Kraszewski J. I. - Stara basn(1).doc

(2251 KB) Pobierz
Stara baśń

 

 

   Józef Ignacy Kraszewski

 

         Stara baśń

 

 

                                   ROZDZIAŁ 1

Poranek wiosenny świtał nad czarną lasów ławą otaczającą widnokrąg dokoła. W

powietrzu czuć było woń liści i traw młodych, zlanych rosą, świeżo w ciągu kilku

takich poranków z nabrzmiałych pączków rozwitych. Nad strumieniami wezbranymi

jeszcze resztką wiosennej powodzi złociły się łotocie jak bogate szycie na

zielonym kobiercu. Wschód słońca poprzedzała uroczysta cisza - tylko ptastwo

zaczynało budzić się w gałęziach i niespokojnie zrywało się z noclegów... Już

słychać było świergot i świsty, i nawoływania drobnej drużyny. Wysoko pod

chmurami płynął orzeł siwy, kołując i upatrując pastwy na ziemi. Zawiesił się

czasem w powietrzu i stał nieruchomy, a potem dalej majestatycznie żeglował... W

borze coś zaszeleściło i umilkło... Stado dzikich kóz wyjrzało z gąszczy na

polankę, popatrzało czarnymi oczyma i pierzchnęło... Zatętniało za nimi - cicho

znowu.

Z drugiej strony słychać łamiące się gałęzie, zaszeleściał łoś rogaty - wyjrzał,

podniósł głowę, powietrza pociągnął chrapami - zadumał się, potarł rogami po

grzbiecie i z wolna poszedł w las nazad... I znowu słychać było łom gałęzi i

ciężkie stąpanie.

Spod gęstych łóz zaświeciło oczów dwoje - wilk ciekawie rozglądał się po

okolicy... tuż poza nim, położywszy uszy, pierzchnął przelękły zając, skoczył

parę razy i przycupnął.

I milczenie było, tylko z dala ozwała się poranna muzyka lasów... Trąciło o nie

skrzydło wiosennego powiewu i gałęzie grać zaczęły... Każde drzewo grało

inaczej, a ucho mieszkańca puszcz rozeznać mogło szmer brzozy z listki młodymi,

drżenie osiczyny bojaźliwe, skrzypienie dębów suchych, szum sosen i żałośliwe

jodeł szelesty.

Szedł wiater stąpając po wierzchołkach puszczy i głośniej coraz odpowiadały mu

bory, coraz bliżej, silniej coraz muzyka grała pieśnią poranną.

Ponad lasy płynęły zarumienione chmury jak dziewczęta, które się ze snu zerwały

zbudzone i uciekały, czując, że obcy pan nadchodzi. Szare zrazu niebo

błękitniało u góry, pozłacało się u dołu; obłoczki białe, jak z rąbka obsłonki

pościeli, rozwiewał wiater po lazurach. Słońce strzeliło promieniami ku górze...

noc uciekała. Widać było ostatki cieniów i mroków roztapiające się w dnia

blasku. Nad strumieniami i łąkami jak dymy ofiarne zakipiały pary przejrzyste,

ulatując z wolna ku niebu i ginąc w powietrzu. Ukośne promienie słońca ciekawie

zaglądały w głębiny, śledząc, co się przez noc rozrosło, zazieleniało, wykwitło.

Razem z szumem lasu zawtórował chór ptaków - wszczął się gwar wielki, ożyły w

świetle łąki, zarośla, puszcze i powietrzne szlaki - wracało życie.

W promieniach wirowały, zwijały się, kręciły niespokojnie skrzydlate dzieci

powietrza... coś szczebiocąc do siebie, do chmur i do lasów.

Kukułki odezwały się z dala, dzięcioły kowale już kuły drzewa. Był dzień...

U skraju lasu, nad rzeką leniwą, która go przerzynała, wśród gęstych drzew,

gdzie cień schował się jeszcze, widać było kupkę gałęzi niby szałas naprędce

sklecony; kilka kołków wbitych w ziemię, a na nich nacięte konary jodłowe...

Obok, tuż, było wygasłe ognisko, spopielałe, i kilka w nim nie dopalonych

głowni. Poniżej, w zielonych bujnych trawach, na sznurach do kołów

poprzywiązywanych, pasły się dwa małe, grube, gęstym i najeżonym jeszcze zimowym

włosem okryte konie.

Szelest jakiś w lesie znać je nastraszył, poznały nieprzyjaciela, nastawiły

uszy, rozdęły chrapy, zaczęły niecierpliwie nogami kopać w ziemię; jeden z nich

zarżał, a echo po lesie poniosło ten dziki głos, który się rozległ i powtórzył

słabiej za łąką...

Z szałasu pokazała się głowa, cała włosami okryta długimi - zarosła rudo; dwoje

oczów ciemnych skierowało się naprzód ku koniom, potem ku niebu, ruch się dał

słyszeć pod gałęziami. Wkrótce potem, rozgarniając je, wydobył się spod nich

człowiek słusznego wzrostu, krępy i barczysty. Długim leżeniem i snem skostniałe

wyciągnął członki, ziewnął, strząsnął się, popatrzał na niebo, potem na konie...

te zobaczywszy go z wolna zaczęły się zbliżać ku niemu. Nadstawił uszu bacznie.

Nic słychać nie było prócz szumu lasu, śpiewu ptastwa, mruku strumienia.

Człowiek wyglądał dziko, włos bujny, poplątany spływał mu kudłami na barki i

osłaniał niskie czoło, tak że oczy wprost spod nich patrzały. Reszta twarzy

także była zarosła, ledwie część policzków, zarumienionych snem i chłodem,

dobywała się

spod wąsów i brody - wśród których ust prawie znać nie było. Sukienna, wełniana,

gruba odzież brunatnego koloru okrywała mu ramiona, pod szyją spięta na guz i

pętlę. Nogi miał też suknem i skórą poobkręcane, a stopy obwite nią i opasane

sznurami. Spod rękawów sukni krótkich dobywały się ręce silne, włosem okryte i

opalone. Twarz miała wyraz przebiegły, na pół zwierzęcy, pół człowieczy,

zuchwały razem i ostrożny... oczy biegały żywo... Ruchy ciała zręczne i silne

nie dawały wieku odgadnąć, choć młodość już pozostawił za sobą.

Postawszy chwilę mężczyzna wrócił ku szałasowi i nogą silnie kopnął w ścianę

jego, nie mówiąc słowa. Poruszyło się coś żywo za gałęźmi i wnet spod nich

wypełzło chłopię, wydobyło się zza liści - zerwało rześko na nogi... Wyrostek

mógł mieć lat z piętnaście, krzepki był i nieco do starego podobny. Twarz mu

jeszcze nie porastała, włosy miał krótko ucięte, odzież grubą a wyszarganą, z

sukna i płóciennych chust złożoną. Na nogi wstawszy, oczy przetarł kułakami,

ledwie miał czas resztę snu z powiek opędzić, gdy starszego głos chropawy, w

mowie dziwnej, obcej, której na tej ziemi nikt oprócz nich dwu nie rozumiał,

zawołał:

- Gerda, do koni! Słońce weszło...

Usłyszawszy ten rozkaz, poparty lekkim potrąceniem w plecy, chłopiec zbiegł ku

koniom, odwiązał sznury, skoczył na grzbiet z nich jednemu i poprowadził je o

kilka kroków dalej, gdzie trochę piaszczystego, suchego brzegu do wody przystęp

dawało. Na piasku widać też było ślady kopyt koni, które już tam wprzódy napoju

szukały. Konie zaczęły pić chciwie. Chłopię siedzące na jednym ziewało, z ukosa

poglądając ku staremu, który około szałasu się krzątał, mrucząc coś sam do

siebie. Byłali to poranna modlitwa?

Na ostatek konie napojone podniosły głowy i jak zadumane słuchały lasów szumu.

Chłopak je sznurem pognał ku szałasowi. Tu już nagotowane leżały suknem i skórką

poobwijane juki, które starszy począł na konie zarzucać i przywiązywać. Milczący

pomagał mu wyrostek. Na grzbiety koniom zawieszono sukno grube i skóry... Gdy

wszystko było w pogotowiu, stary wlazł jeszcze pod szałas i po chwili wyszedł z

niego uzbrojony. U pasa miał siekierkę jak młot grubą, krótki nóż w pochwie

skórzanej, na plecach łuk, przez drugie ramię procę i krótką pałkę drewnianą,

krzemieniem nabijaną, którą przed sobą uczepił na koniu. Chłopak też ściągnął

swój oręż z ziemi, nóż do pasa i siekierkę, którą do ręki wziął, lekko na

grzbiet konia wskakując... Starszy się jeszcze obejrzał na noclegowisko,

patrząc, czy czego nie zapomniał na nim, rękami popróbował sakiew na grzbiecie

powiązanych i konia swego pod kłodę poprowadziwszy skoczył nań zręcznie. Już

mieli ruszyć z miejsca i starszy się rozglądał, aby wybrać drogę, gdy z

gęstwiny, naprzeciw, rozgartując ostrożnie leszczynę i kaliny, niepostrzeżona,

po cichu wysunęła się głowa ludzka.

Ciekawie, zrazu z jakąś obawą, dwoje oczu jasnych przypatrywało się podróżnym.

Zza gałęzi widać tylko było włos płowy, co je otaczał, młodą twarz ledwie

zarostem pokrytą, białe zęby w ustach na pół podziwieniem otwartych.

Podróżny tymczasem ku słońcu poglądał i na bieg rzeki. Ponad jej brzegami drogi

żadnej śladu widać nie było.

Zdawał się chcieć upewnić, czy ma ją przebrnąć, czy z nią, czy przeciwko niej

się puścić. Konie rwały się już do pochodu niecierpliwe, obrócone na wschód

łbami - starszy pomyślał trochę, oczyma łąkę zmierzył, trzęsawiska i bór, potem

zwrócił się na piaszczyste wybrzeże, kędy konie pojono. Tu stanąwszy, myślał

pewnie, czy bród znajdzie, bo oczy utopił w wodzie, jakby mierzył jej głębinę.

Byłby teraz i tę głowę mógł dojrzeć w krzakach, co go szpiegowała - ale się

ostrożnie schowała, tylko gałązki opadły i drżały. Powoli konie wchodziły w

wodę, która tu nie była grząską ni głęboką, zanurzyły się po brzuchy, zdawało

się, że popłyną, ale tuż się znalazła ława piaszczysta i oto już - brzeg

drugi... Oba podróżni wylądowali szczęśliwie, ledwie pomoczywszy nogi.

Drugim brzegiem, wyższym nieco i suchszym, wygodniej kroczyć było, choć tuż, tuż

za gęstwiną coś szeleściało dziwnie... - Zwierz spłoszony - myślał podróżny.

Naokół oprócz noclegowiska śladu człowieka nie dostrzegło oko, bór, jak go

stworzył Bóg, ku niebu wyrosły bujno, pnie grube jak słupy proste, oschłe

gałęzie od dołu, u góry w zielone wieńce ubrane. Gdzieniegdzie zwalona burzą

kłoda, na pół przegniła, pół z kory opadła, pogięte od wichru wyrostki i poschłe

od zgrzybiałości, mchami jak futrem na starość odziane olbrzymy.

Jechali. Na wzgórzu... coś bielało nie opodal. Pod dębem leżał kamień wyżłobiony

jak misa, nad nim drugi stał gruby i niezgrabny... Ręka niewprawna wyrzeźbiła na

nim niby ludzką twarz straszliwą, czapką okrytą u góry... Starszy wstrzymał się

trochę, zobaczywszy znak u drogi, obejrzał niespokojnie dokoła i mijając go,

splunął nań z pogardą.

W tej chwili świst się dał słyszeć dziwny z krzaków i drzewce ze strzały utkwiło

na piersi, w grubej sukmanie starszego. ledwie poczuwszy pocisk, nie wiedząc

jeszcze, czy do broni ma się brać, czy do ucieczki, obracał głowę, gdy chłopak

krzyknął. Druga strzała utkwiła mu w nodze.

A z lasu dał się słyszeć śmiech, śmiech dziki jakiś, straszny niby wycie

zwierzęce, niby okrzyk człowieka... Zachichotało, rozległo się, zamilkło...

Sroka siedziała na kamieniu, na czapce, i podniósłszy skrzydła krzyczała,

śmiechowi wtórując... a miotała się, jakby i ona groziła.

Konie głosami tymi podżegnięte przyśpieszyły kroku, ale nieprzyjaciela już ani

widać, ani słychać nie było... Cisza panowała nad lasami, drzewa tylko

uroczyście szumiały...

Starszy mężczyzna kłusował, naprzód konia pędząc skoro - chłopak, który strzałę

wyszarpnął z nogi, śpieszył za nim, pochylony na szyi swojego... przebiegli tak

staj kilkoro, aż nie słysząc nic, nie widząc pogoni - zwolnili kroku... Starszy

się dopiero obejrzał na chłopca ze zbladłą twarzą, z zaciętymi osty, z

wytrzeszczonymi oczyma przylgłego do konia. Nie miał nawet czasu od strzały

tkwiącej w piersi się uwolnić. Przebiła ona sukno i znać uwięzła w ciele, bo

choć w szybkim biegu ugięła się i opadła ku dołowi, trzymała się jeszcze. Tu

dopiero, na polance, konia ściągnąwszy starszy obejrzał się na strzałę i

zręcznie ją pocisnąwszy, choć syknął z bólu - wydobył, obejrzał ciekawie i do

skórzanego na plecach worka wsunął.

Strzała miała z kości białej wyrobione ostrze cienkie, na którego końcu widać

było krwi kropelkę.

- Pioruny by w nich biły... i burze! - zawołał warcząc rudy. - Gdzieś się w

krzakach znalazło oko, co podpatrzyło i pomściło za bałwana... Tyś rqnny w nogę,

Gerda?

Chłopak, z oczyma jeszcze obłąkanymi i trwogą, milcząc na nogę skaleczoną

wskazywał. Rana jego głębsza była, bo płachty nie wstrzymały strzały. No, nic

to! Jedna strzała polańska - zamruczał starszy - oni ich nie zatruwają.

Obawiałem się, aby ich tam więcej nie było. Znać jeden rozbójnik nie straszny.

Nie ważył się zobaczywszy, żeśmy zbrojni... ale może nawołać innych, narobić

wrzawy... uchodzić trzeba...

Spojrzał na słońce.

- Trzymaj się konia, a puść go za mną... Śpieszyć trzeba, żeby nas w tym nie

zaskoczyli lesie, póki nie dojedziemy do znajomych. Z południa na miejscu

będziemy. Chłopak milczał, starszy coś mruczał jeszcze, ku górze patrzał, konia

sznurem ściągnął i polecieli gęstwiną, nad brzegiem się ciągle trzymając, bez

drogi - rzeka gościniec znaczyła.

Puszcza wciąż była dzika, nie zamieszkała, milcząca. Raz z dala na wodzie

postrzegli jakby głowę ludzką z ciemnym, przylgłym do niej włosem i dwoje rąk

wiosłujących około niej. Lecz gdy się tętent dał słyszeć, znikła, wir tylko było

widać nad powierzchnią wody. Minęli ją... i wyszła znowu z głębiny... na włosach

czarnych dokoła opleciony był wianek z łotoci... oczyma strzelała za nimi...

Trochę dalej czółno maleńkie jak łupinka ślizgało się płynąc z biegiem, ponad

nim białą chustę widać było... Gdy tętent dał się słyszeć, znikła płachta na

dnie i czółenko jak wąż wsunęło się między trzciny, łozy, wiszary, których tylko

wierzchy się chwiały... Kilka kaczek zerwało się przestraszonych, wyciągnęły

szyje... sznurem leciały gdzieś dalej... plusnęły i padły.

Podróżni wciąż biegli brzegiem, to szybciej, to wolniej - dwa razy konie poili

zmęczone i jechali dalej bez spoczynku - a słońce też podnosiło się coraz wyżej,

grzało coraz mocniej. Choć w lesie świeżo było i chłodno, od łąk i piasków

zalatywał oddech gorący.

Nie zmieniła się okolica - bór ciągle szumiał nad rzeką. Gdzieniegdzie w piasku

między pagórkami świeciło jeziorko - szerzej rozlewały się wody - to ściskały

wśród parowu. Mieniały się tylko drzewa, sosny i jodły, potem zielonych liści

brzozy i lipy, i osiki, i dęby na pół jeszcze śpiące a głuche na wiosnę.

Gdzieniegdzie żółtawą ławą leżał piasek, to kępiasta trzęsawica, którą okrążać

musieli. Przed nimi z dala pomykał zwierz, z łąk pierzchały całe stada łosi i

jeleni dobijając się do lasu, na którego skraju stawały, patrzały jeszcze

ciekawie i gnały dalej znikając im z oczów. Naówczas łomot stad spłoszonych

konie straszył i pędziły żywiej, stuliwszy uszy... póki sił stało.

Gerda ciągle ręką chwytał za nogę zranioną, czuł, że mu krew ciekła jakby ciepły

sznurek wijący się aż do stopy i w skórzanym obuwiu zbierała się u nogi,

czerwonymi kroplami sącząc szparami chodaka.

Ale skarżyć się nie śmiał, zawijać rany hubą z drzew lub liśćmi, co by krew

za-tamowały - nie było czasu. Starszemu też trochę krwi pokazało się między

palcami ręki... otarł je o końską grzywę- nie troszcząc się o to. Rozpatrywał

się wciąż po okolicy, dawniej znać sobie pamiętnej, jakby szukając miejsca do

spoczynku... Lecz nierychło, nierychło zwolnili biegu.

Tu rzeka płynąc nizinami równymi szerzej się rozlewała wśród błot świeżą

zielonością okrytych. Ze wzgórza nagiego, na którym stali, widać było łąki i

trzęsawiska, wśród nich moczary i jeziorka mnogie, opasane gajami... Kilka

strumieni zbiegało się tu z borów ku rzece. Las, wśród którego stanęli, wypalony

był i zeschły na znacznej przestrzeni. Gąszcze, co go podszywały, spłonęły do

szczętu, daleko więc w głąb jego sięgnąć było można okiem i dojrzeć

nieprzyjaciela.

Tu starszy z konia się zsunął, rzucił go nie patrząc i legł na ciepłym piasku,

obu rękami pot kroplisty ocierając z czoła. Zmęczony był - piersi mu się

podnosiły, a że krwawymi palcami dotknął twarzy i ją też sobie całą okrwawił.

Ujrzawszy to chłopak uląkł się i krzyknął.

- Co ci to, Gerda? Czyś ty mężczyzna? Czy się matka twoja omyliła, że ci nie

wdziała chust i spódnicy? Kropla krwi, a tyle strachu i wrzasku?

Chłopak mu dopiero wskazał na własną twarz jego.

- Nie o moją mi strach - rzekł - choć skórznie mam jej pełne, ale o waszą.

Twarz, ojcze, macie we krwi całą.

Starszy na ręce swe popatrzał, rozśmiał się tylko i nic nie odpowiedział. Gerda

tymczasem na ziemi sidłszy nogę ranną rozzuł i począł czyścić obuwie, potem ranę

ocierać i okładać hubą. Stary patrzał na to obojętnym okiem.

W milczeniu dobyli potem z sakiew suszone mięso i placki, które starszy na ziemi

rozłożył. Poszedł się wprzód obmyć w wodzie i dłonią jej do ust zaczerpnąć.

Gerda za jego przykładem zwlókł się też do wody... siedli jeść w milczeniu...

Konie na chudej trawie leniwie się pasły...

Z lasu wyleciała sroka... uwiesiła się na suchej gałęzi nad głową starego,

pochyliła ku niemu i krzyczała... Zdawała się zagniewana, trzepała skrzydłami,

podlatywała coraz bliżej... wołała coś, jakby na gwałt zbierając drugie...

Nadciągnęła w pomoc wtóra i trzecia... i wrzaskliwie to podlatywały, to

przysiadały się przy nich... Stary, który się chciał zdrzemnąć,

zniecierpliwiony, łuk napiął i strzelił... Nie ranił żadnej, zerwały się z

krzykiem... zawirowały w powietrzu i wróciły krakać nad nimi... Gerda z głową

zwieszoną, na rękach sparty, nad końmi czuwał. Las milczał - niebo było czyste -

owad tylko, wywołany słońcem do życia, brzęczał gromadami unosząc się w

powietrzu.

Po krótkim spoczynku na konie siedli znowu... Stary się do chłopca zwrócił.

- O strzałach, o krwi, o niczym ani słowa tam... Najlepiej byś nie mówił nic i

niemego udawał... Niemcami oni nas tam zowią, choć my ich język rozumiemy...

Słuchaj, co gadać będą, zda się to zawsze, ale udawaj, że ci ta mowa obca... Tak

lepiej - milczeć.

Spojrzał nań czekając, by mu Gerda oczyma odpowiedział. Jechali dalej a dalej.

Słońce już się z wolna spuszczać zaczynało ku zachodowi. Brzeg rzeki wyniosły

coraz się zniżał, wilgotniejsze otaczało ich powietrze - cień zalegał boru

ściany - gdy w dali, nad zaroślami, pokazał się słup dymu siny...

Stary zobaczywszy go drgnął z radości czy niepokoju - chłopak też weń oczy

wlepił i zwolnili koniom biegu.

Dokoła się las rozlegał stary, wysoki, gęsty, a łąka nad rzeką zwężała, płynącą

ścieśnionym korytem. W prawo otwarła się łąka, dokoła zasiekami drzew zrąbanych

otoczona... Poza nią z szałasów jakichś, chałup z drzewa i chrustu, opasanych

tynami wysokimi - dobywał się ów słup siny... Zbliżając się ku budom, coraz je

lepiej rozeznać można było.

U brzegu, podniesionego trochę, rzeki stały w prostokąt, szczelnie zewsząd

zamknięte. Od łąki odgradzały je kłody drzew i typy, pokopane doły i powbijane

pale. Na jednym z nich tkwiła zawieszona biała, od deszczów wypłukana, od słońca

zwapniała czaszka końska.

Dachy pokryte były kawałami dartymi drzewa, wiszarem i gałęźmi - ściany w słupy

z chrustu plecione. W pośrodku tylko z kłód ogromnych w zrąb zbudowana wznosiła

się chałupa-dwór, do której szopy wkoło przytykały, z nią razem obejście

tworząc, w środku którego małe znajdowało się podwórze.

Dojeżdżając, rudy podróżny zwolnił koniowi biegu - oczyma szukając, czy kogo nie

zobaczy. Nie widać było żywej duszy. Wahał się jeszcze, jak dać znać o sobie,

gdy u brzegu rzeki, na ogromnym, zbłąkanym tu od wieków kamieniu ujrzał

siedzącego starca, który, nie postrzeżony, od dawna go śledził oczyma.

Ubrany był cały w bieli, nic nie mając na sobie oprócz odzieży z płótna grubego.

Nogi miał bose, głowę siwą nie okrytą. Ogromna, długa do pasa broda piersi mu

osłaniała. Biały wysoki kij trzymał w ręku. Koszulę na wierzch włożoną i do

kolan spadającą obejmował pas czerwony. Żadnej zresztą nie miał ani ozdoby, ni

broni. U nóg jego dwa psy leżały do wilków podobne, zaczajone, przypadłe do

ziemi, oczyma krwawymi wiodące za podróżnymi... Drgały leżąc... i czekając,

kiedy się nucą...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin