Kilka pojazdów parkowało na ulicy, między innymi dwa
musztardowo-zielone fordy sedany, dwa inne czarno-białe i szara furgonetka z godłem miasta na drzwiach. Lecz inna
furgonetka przyciągnęła uwagę Laury, ponieważ na podwójnych tylnych drzwiach miała wypisane słowo KORONEK.
O Boże, nie. Proszę, nie.
Laura zamknęła oczy i próbowała sobie wmówić, że to jest tylko sen, z którego telefon wyrwał ją tak
bezwzględnie.
Przecież wezwanie na policję mogło stanowić część koszmaru. W takim razie Quade również należał do
koszmaru. I ten dom. Laura obudzi się i wszystko zniknie.
Ale kiedy otworzyła oczy, furgonetka koronera ciągle tam stała. Okna domu przesłaniały ciężkie kotary, lecz cały
front skąpany był w ostrym świetle przenośnych lamp łukowych.
Srebrzysty deszcz siekł ukośnie przez jasny blask, drżące cienie targanych wiatrem zarośli pełzały po ścianach.
Umundurowany policjant w pelerynie pełnił wartę przy krawężniku. Drugi policjant stał pod daszkiem
osłaniającym drzwi frontowe. Mieli za zadanie odstraszać ciekawskich sąsiadów i innych gapiów, chociaż późna pora i
fatalna pogoda wykonały za nich całą robotę.
Quade wysiadł z samochodu, ale Laura nie mogła się ruszyć. Kierowca nachylił się do niej i powiedział:
- To tutaj.
Laura kiwnęła głową, ale wciąż siedziała bez ruchu. Nie chciała wejść do domu. Wiedziała, co tam znajdzie.
Melanie. Martwą.
Quade odczekał chwilę, potem obszedł samochód i otworzył drzwi. Wyciągnął do niej rękę.
Wiatr napędzał grube krople zimnego deszczu do wnętrza samochodu.
Quade zmarszczył brwi.
- Pani McCaffrey? Pani płacze?
Nie mogła oderwać wzroku od furgonetki koronera. Kiedy samochód odjedzie z małym ciałem Melanie, zabierze
ze sobą także nadzieję Laury i pozostawi jej przyszłość równie martwą jak córka.
Głosem drżącym tak silnie, jak targane wiatrem listki na krzewach laurowych, powiedziała:
- Pan mnie okłamał.
- Hę? Hej, wcale nie, naprawdę. Nie chciała na niego patrzeć.
Wciągnął powietrze przez zęby z dziwacznym końskim prychnięciem, niezbyt stosownym w danych
okolicznościach, i powiedział:
- No tak, mamy tutaj sprawę zabójstwa. Znaleźliśmy kilka ciał.
Wezbrał w niej krzyk i chociaż go powstrzymała, stłumione napięcie boleśnie paliło ją w piersi.
2 / 125
450820113.003.png
Dean Koontz - Drzwi do grudnia
Quade szybko ciągnął:
- Ale pani córeczki tam nie ma. Nie znaleźliśmy jej zwłok. Przysięgam, że nie było ciała.
Laura wreszcie odwzajemniła jego spojrzenie. Wydawał się szczery. Nie miało sensu okłamywanie jej teraz, skoro
za chwilę i tak pozna prawdę.
Wysiadła z samochodu.
Quade wziął ją za ramię i poprowadził po chodniku do drzwi frontowych.
Deszcz bębnił ponuro niczym werble w procesji pogrzebowej.
2
Wartownik wszedł do środka, żeby wezwać porucznika Haldane’a. Laura i Quade czekali pod daszkiem, osłonięci
z grubsza przed deszczem i wiatrem.
Noc pachniała ozonem i różami. Krzewy różane pięły się po kolumienkach wzdłuż fasady domu, a w Kalifornii
większość gatunków kwitnie nawet zimą. Kwiaty opadły, wilgotne i ciężkie od deszczu.
Haldane zjawił się niezwłocznie. Był wysoki, barczysty, grubo ciosany, z krótkimi piaskowymi włosami i
sympatyczną, kwadratową irlandzką twarzą. Niebieskie oczy wydawały się płaskie, niczym bliźniacze owale barwionego
szkła. Laura zastanawiała się, czy zawsze tak wyglądały, czy tylko dzisiaj były płaskie i pozbawione życia z powodu tego,
co zobaczyły w domu.
Haldane nosił tweedową sportową marynarkę, białą koszulę, krawat z rozluźnionym węzłem, szare spodnie i
czarne mokasyny. Z wyjątkiem oczu wyglądał jak ktoś spokojny, odprężony i życzliwy, a w jego przelotnym uśmiechu
kryło się prawdziwe ciepło.
- Doktor McCaffrey? Nazywam się Dan Haldane.
- Moja córka...
- Jeszcze nie znaleźliśmy Melanie.
- Ona nie...?
- Co?
- Nie zginęła?
- Nie, nie. Wielkie nieba, skąd. Nie pani córka. Nie ściągałbym pani tutaj, gdyby o to chodziło.
Nie poczuła ulgi, ponieważ nie całkiem mu uwierzyła. Był spięty, podminowany. Coś okropnego stało się w tym
domu.
Tego była pewna. Ale jeśli nie znaleźli Melanie, dlaczego sprowadzili jej matkę o tej porze? Co się stało?
Haldane odesłał Carla Quade’a, który wrócił w deszczu do wozu patrolowego.
- Dylan? Mój mąż? - zapytała Laura. Haldane odwrócił spojrzenie.
- Tak, chyba na niego trafiliśmy.
- On... niczyje?
- No... tak. Widocznie to on. Mamy ciało z jego dokumentami, ale jeszcze nie potwierdziliśmy tożsamości.
Musimy sprawdzić kartę dentystyczną albo porównać odciski palców, żeby uzyskać pewność.
Dziwne, ale wiadomość o śmierci Dylana prawie nie zrobiła na niej wrażenia. Nie odczuła straty, ponieważ
nienawidziła go przez ostatnie sześć lat. Lecz nie odczuła również żadnej radości, żadnego triumfu czy satysfakcji; nie
cieszyła się, że Dylan dostał za swoje. Dawniej był obiektem miłości, później nienawiści, teraz stał się obojętny. Laura nie
poczuła absolutnie nic i może to właśnie było najsmutniejsze.
Wiatr zmienił kierunek. Lodowaty deszcz zacinał pod daszkiem. Haldane pociągnął Laurę w najdalszy kąt.
Zastanawiała się, dlaczego nie wpuścił jej do środka. Widocznie nie chciał, żeby coś zobaczyła. Coś zbyt
okropnego dla jej oczu? Co tam się stało, na miłość boską?
- Jak on umarł? - zapytała.
- Zamordowany.
- Kto to zrobił?
- Nie wiemy.
- Zastrzelony?
- Nie. Został... pobity na śmierć.
- Mój Boże. - Zrobiło jej się niedobrze. Oparła się o ścianę, bo nagle nogi przestały jej słuchać.
- Doktor McCaffrey? - Troskliwie wziął ją pod ramię, gotów podtrzymać w razie potrzeby.
- Nic mi nie jest - zapewniła. - Ale spodziewałam się, że Dylan i Melanie będą razem. Dylan mi ją zabrał.
- Wiem.
- Sześć lat temu. Zamknął nasze konta bankowe, zwolnił się z pracy i uciekł. Ponieważ chciałam rozwodu. A on
nie chciał dzielić się opieką nad Melanie.
- Kiedy wrzuciliśmy jego nazwisko do komputera, dostaliśmy panią, pełny raport - powiedział Haldane. - Nie
miałem czasu zapoznać się ze szczegółami, ale przeczytałem najważniejsze punkty na przenośnym terminalu w
samochodzie, więc mam pewne pojęcie o sprawie.
- Zrujnował sobie życie, porzucił karierę i wszystko, żeby tylko zatrzymać Melanie. Na pewno z nim była -
oświadczyła zdenerwowana Laura.
- Była. Mieszkała z nim tutaj...
- Mieszkała tutaj? Tutaj? Tylko dziesięć czy piętnaście minut drogi ode mnie?
- Zgadza się.
- Przecież wynajęłam prywatnych detektywów, kilku, i żaden nie wpadł na trop...
- Czasami - powiedział Haldane - najciemniej jest pod latarnią.
- Myślałam, że może nawet wyjechali z kraju, do Meksyku czy gdzieś... a oni przez cały czas byli dosłownie o
dwa kroki.
Wiatr przycichł i deszcz padał pionowo, jeszcze bardziej ulewny niż przedtem. Wkrótce trawnik zmieni się w
jezioro.
3 / 125
450820113.004.png
Dean Koontz - Drzwi do grudnia
- Jest tam trochę ubrań dla małej dziewczynki - powiedział Haldane - kilka książek odpowiednich dla dziecka w
jej wieku. W kredensie znaleźliśmy pudełko płatków Hrabiego Czokuli, na pewno żaden dorosły ich nie jadł.
- Żaden dorosły? Więc tam mieszkało więcej osób, nie tylko Dylan i Melanie?
- Nie mamy pewności. Znaleźliśmy... inne ciała. Przypuszczamy, że jeden z nich tam mieszkał, ponieważ
znaleźliśmy męskie ubrania w dwóch rozmiarach, albo pasujące na pani męża, albo na jednego z pozostałych mężczyzn.
- Ile ciał?
- Jeszcze dwa. Razem trzy.
- Pobici na śmierć? Przytaknął.
- I pan nie wie, gdzie jest Melanie?
- Jeszcze nie.
- Więc może... ten, kto zabił Dylana i pozostałych, zabrał j ą ze sobą.
- Istnieje taka możliwość - przyznał.
Nawet jeśli Melanie jeszcze żyła, była zakładniczką mordercy. Może nie tylko mordercy, ale gwałciciela.
Nie. Ona ma dopiero dziewięć lat. Czego chciałby od niej gwałciciel? Przecież była zaledwie dzieckiem.
Oczywiście w naszych czasach to nie robiło różnicy. Po świecie grasowały dziwaczne zwierzęta, potwory żerujące
na dzieciach, gustujące zwłaszcza w małych dziewczynkach.
Wypełniło ją zimno znacznie bardziej dotkliwe od lodowatego deszczu.
- Musimy ją znaleźć - wykrztusiła ochrypłym głosem, którego sama nie poznała.
- Próbujemy - zapewnił Haldane.
Teraz zobaczyła w jego niebieskich oczach współczucie i sympatię, ale nie potrafiła przyjąć od niego pociechy.
- Chciałbym, żeby pani weszła ze mną do środka - powiedział - ale muszę panią uprzedzić, że to nie jest
przyjemny widok.
- Jestem lekarzem, poruczniku.
- Tak, ale psychiatrą.
- I doktorem medycyny. Wszyscy psychiatrzy to doktorzy medycyny.
- Och, racja. Nie pomyślałem.
- Zakładam, że chce pan, żebym rozpoznała ciało Dylana.
- Nie. Nie zamierzam pani prosić o obejrzenie ciała. To nic nie da. Jego stan... wizualna identyfikacja jest
właściwie niemożliwa. Chcę pani pokazać coś innego i mam nadzieję, że pani mi to wyjaśni.
- Co to jest?
- Coś dziwnego - odparł. - Coś cholernie dziwnego.
3
Wszystkie lampy i kinkiety w domu były zapalone. Laura mrużyła oczy od blasku, kiedy się rozglądała. Pokój
dzienny został umeblowany schludnie, ale bez smaku. Śmiały geometryczny wzór na obiciu rozkładanej sofy gryzł się z
kwiecistymi zasłonami. Dywan i ściany różniły się odcieniem zieleni. Tylko regały na książki, wypełnione setkami tomów,
wyglądały jak skompletowane z prawdziwym zainteresowaniem i odpowiadające określonym gustom.
Reszta pokoju przypominała sceniczną dekorację, pospiesznie skleconą w niskobudżetowym teatrze.
Obok wygasłego kominka przewrócił się tani, czarny, blaszany pojemnik, przybory z kutego żelaza leżały
rozsypane na białym ceglanym palenisku. Dwaj technicy laboratoryjni posypywali proszkiem odsłonięte płaszczyzny i
zdejmowali taśmą znalezione odciski palców.
- Proszę niczego nie dotykać - ostrzegł Laurę Haldane.
- Jeśli nie potrzebujecie mnie do identyfikacji Dylana...
- Jak mówiłem, to nic nie da.
- Dlaczego?
- Nie ma czego identyfikować.
- Z pewnością ciało nie jest tak poważnie...
- Zmasakrowane - oświadczył. - Nic nie zostało z twarzy.
- Mój Boże.
Stali w przedpokoju przy łukowym wejściu do pokoju dziennego. Haldane wyraźnie nie miał ochoty zaprowadzić
jej w głąb domu, podobnie jak wcześniej nie chciał jej wpuścić.
- Czy on miał jakieś znaki szczególne? - zapytał.
- Odbarwiony placek skóry...
- Od urodzenia?
-Tak.
- Gdzie?
- Na środku klatki piersiowej. Haldane pokręcił głową.
- To raczej nie pomoże.
- Dlaczego?
Popatrzył na nią, potem spuścił wzrok na podłogę.
- Jestem lekarzem - przypomniała mu.
- Ma wgniecioną klatkę piersiową.
- Od pobicia?!
- Tak. Każde żebro złamane kilka razy. Mostek roztrzaskany jak porcelanowy talerzyk.
- Roztrzaskany?
- Tak. Świadomie użyłem tego słowa, pani doktor. Nie po prostu złamany. Nie pęknięty czy rozłupany.
Roztrzaskany. Jakby był ze szkła.
- To niemożliwe.
- Widziałem na własne oczy. I żałuję.
4 / 125
450820113.005.png
Dean Koontz - Drzwi do grudnia
- Ale mostek to solidna kość. Mostek i czaszka w ludzkim ciele to jakby części pancerza.
- Widocznie zabójca był wielkim, silnym sukinsynem. Laura potrząsnęła głową.
- Nie. Można roztrzaskać mostek w wypadku samochodowym, gdzie występują ogromne siły, zderzenie z
szybkością pięćdziesięciu i sześćdziesięciu mil na godzinę, miażdżący impet i ciężar... Ale to niemożliwe przy pobiciu.
- Myśleliśmy, że ołowiana rura albo...
- Nawet wtedy - zaprzeczyła. - Roztrzaskany? Na pewno nie.
Melanie, moja mała Melanie, mój Boże, co się z tobą dzieje, dokąd cię zabrali, czy cię jeszcze zobaczę?
Zadygotała.
- Panie poruczniku, jeśli nie potrzebujecie mnie do identyfikacji Dylana, to nie rozumiem, w czym mogę pomóc...
- Jak mówiłem, chciałbym coś pani pokazać.
- Coś dziwacznego.
- Właśnie.
Lecz nadal trzymał ją w przedpokoju i nawet stanął przed nią, żeby nie mogła zajrzeć w głąb domu. Wyraźnie
targały nim sprzeczne uczucia: pragnął uzyskać od niej jakieś informacje, a jednocześnie nie chciał jej prowadzić przez
krwawą jatkę.
- Nie rozumiem - powiedziała. - Dziwaczne? Co? Haldane pozostawił pytanie bez odpowiedzi.
- Pani i on pracowaliście w tym samym zawodzie - zauważył.
- Nie całkiem.
- On też był psychiatrą, prawda?
- Nie. Psychologiem behawioralnym. Ze szczególnym naciskiem na behawioralną modyfikację.
- A pani jest psychiatrą, doktorem medycyny.
- Specjalizuję się w leczeniu dzieci.
- Tak, rozumiem. Różne dziedziny.
- Bardzo różne. Zmarszczył brwi.
- Ale jeśli pani obejrzy jego laboratorium, może mi pani powie, czym on się tutaj zajmował.
- Laboratorium? On i tutaj pracował?
- On głównie tutaj pracował. Wątpię, czy on i pani córka prowadzili normalne życie w tym domu.
- Pracował? Co robił?
- Jakieś eksperymenty. Nie potrafimy określić.
- Chodźmy obejrzeć.
- Tam jest... paskudnie - oznajmił, wpatrując się w nią uważnie.
- Mówiłam panu, że jestem lekarzem.
- Tak, a ja jestem gliniarzem, a gliniarz widuje więcej krwi niż lekarz, a tam było tak paskudnie, że dostałem
mdłości.
- Poruczniku, pan mnie tutaj sprowadził i teraz nie odejdę stąd, dopóki się nie dowiem, co mąż i córeczka robili w
tym domu.
Kiwnął głową.
- Tędy.
Ruszyła za nim. Minęli pokój dzienny i kuchnię, przeszli przez krótki korytarz, gdzie smukły, przystojny Latynos
w ciemnym garniturze nadzorował dwóch mężczyzn, których mundurowe kurtki miały wypisane słowo KORONER.
Ładowali zwłoki do białego plastikowego worka. Jeden z pracowników biura koronera zaciągnął zamek błyskawiczny.
Przez mleczny plastik Laura widziała tylko bryłowaty ludzki kształt, żadnych szczegółów oprócz kilku rozmazanych plam
krwi.
Dylan?
- Nie pani mąż - powiedział Haldane, jakby czytał w jej myślach. - Ten nie miał żadnych dokumentów. Musimy
polegać wyłącznie na odciskach palców.
Mnóstwo krwi zachlapało ściany i spłynęło na podłogę, tak wiele, że wydawała się nieprawdziwa, niczym w
scenie z taniego filmu grozy.
Na środku korytarza rozłożono plastikowy chodnik, żeby technicy i oficerowie dochodzeniowi nie musieli
wchodzić w krwawe kałuże i plamić sobie butów.
Haldane zerknął na Laurę, a ona próbowała nie okazywać strachu.
Czy Melanie była tutaj, kiedy popełniono te morderstwa? Jeśli tak i jeśli zabrał ją ten sam człowiek - czy ludzie -
który tego dokonał, ona również została skazana na śmierć, ponieważ była świadkiem. Nawet jeśli nic nie widziała,
morderca zabije ją, kiedy... kiedy z nią skończy. Nie ma wątpliwości. Zabije ją, ponieważ to mu sprawi przyjemność.
Wygląd tego miejsca świadczył, że sprawca jest psychopatą; żaden normalny człowiek nie masakrowałby swoich
ofiar z tak dziką, krwawą radością.
Dwaj ludzie koronera poszli po nosze na kółkach, żeby wywieźć zwłoki.
Smukły Latynos w ciemnym garniturze odwrócił się do Laury. Głos miał zaskakująco niski.
- Opróżniliśmy tamto miejsce, poruczniku, skończyliśmy fotografować, zebraliśmy wszystkie odciski palców i
całą resztę. Zabieramy tę ofiarę.
- Zauważyłeś coś specjalnego przy wstępnych oględzinach, Joey? - zapytał Haldane.
Laura przypuszczała, że Joey jest policyjnym patologiem, chociaż wydawał się zbyt mocno poruszony jak na
kogoś, kto powinien przywyknąć do widoku gwałtownej śmierci.
- Wygląda na to, że każda kość w ciele została złamana przynajmniej raz. Setki siniaków, jeden na drugim, nie
wiadomo jak wiele. Autopsja na pewno wykaże pęknięte organy, odbite nerki - powiedział Joey.
Popatrzył niepewnie na Laurę, jakby nie wiedział, czy powinien mówić dalej. Laura przybrała obojętną maskę
zawodowego zainteresowania z nadzieją, że nie wygląda zbyt fałszywie.
- Pęknięta czaszka - kontynuował. - Połamane zęby. Jedno oko wyrwane z oczodołu.
Laura zobaczyła na podłodze pogrzebacz oparty o listwę.
- Czy to jest narzędzie zbrodni?
- Naszym zdaniem nie - powiedział Haldane. Joey dodał:
5 / 125
450820113.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin