Koontz Dean-Nocne dreszcze.pdf

(1310 KB) Pobierz
Koontz Dean-Nocne dreszcze
DEAN R. KOONTZ - Nocne dreszcze
DEAN R. KOONTZ
Nocne dreszcze
OD AUTORA
Wielu czytelników, nim jeszcze dojdzie do końca tej książki, poczuje się nieswojo, ogarnie ich lęk, może nawet
przerażenie. Jednak ukończywszy lekturę, rzucą w kąt „Nocne dreszcze” równie beztrosko, jak powieść o reinkarnacji lub
opętaniu przez duchy. Chociaż moim głównym celem było napisanie „fajnego czytadła”, podkreślam z całą mocą, że centralny
problem książki jest nie tylko fantazją; istnieje realnie i w sposób niezwykle poważny dotyka nas wszystkich.
Subliminalna i subaudialna reklama, starannie planowana manipulacja podświadomością, zagraża naszej prywatności i
wolności od co najmniej 1957 roku, kiedy to pan James Vicary dokonał publicznej demonstracji tachistoskopu, rodzaju
projektora kinowego, rzucającego obrazy pojawiające się tak krótko, że rejestrowane wyłącznie przez podświadomość. Jak
zostało to omówione w rozdziale drugim, tachistoskop przeważnie zastąpiły bardziej wyszukane - i szokujące - urządzenia i
sposoby oddziaływania. Reklama subliminalna, oddziaływająca na ludzkie zachowania, czerpie pełnymi garściami z odkryć
złotego wieku techniki i nauki.
Bardziej wrażliwi czytelnicy z niepokojem zareagują na wiadomość, iż nawet taki szczegół, jak przekaźnik końcowy
(rozdział dziesiąty), nie stanowi jedynie wymysłu autora. Robert Farr, znany ekspert w dziedzinie wywiadu elektronicznego,
omawia podsłuch za pomocą przekaźnika końcowego w „The Electronic Criminals’, co odnotowano na końcu powieści, w
liście materiałów źródłowych.
Ci, którzy badają i wytyczają przyszłość reklamy subliminalnej, powiedzą, że nie mają zamiaru tworzyć
społeczeństwa posłusznych robotów, że taki cel stałby w sprzeczności z ich osobistymi wzorcami moralnymi. Jednakże,
podobnie jak w przypadku tysięcy innych uczonych naszego wieku, na pewno dowiedzą się, że wrodzone im moralne skrupuły
nie powstrzymają innych, bezwzględniejszych ludzi przed wykorzystaniem ich odkryć.
Specyfik, który gra istotną rolę w „Nocnych dreszczach”, to pisarska fikcja. Nie istnieje. Jest wyłącznie częścią
naukowego tła, jakie pozwoliłem sobie stworzyć. Ale niezliczeni badacze modyfikacji zachowań łamią sobie nad nim głowę.
Dlatego też gdy mówię, że nie istnieje, być może winienem dodać przezornie jedno słowo - jeszcze.
POCZĄTEK
Sobota, 6 sierpnia 1977
Wąska i kręta droga prowadziła przez las. Zwisające nisko gałęzie modrzewia, świerka i sosny drapały dach, z
szelestem gładziły boczne szyby land-rovera.
- Stań tu. - W głosie Rossnera słychać było napięcie.
Prowadził Holbrook. Był to dobrze zbudowany, wysoki mężczyzna o surowej twarzy, liczący niewiele ponad
trzydziestkę. Zaciskał ręce na kierownicy z taką siłą, że aż zbielały mu knykcie. Wyhamował, zjechał na prawo, zaparkował
między drzewami. Zgasił reflektory i włączył światło wewnątrz samochodu.
- Sprawdź broń - powiedział Rossner.
Obaj mężczyźni mieli w futerałach pod pachą najlepsze na świecie samopowtarzalne pistolety - SIG-Petter. Wysunęli
magazynki, sprawdzili, czy są pełne, wcisnęli z powrotem w kolby, włożyli broń do futerałów. Ruszali się jak w wyuczonym
tańcu, jakby ćwiczyli to tysiąc razy.
Wysiedli z wozu, podeszli do bagażnika.
Lasy w stanie Maine były o trzeciej nad ranem ponure, mroczne i nieruchome.
Holbrook podniósł klapę. Wewnątrz rovera mrugnęła żarówka. Odrzucił impregnowany brezent. Ukazały się dwie
pary sięgających bioder gumowych butów, dwie latarki, reszta ekwipunku.
Rossner był niższy, szczuplejszy i szybszy od Holbrooka. Pierwszy włożył buty. Potem wyjął z wozu dwie ostatnie
części ekwipunku.
Podstawowym elementem każdego zestawu był pojemnik ładowany pod ciśnieniem, bardzo przypominający butlę do
nurkowania, wyposażony w szelki i pas na biodra. Z każdego pojemnika wychodził giętki przewód, zakończony cienką dyszą z
nierdzewnej stali.
Pomogli sobie nawzajem nałożyć szelki, upewnili się, czy bez trudu mogą sięgnąć do futerałów pod pachą, zrobili
kilka kroków, żeby przyzwyczaić się do ciężaru na plecach.
O 3.10 Rossner wyjął z kieszeni kompas, spojrzał nań w świetle latarki. Schował instrument, ruszył w las.
Holbrook poszedł jego śladem, zadziwiająco cicho, jak na tak potężnego mężczyznę.
Maszerowali ostrą stromizną. Nie minęło pół godziny, a już musieli dwukrotnie przystanąć dla zaczerpnięcia oddechu.
O 3.40 ujrzeli przed sobą tartak Big Union. Trzysta jardów na prawo, między drzewami, zobaczyli kompleks jedno- i
dwupiętrowych zabudowań, wzniesionych z lekkich pustaków, pokrytych szalówką. Wszystkie okna były jasno oświetlone, na
ogrodzony plac składowy padał zamazany, purpurowobiały blask lamp łukowych. W największym, głównym budynku
zawodziły gigantyczne piły. Kłody i pocięte deski z ogłuszającym łoskotem spadały z taśmociągów do metalowych skrzyń.
Rossner i Holbrook obeszli tartak. Nie chcieli, żeby ich ktoś zobaczył. Do szczytu wzgórza dotarli o czwartej.
Nie mieli trudności ze zlokalizowaniem sztucznego jeziorka. Jeden jego kraniec połyskiwał w nikłym księżycowym
blasku. Drugi był zasłonięty przez wysokie pasmo gór. Jeziorko miało kształt regularnej elipsy. Dłuższa średnica liczyła trzysta,
a krótsza dwieście jardów. Wpadały do niego pluskające strumienie. Służyło za zbiornik wodny zarówno dla tartaku Big Union,
jak i niewielkiego miasteczka Black River, leżącego trzy mile dalej, w dolinie.
Szli wzdłuż wzniesionego dla ochrony przed ludźmi i zwierzętami, wysokiego na sześć stóp ogrodzenia, aż dotarli do
1 / 113
450829232.002.png
DEAN R. KOONTZ - Nocne dreszcze
głównej bramy. Nie była zamknięta. Weszli do środka. Rossner zanurzył się w wodzie po zacienionej stronie zbiornika.
Przemierzył dziesięć stóp, woda sięgała mu już do krawędzi wysokich butów, a głębia na środku miała prawie sześćdziesiąt
stóp.
Rozwinął przewód z kołowrotka umieszczonego z boku pojemnika, ujął stalową rurę, nacisnął przycisk. Bezbarwny,
bezwonny środek chemiczny wystrzelił z dyszy. Rossner zanurzył rurę w wodzie i poruszał nią w różnych kierunkach,
rozprowadzając płyn - możliwie jak najdalej.
Po dwudziestu minutach opróżnił pojemnik. Nawinął przewód na kołowrotek, spojrzał w kierunku odległego drugiego
końca jeziorka.
Holbrook zakończył opróżnianie swojego pojemnika, wdrapywał się na cementowe obrzeże zbiornika. Spotkali się
przy bramie.
- W porządku? - spytał Rossner.
- Bez pudła.
O 5.10 znaleźli się przy land-roverze. Z bagażnika wyjęli łopaty, wykopali w ziemi dwa płytkie dołki. Zakopali puste
pojemniki, buty, futerały, broń.
Przez dwie godziny Holbrook prowadził wyboistymi polnymi drogami; przejechał drewniany mostek na St John
River; wjechał na szutrówkę; w końcu, o wpół do dziewiątej, dotarli do asfaltowej szosy.
Od tego miejsca kierownicę przejął Rossner. Nie zamienili ze sobą więcej niż kilkanaście słów.
O wpół do pierwszej Holbrook wysiadł przy Starlite Motel, stojącym obok drogi numer 15. Wynajmował tam pokój.
Nie żegnając się, zatrzasnął drzwi samochodu, wszedł do pokoju, przekręcił zamek w drzwiach, usiadł przy telefonie.
Rossner napełnił bak na stacji Sunoco i pojechał drogą międzystanową numer 95 na południe do Wareville. Minął
Augustę. Stamtąd ruszył płatną autostradą do Portland. Zjechał na parking przy restauracji, stanął obok rzędu budek
telefonicznych.
W popołudniowym słońcu restauracyjne okna lśniły jak lustra, zaparkowane wozy odbijały słoneczny blask. Fale
gorącego powietrza drgały nad nawierzchnią.
Spojrzał na zegarek: 15.35.
Odchylił się w tył, przymknął oczy. Zdawał się drzemać, ale co pięć minut spoglądał na zegarek. O 15.55 wysiadł z
wozu, podszedł do ostatniej budki w rzędzie.
O 16.00 zadzwonił telefon.
- Rossner.
Głos po drugiej stronie linii był chłodny i ostry.
- Jestem klucz, panie Rossner.
- Jestem zamek - powiedział głucho Rossner.
- Jak poszło?
- Zgodnie z planem.
- Spóźniłeś się na telefon o piętnastej trzydzieści.
- Tylko pięć minut.
Mężczyzna po drugiej stronie słuchawki zawahał się.
- Opuścisz autostradę na najbliższym zjeździe - polecił po chwili. - Na drodze stanowej skręcisz w prawo. Rozpędzisz
samochód do stu mil na godzinę. O dwie mile dalej droga skręca ostro, ostro na prawo. Stoi tam mur z polnego kamienia.
Kiedy dojedziesz do skrzyżowania, nie zahamujesz. Nie zakręcisz. Wjedziesz prosto w ten mur z prędkością stu mil na
godzinę.
Rossner spoglądał przez szklaną ścianę budki. Młoda kobieta szła z restauracji do małego czerwonego sportowego
samochodu. Nosiła obcisłe białe szorty z ciemną stębnówką. Miała ładne nogi.
- Glenn?
- Tak, sir.
- Czy zrozumiałeś?
- Tak.
- Powtórz, co powiedziałem.
Rossner powtórzył prawie słowo w słowo.
- Bardzo dobrze, Glenn. Teraz wykonaj to natychmiast.
- Tak, sir.
Rossner podszedł do land-rovera, wrócił na przeciążoną autostradę.
Holbrook siedział cicho, spokojnie w nieoświetlonym motelowym pokoju. Włączył telewizor, ale nie patrzył na ekran.
Wstał raz, żeby skorzystać z toalety, napić się wody; to była jedyna przerwa w jego czuwaniu.
O 16.30 zadzwonił telefon.
Podniósł słuchawkę.
- Holbrook.
- Jestem klucz, panie Holbrook.
- Jestem zamek.
Mężczyzna po drugiej stronie słuchawki mówił przez pół minuty.
- Powtórz, co powiedziałem. Holbrook powtórzył.
- Znakomicie. Teraz wykonaj.
Odłożył słuchawkę, wszedł do łazienki, zaczął napełniać krótką wannę gorącą wodą.
Glenn Rossner, kiedy wjechał na drogę stanową, wcisnął maksymalnie gaz. Silnik zawył. Karoseria zaczęła dygotać.
2 / 113
450829232.003.png
DEAN R. KOONTZ - Nocne dreszcze
Drzewa, domy, samochody pojawiały się i znikały jak błyskawice zredukowane do kolorowych plam. Koło kierownicy
skakało, wibrowało mu w dłoniach.
Przez pierwsze półtorej mili nie oderwał wzroku od szosy nawet na sekundę. Kiedy zobaczył przed sobą zakręt,
spojrzał na szybkościomierz, dostrzegł, że rozwija trochę większą prędkość niż sto mil na godzinę.
Popłakiwał cicho, ale nie słyszał tego. Jedyne, co do niego docierało, to wycie samochodu. W ostatniej chwili
zazgrzytał zębami, zadygotał.
Land-rover uderzył w czterostopowy mur z taką siłą, że silnik wyskoczył Rossnerowi na kolana. Kamienie frunęły w
górę. Rover wzniósł się pionowo na zmiażdżonej masce, opadł na dach, osunął się po zniszczonym murze, stanął w
płomieniach.
Holbrook rozebrał się, wszedł do wanny. Usiadł w wodzie, wziął do ręki jednostronną żyletkę, leżącą na brzegu
wanny. Ujął żyletkę tępą stroną pewnym chwytem między kciuk a palec wskazujący prawej dłoni, przeciął żyły na lewym
przegubie.
Chciał otworzyć prawy przegub, ale lewą ręką nie mógł utrzymać ostrza. Wyśliznęło się z palców.
Wyłowił je z ciemniejącej wody, jeszcze raz ujął prawą dłonią, ciął po lewym śródstopiu.
Odchylił się w tył, zamknął oczy.
Powoli odpływał w tunel gasnących świateł, coraz głębszą ciemność. Czuł zawrót głowy, słabość, zadziwiająco
niewiele bólu. Po trzydziestu minutach zapadł w śpiączkę. Po czterdziestu nie żył.
Niedziela, 7 sierpnia 1977
W weekend, po całym tygodniu na nocnej zmianie, Buddy Pellineri nie potrafił wyjść z utrwalonego rytmu czuwania.
W niedzielę o czwartej nad ranem siedział już w kuchni, w małym, dwupokojowym mieszkaniu. Radio, jego najcenniejsza
własność, cichutko nadawało muzykę z całodobowej rozgłośni kanadyjskiej. Buddy tkwił przy stole, obok okna, uparcie
wpatrując się w cienie po drugiej stronie ulicy. Przed chwilą zobaczył kota biegnącego chodnikiem i strach zjeżył mu włosy na
karku.
Buddy Pellineri nienawidził i bał się jak niczego na świecie kotów i śmieszności.
Przez dwadzieścia pięć lat mieszkał z matką. Przez dwadzieścia pięć lat matka trzymała kota, najpierw Cezara, a
potem Cezara Drugiego. Nigdy nie wpadła na to, że koty - szybsze i sprytniejsze od syna - mogą być dla niego istną zmorą.
Cezar - pierwszy czy drugi, bez różnicy - lubił czatować na półce z książkami, na szafie lub szyfonierce i czekać, aż Buddy
przejdzie obok niego. Wówczas skakał mu na plecy. Nigdy mocno nie drapał - dla zwierzaka najważniejsze było wpić się
pazurami w koszulę chłopca, tak by nie mógł go strząsnąć. Buddy za każdym razem - jakby odgrywał jakąś wyuczoną rolę -
wpadał w panikę i kręcił się w kółko albo jak oszalały biegał z pokoju do pokoju w poszukiwaniu matki, z Cezarem
prychającym mu do ucha. Nigdy specjalnie nie ucierpiał podczas tej zabawy. Ale zaskakujący, nagły atak budził w nim grozę.
Matka mówiła, że Cezar tylko tak się bawi. Czasami Buddy mierzył się z kotem oko w oko, chcąc udowodnić, że się nie boi.
Zbliżał się, gdy tamten wygrzewał się na parapecie, i starał się przymusić go do spuszczenia wzroku. Ale to Buddy pierwszy
odwracał wzrok. Nie potrafił do końca zrozumieć ludzi, a pod nieprzeniknionym spojrzeniem zwierzęcia czuł się wyjątkowo
głupi, gorszy.
Ze śmiesznością radził sobie lepiej niż z kotami, choćby dlatego, że nigdy nie przytrafiała się niespodziewanie. Kiedy
był mały, inne dzieci dręczyły go bezlitośnie. Nauczył się z tym żyć. Zawsze był na tyle bystry, żeby wiedzieć, iż różni
się od innych. Gdyby jego iloraz inteligencji był nieco mniejszy, to zgodnie z oczekiwaniami ludzi Buddy nie wstydziłby się
siebie, gdyby natomiast był mądrzejszy, radziłby sobie, przynajmniej do pewnego stopnia, z kotami i okrutnymi ludźmi.
Ponieważ jednak jego iloraz miał wartość pośrednią, życie Buddy’ego było usprawiedliwieniem zahamowanego intelektu -
przekleństwem, jakie dźwigał z winy niesprawnego inkubatora szpitalnego, w którym umieszczono go, kiedy przyszedł na
świat pięć tygodni przed terminem porodu.
Gdy miał pięć lat, ojciec zginął w wypadku przy pracy w tartaku i pierwszy Cezar pojawił się w domu dwa tygodnie
później. Gdyby ojciec nie umarł, może nie byłoby kotów. I Buddy lubił sobie pomarzyć, że gdyby ojciec żył, nikt nie
odważyłby się z niego wyśmiewać.
Od kiedy matka zachorowała na raka, dziesięć lat temu, gdy Buddy miał dwadzieścia pięć, pracował jako pomocnik
nocnego stróża w tartaku Big Union Supply Company. Jeśli nawet podejrzewał, że niektórzy ludzie w Big Union czują się za
niego odpowiedzialni, a praca jest zajęciem pozornym, nigdy się do tego nie przyznał, nawet przed sobą. Był na służbie od
północy do ósmej, pięć nocy w tygodniu: patrolował plac składowy, sprawdzając, czy nie ma dymu, iskier i ognia. Był dumny
ze swego stanowiska. W ciągu ostatnich dziesięciu lat zdał sobie sprawę z własnej wartości, o czym nie miał pojęcia przed
zatrudnieniem.
Jednak zdarzały się chwile, kiedy znów czuł się jak mały chłopiec, poniżany przez rówieśników: cel niezrozumiałych
żartów. Jego szef w tartaku, Ed McGrady, główny wartownik na nocnej zmianie, był miłym człowiekiem. Muchy by nie
skrzywdził. Ale śmiał się, kiedy inni kpili z Pellineriego. Wprawdzie Ed zawsze nakazywał im przestać, zawsze ratował
swojego kumpla Buddy’ego - ale sam też się z niego podśmiewał.
Dlatego też Buddy nie powiedział nikomu, co zobaczył w sobotę rano, prawie dwadzieścia cztery godziny temu. Nie
chciał, żeby go znów wyśmiano.
O świcie opuścił plac i wszedł dobry kawałek w las, żeby się załatwić. Starał się nie korzystać z toalet, bo właśnie tam
najbardziej się z niego nabijano i dokuczano mu. Za kwadrans piąta stał przy wielkiej sośnie, otulony w ciemność, i siusiał,
kiedy zobaczył dwóch mężczyzn wychodzących z jeziorka. Nieśli latarki, rzucające wąski żółty promień światła. W jego
poświacie, gdy mijali go w odległości pięciu jardów, Buddy zobaczył, że mają na nogach wysokie gumowe buty, jakby byli na
rybach. Ale przecież w jeziorku nie ma co łowić. Tam nie ma ryb! I jeszcze coś... Każdy dźwigał na plecach butlę, jak nurkowie
w telewizji. I mieli broń w futerałach pod pachą. Wyglądali dziwnie z tym w lesie. Obco.
3 / 113
450829232.004.png
DEAN R. KOONTZ - Nocne dreszcze
Przestraszyli go. Wyczuł, że to zabójcy. Jak w telewizji. Gdyby się dowiedzieli, że ich wypatrzył, zabiliby go i
zakopali w ziemi. Był tego pewien. Ale cóż, Buddy zawsze spodziewał się najgorszego. Życie go tego nauczyło.
Nieruchomy jak głaz, obserwował ich, aż znikli. Wówczas biegiem wrócił na plac. Ale szybko zrozumiał, że nie może
nikomu opowiedzieć tego, co widział. Nie uwierzono by mu. I, na Boga, jeśli ma być wyśmiany za mówienie najczystszej
prawdy, to zachowa ją w tajemnicy!
Ale równocześnie chciał to komuś opowiedzieć - byle nie wartownikowi z tartaku. Myślał i myślał, ale dalej nie mógł
pojąć, o co chodziło z tymi nurkami czy kimś takim. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej stawało się to niezrozumiałe i
straszne. Był pewien, że gdyby to komuś opowiedział, wytłumaczono by mu, o co chodzi, i przestałby się bać. Ale mogliby się
śmiać... Cóż, kpin też nie rozumiał, a były one jeszcze okropniejsze niż tajemniczy mężczyźni w lesie.
Po drugiej stronie Main Street kot wyprysnął z gęstych, purpurowych cieni i podreptał do Ogólnoasortymentowego
Sklepu Edisona, budząc Buddy’ego z zamyślenia, Buddy przywarł twarzą do okna i obserwował kota, aż ten znikł za rogiem.
Obawiał się, że zwierzę prześliźnie się od tyłu i wdrapie na drugie piętro, do mieszkania. Obserwował miejsce, w którym kot
znikł. Przez moment zapomniał o mężczyznach w lesie, ponieważ jego lęk przed kotami był dużo większy niż lęk przed bronią
i obcymi.
CZĘŚĆ PIERWSZA
ZMOWA
ROZDZIAŁ 1
Sobota, 13 sierpnia 1977
Kiedy Paul Annendale minął zakręt i wjechał w niewielką dolinę, poczuł się raźniej. Po pięciu godzinach za kółkiem
wczoraj i następnych pięciu dziś był znużony i napięty - ale nagle kark przestał go boleć, a mięśnie ramion się rozluźniły.
Ogarnął go spokój, jakby tu nie mogło stać się nic złego, jakby był Hugh Conwayem z „Zagubionego horyzontu” i właśnie
wjechał do Shangri-La.
Oczywiście Black River nie było Shangri-La, nie dajmy ponieść się fantazji. Istniało naprawdę i utrzymywało swą
populację, wynoszącą czterysta dusz, jedynie dzięki tartakowi. Jak na przy zakładowe miasteczko, było czyste i sympatyczne.
Główną ulicę obsadzono wysokimi dębami i brzozami. Domy zbudowano w stylu kolonialnym Nowej Anglii, to znaczy w
kształcie „solniczek”, z białych belek i czerwonych cegieł. Pozytywna reakcja Paula wynikała z braku złych wspomnień z tego
miasta. Zapamiętał tylko rzeczy dobre, czego nie da się powiedzieć o wielu miejscach, które przemierzył w swym życiu.
- Jest sklep Edisona! Jest sklep! - Mark Annendale wychylił się z tylnego siedzenia i palcem wskazywał przez
przednią szybę.
- Dzięki, traperze Pete, skaucie północy - rzekł z uśmiechem Paul.
Rya była równie podniecona jak brat. Sam Edison był dla nich niczym dziadek. Ale zachowała się z większą
godnością niż Mark. Ukończyła jedenasty rok życia i całą duszą tęskniła za kobiecością, od której nadal dzieliły ją jeszcze lata.
Siedziała wyprostowana w pasach na przednim siedzeniu obok Paula.
- Mark, czasem robisz wrażenie, jakbyś miał nie dziewięć, lecz pięć lat - zawyrokowała.
- Och, taaak? No wiesz, ty czasem zachowujesz się, jakbyś miała nie jedenaście, ale sześćdziesiąt!
- Touche - osądził Paul.
Mark uśmiechnął się szeroko. Zwykle nie dorównywał siostrze. Szybka odzywka to nie w jego stylu.
Paul zerknął kątem oka na Ryę. Płonęła rumieńcem. Mrugnął, żeby wiedziała, że nie z niej się śmiał.
Uśmiechnięta, odzyskawszy równowagę, rozluźniła się na fotelu. Była w stanie załatwić Marka tekstem, po którym
język stanąłby mu kołkiem, ale umiała zdobyć się na wspaniałomyślność, cechę rzadką u dziecka w jej wieku.
W sekundę po zatrzymaniu się kombi obok krawężnika Mark stał na chodniku. Kilkoma skokami pokonał cementowe
schodki, przebiegł szeroką werandę i znikł w sklepie. Siatkowe drzwi strzeliły za nim w chwili, gdy Paul wyłączał silnik.
Rya za żadne skarby nie zamierzała robić z siebie podobnego widowiska. Nie śpiesząc się, z powagą wysiadła z wozu,
przeciągnęła się, ziewnęła, wygładziła dżinsy na kolanach, wyprostowała kołnierzyk granatowej bluzki, poprawiła długie
czarne włosy, zamknęła drzwi od samochodu i ruszyła po schodkach. Jednak nie dotarła jeszcze nawet do werandy, kiedy
przeszła w galop.
Sklep Ogólnoasortymentowy Edisona to było całe centrum handlowe, zajmujące trzy tysiące stóp kwadratowych.
Stanowiła go hala długości stu stóp, szerokości trzydziestu, ze staromodną, kołkowaną, sosnową podłogą. We wschodnim rogu
był dział świeżej żywności. W zachodnim konserwy, 1001 drobiazgów i połyskująca, nowoczesna lada z lekarstwami i
kosmetykami.
Sam Edison - tak jak kiedyś jego ojciec - był jedynym licencjonowanym aptekarzem w miasteczku.
W środku pomieszczenia stały przed wiejskim piecem, opalanym drewnem, trzy stoliki i tuzin dębowych krzeseł.
Teraz krzesła były puste, choć zwykle widywało się tu starych mężczyzn, grających w karty. Sklep Edisona stanowił nie tylko
miejsce zakupów i aptekę, ale również ośrodek życia towarzyskiego Black River.
Paul podniósł pokrywę skrzyni do schładzania napojów i wyłowił z lodowatej wody puszkę pepsi. Siadł przy stoliku.
Rya i Mark stali przy staromodnej, osłoniętej szkłem ladzie ze słodyczami i chichotali z dowcipów Sama. Obdarował
ich cukierkami i wysłał do stelaża z tanimi książkami i komiksami, żeby wybrali sobie prezenty. Podszedł do Paula i usiadł
tyłem do zimnego pieca.
Wymienili nad stołem uścisk dłoni.
Na pierwszy rzut oka, pomyślał Paul, Sam wygląda na twardego i nieprzyjemnego faceta. Był mocno zbudowany, pięć
stóp osiem cali, sto sześćdziesiąt funtów, szeroka klatka piersiowa i mocne barki. Koszula z krótkimi rękawami odsłaniała
potężne przedramiona i bicepsy. Twarz miał opaloną i w zmarszczkach, oczy jak odłamki szarego łupku. Nawet z gęstą białą
czupryną i brodą sprawiał wrażenie raczej zabijaki niż dziadunia i można było mu dać czterdzieści pięć lat. Naprawdę liczył ich
4 / 113
450829232.005.png
DEAN R. KOONTZ - Nocne dreszcze
o dziesięć więcej.
Ale ten groźny wygląd wprowadzał w błąd. Sam był człowiekiem ciepłym i łagodnym, miękkim jak wosk w rękach
dzieci. Najprawdopodobniej więcej cukierków rozdawał, niż sprzedawał. Paul nigdy nie widział go rozgniewanego, nigdy nie
słyszał, żeby podniósł głos.
- Dawno w mieście?
- Zatrzymaliśmy się najpierw u ciebie.
- Nie pisałeś, na jak długo zjeżdżacie w tym roku. Cztery tygodnie?
- Chyba sześć.
- Cudownie! - Szare oczy zabłysły radośnie, choć w grubo ciosanej twarzy każdemu, kto nie znał Sama dobrze, mogły
wydać się groźne. - Na tę noc zostajecie u nas, jak planowaliśmy? Nie wybieracie się dziś w góry?
Paul przecząco pokręcił głową.
- Jesteśmy w drodze od dziewiątej rano. Nie mam sił dziś rozbijać obozowiska.
- Ale wyglądasz dobrze.
- Czuję się dobrze, bo jestem w Black River.
- Potrzebowałeś odpoczynku, co?
- O Boże, tak. - Paul upił trochę pepsi. - Rzygam do nieprzytomności znerwicowanymi pudlami i liszajami u
syjamskich kotów.
Sam się uśmiechnął.
- Mówiłem ci setki razy, że nie zostaniesz stuprocentowym weterynarzem, otwierając klinikę na przedmieściu
Bostonu. Tam zamieniasz się w pielęgniarkę dla neurotycznych domowych zwierzaków i ich równie neurotycznych właścicieli.
Daj dęba na wieś, Paul.
- Mam zakasać rękawy przy cielnych krowach i źrebiących się klaczach?
- Właśnie.
Paul westchnął.
- Może. Kiedyś.
- Powinieneś wywieźć swoje dzieciaki z tego przedmieścia, tam gdzie powietrze jest czyste i woda nadaje się do picia.
- Może tak zrobię. - Spojrzał w głąb sklepu, w kierunku zasłoniętych kotarą drzwi. - Jenny w domu?
- Cały ranek realizowałem recepty, a ona teraz rozwozi lekarstwa. Wydaje mi się, że w ciągu ostatnich czterech dni
sprzedałem ich więcej niż zwykle przez cztery tygodnie.
- Epidemia?
- No. Przeziębienie, grypa, nazwij to, jak chcesz.
- A co o tym myśli doktor Troutman?
- Nie jest do końca pewny. - Sam wzruszył ramionami. - Uważa, że to nowa odmiana grypy.
- Co zapisuje?
- Antybiotyk. Tetracyklinę.
- Niezbyt silny środek.
- Tak, ale ta grypa nie jest wcale taka groźna.
- Tetracyklina pomaga?
- Za wcześnie, żeby to stwierdzić. Paul zerknął na Ryę i Marka.
- Tu są bezpieczniejsze niż gdzie indziej w mieście - powiedział Sam. - Jenny i ja jesteśmy chyba jedynymi ludźmi w
Black River, którzy na tę chorobę nie zapadli.
- Gdybym znalazł się w górach i okazało się, że mam na głowie dwójkę chorych dzieciaków, czego mam się
spodziewać? Mdłości? Gorączki?
- Niczego z tych rzeczy. Nocnych dreszczy. Paul przekrzywił głowę z niedowierzaniem.
- Jak się zdaje, dają cholernie w kość. - Brwi Sama zbiegły się w jedną gęstą białą linię. - Budzisz się w środku nocy,
jakbyś właśnie miał okropny sen. Trzęsie cię tak, że wszystko ci z rąk leci. Ledwo powłóczysz nogami. Serce ci wali. Zlewasz
się potem - i to setnie - jak przy bardzo wysokim ciśnieniu. Trwa to z godzinę, a potem mija jakby nigdy nic. Nie możesz się
pozbierać przez resztę dnia.
- Nie wygląda to na grypę - powiedział zachmurzony Paul.
- W ogóle na nic nie wygląda. Ale ludzie są wystraszeni jak diabli. Pierwsi zachorowali we wtorek wieczorem, a reszta
dołączyła w środę. Co noc budzą ich dreszcze i w ciągu dnia są słabi, trochę zmęczeni. Cholernie niewielu ludzi w okolicy
spało dobrze ostatniego tygodnia.
- Doktor Troutman konsultował z kimś te przypadki?
- Najbliższy lekarz jest o sześćdziesiąt mil stąd - powiedział Sam. - Doktor wczoraj wieczorem dzwonił do Stanowej
Agencji Zdrowia, prosił o przyjazd któregoś z ich praktyków. Ale do poniedziałku nie mogą nikogo przysłać. Mam wrażenie,
że trudno im wyskakiwać z portek na wieść o epidemii nocnych dreszczy.
- Te dreszcze to może być zaledwie wierzchołek góry lodowej.
- Pewnie tak. Ale znasz biurokratów.
Sam przyłapał Paula na kolejnym spojrzeniu na dzieci.
- Słuchaj, nie ma się czym przejmować. Będziemy trzymać dzieciaki z dala od każdego chorego - uspokoił go.
- Miałem zabrać Jenny do Ultman’s Cafe. Chciałem zafundować nam miłą, spokojną kolację.
- Jak złapiesz grypę od kelnerki albo jakiegoś gościa, przeniesiesz na dzieci. Darujcie sobie kolację. Zjedzcie w domu.
Wiesz, że jestem najlepszym kucharzem w Black River.
Paul się zawahał.
- Zjemy wcześniejszą kolację. - Sam roześmiał się i pogładził po brodzie. - O szóstej. Będziecie mieli z Jenny masę
czasu. Możesz ją później zabrać na przejażdżkę. Jeśli wolałbyś zostać, ja i dzieciaki wybędziemy z domu.
5 / 113
450829232.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin