Nasi kosmiczni bracia.docx

(462 KB) Pobierz

Krzysztof Boruń Andrzej Trepka

 

KOSMICZNI BRACIA

 

Do Czytelników "Magazynu Międzygwiezdnego"

W dwa tysiące pięćset czterdziestym pierwszym roku po raz pierwszy w dziejach

ludzkości spotkali się jej wysłannicy z przedstawicielami pozaziemskiej

cywilizacji istot rozumnych. Dramatyczne wydarzenia towarzyszące temu spotkaniu

stały się źródłem wielu nieporozumień, wątpliwości i obaw. Niestety, w tak

trudnym okresie jak obecny, gdy ważą się losy ludzkości, znaczenie tych wydarzeń

łatwo ulega wyolbrzymieniu lub też czasem przesadnemu zbagatelizowaniu, co może

pociągnąć niezmiernie tragiczne dla naszej cywilizacji następstwa.

Napływające dotąd informacje były bardzo fragmentaryczne i często komentowano je

tendencyjnie. Przebieg wydarzeń podajemy tu w dwóch relacjach: naszej ekspedycji

międzygwiezdnej oraz gospodarzy Układu Alfa Centauri zwanych Urpianami. Tekst

tych relacji zamieszczamy bez własnych komentarzy i zmian, ściśle według taśmy

radio-skryptora.

Dramatyczne przeżycia uczestników wyprawy opisuje jej kronikarka - Daisy Brown.

Autorem tekstów zatytułowanych "Mówi A-Cis" jest Urpianin, który od swej

społeczności otrzymał zadanie nawiązania bezpośrednio kontaktu z ludźmi po ich

przybyciu do Układu Alfa Centauri. Przekładu urpiańskiego zapisu magnetycznego

na ludzki międzynarodowy język Zetha dokonał sam autor za pomocą konwernomów,

starając się nadać im formę zbliżoną do relacji składanych przez ludzi. Teksty

te opracowała językowo i opatrzyła przypisami D. Brown. Zwiększyło to ich

czytelność, ale jednocześnie pociągnęło za sobą pewne nieuniknione

zniekształcenia i uproszczenia oryginału urpiańskiego. Urpianie operują bowiem

wieloma skrótami myślowymi, a świat ich pojęć naukowych i technicznych jest

niewspółmiernie bogatszy od naszego. Daisy Brown starała się jednak tam, gdzie

tylko było możliwe, zachować oryginalny ciąg myślowy urpiańskiego autora.

A-Cis i Daisy Brown napotkali poważne trudności przy wyrażaniu pojęć urpiańskich

językiem pojęć ludzkich, nie mówiąc już o tym, że translacja treści psychicznej

tych pojęć była często niemożliwa wobec odmienności kulturowej. Trudności te

starali się oni zmniejszyć w dwojaki sposób: stosując liczne przypisy oraz

wprowadzając nowe określenia, tworzone z określeń o przybliżonym znaczeniu.

Oczywiście nie brak u ludzi i Urpian pojęć o znaczeniu identycznym, np. jeść,

pytać, zapamiętywać, gwiazda, czas. Wiele pojęć zawiera treść zbliżoną i bez

większego ryzyka nieporozumienia można je stosować w przekładzie. Bywają jednak

i pojęcia tak różne, że nawet za pomocą omówień nie udało się przetłumaczyć ich

na język pojęć ludzkich.

W takich przypadkach umówiono się pojęcia owe podawać w pisowni fonetycznej.

Trzeba zaznaczyć, że "fonetyczność" ta ma niewiele wspólnego z transkrypcją

językową stosowaną w lingwistyce ziemskiej. Ludzie porozumiewają się między sobą

za pośrednictwem mowy dźwiękowej. Urpianie mową radiową. W wyniku procesów

ewolucyjnych wykształciły się u nich narządy wysyłające i odbierające fale

elekromagnetyczne. Niemniej mowę ich możemy słyszeć za pośrednictwem odbiorników

fal radiowych, rejestrować i odtwarzać, po odpowiednim zwolnieniu tempa, w

postaci pisków o różnej, bardzo szybko zmieniającej "się wysokości tonów. Stąd

pojedyncze "słowa" urpiańskie można zapisać w transkrypcji muzycznej. Gdy, na

przykład Urpianin wypowiada nazwę planety zwanej przez nas Błyskająca, można,

stosując pewne uproszczenia, wyodrębnić trzy dźwięki przy ustalonym umownie

tempie taśmy: la-re-mi. Stąd planetę tę można by nazwać Laremi. W podobny sposób

"przetłumaczone" zostało nazwisko urpiańskiego współautora wspomnień, z tym, że

dla nazwisk zachowano literowe, nie sylabowe (solmizacyjne) oznaczenia ośmiu

podstawowych dźwięków gamy. Trzeba zaznaczyć, iż dla przejrzystości tekstu tam,

gdzie możliwe było przybliżone przetłumaczenie jakiegoś słowa, wszędzie

rezygnowaliśmy z transkrypcji "fonetycznej".

Redakcja "Magazynu Międzygwiezdnego".

Krzysztof Boruń

Część l

Imperium Mądrości

(Relacje Daisy Brown)

LEPIEJ NIECH NIE WIEDZĄ...

Jest nas sześcioro, skazanych splotem przypadków na śmierć: konstruktor Jarosław

Brabec, geofizyczka Astrid Sheeldhorn, jej mąż - archeolog Szu Suń, lekarka Zoe

Karlson, mój mąż - astronom Dean Roche oraz ja - Daisy Brown - łącznościowiec i

kronikarka wyprawy Astrobolidu do planet Układu Alfa Centauri1.

Brabec był współtwórcą RER - naszego nowego, eksperymentalnego statku

międzygwiezdnego. To Jaro głównie przyczynił się do rozwiązania zagadki

konstrukcyjnej silnika fotonowego, którego szczątki odnaleźliśmy w lodach

planety Urpa, krążącej wokół gwiazdy Proxima Centauri. Pozwoliło to naszym

technikom zbudować statek zwiadowczy osiągający prędkości relatywistyczne

podczas przelotu z Układu Proximy do Układu Tolimana. Jego kosmolot - człon

załogowy mogący pełnić rolę promu kosmicznego i samolotu - miał zapewnić nam

bezpieczne lądowanie na planetach tego układu dwóch słońc. Zagłada członu

napędowego RER i utrata materii odrzutowej, niezbędnej do lotów wahadłowych w

Układzie Tolimana, przekreśliły te plany, stając się jednocześnie osobistą

klęską Brabca. Gdyby jeszcze wiedział, co nas czeka...

Na podstawie materiałów zebranych w opustoszałych podziemiach Urpy kierownik

naszej grupy Szu stwierdził, że mieszkańcy tej planety wyemigrowali przed

piętnastoma wiekami w kierunku układu dwóch słońc Tolimana. Spodziewa się, że

tam, na planecie Błyskającej, spotkamy owe niezwykłe trójnogie istoty, które

potrafiły zmieniać tory planet i uchronić życie Temy przed zagładą, jaką niosło

przygaśnięcie Proximy. Słyszę, jak ciągle rozmawia na ten temat z Ast, jak

rozważają różne warianty nawiązania bezpośredniego kontaktu

międzycywilizacyjnego i wymiany wiadomości. Czyż wolno mi odebrać im wiarę, że

zniszczenie silnika fotonowego tylko opóźni nieco to spotkanie?

 

Rysunek 1. Schemat układu członów statku międzygwiezdnego RER

Ast należy do kobiet, które nie odstępują na krok swych mężów czy kochanków. To

zadecydowało o jej udziale w rekonesansie. Inaczej przedstawia się sprawa

najmłodszej uczestniczki ekspedycji RER - Zoe. Oczywiście w zespole naszym

musiał znajdować się lekarz, a Zoe daje sobie świetnie radę z uniwersalnym

medykiem pokładowym. Jednak udział jej w tak trudnej i niebezpiecznej wyprawie

budził poważne wątpliwości. Zoe nie widzi. Straciła wzrok w wypadku na planecie

Nokta, gdyśmy prowadzili prace w układzie planetarnym gwiazdy Proxima Centauri.

Zmiany, jakie nastąpiły w ośrodkach wzrokowych jej mózgu, wymagają złożonych

zabiegów regeneracyjnych, których tu, w polowych warunkach ekspedycji

międzygwiezdnej, nie jesteśmy w stanie przeprowadzić bez pomocy specjalistów

ziemskich. Niestety, pomoc taka, w postaci programu dla robotów operacyjnych,

może nadejść za osiem lat, a więc w czasie, gdy nasz statek macierzysty

Astrobolid będzie wracał już na Ziemię.

Zoe, mimo kalectwa, nie zrezygnowała jednak z aktywnego udziału w badaniach.

Dzięki uporowi i pracowitości zdobyła dużą wiedzę w takich dziedzinach, jak

planetologia, medycyna i psychologia, a jej śmiałe i oryginalne pomysły

przyczyniły się w niemałym stopniu do sukcesów ekspedycji. Należy ona zresztą do

ludzi, którzy na skutek cierpień fizycznych i moralnych wcześniej dojrzewają i

uczą się pojmować głębiej życie.

Gdy miała dziewiętnaście lat, pokochała bez wzajemności fizyka Władysława Kalinę

i bardzo ciężko przeżyła klęskę swych uczuć. Przypuszczaliśmy nawet, ze w ogóle

od tego czasu czuje niechęć do mężczyzn. Może właśnie pragnienie odsunięcia się

na pewien czas od Włada i jego narzeczonej Suzy sprawiła, że zgłosiła swój

udział w wyprawie zwiadowczej? Motywowała to, co prawda, dotychczasową pracą nad

nawiązaniem łączności z istotami rozumnymi zamieszkującymi Układ Alfa Centauri,

ale czy był to jedyny powód?

Cóż mogę powiedzieć o sobie i mym mężu Deanie? To, że znaleźliśmy się wśród

załogi RER, było przede wszystkim zasługą Deana. Zawsze i wszędzie chce być

pierwszy, a dla pogłębienia swej wiedzy gotów jest poświęcić wszystko. Tym razem

zresztą i ja sama chciałam, abyśmy pierwsi spośród wszystkich uczestników

ekspedycji międzygwiezdnej dotarli do planet Tolimana. Powód być może wyda się

komuś dziwaczny, ale cóż - pochodzenie nas dwojga też jest dziwaczne.

Dean i ja urodziliśmy się w Celestii, starej, sztucznej planecie, która,

pchnięta przez garstkę szaleńców na międzygwiezdne bezdroża, miała szukać

przyszłości na Juvencie w układzie gwiazd Tolimana. Planety tej nie widział

żaden astronom celestiański. Istniała ona tylko w legendzie, w micie zawartym w

świętej księdze Celestii jako raj obiecany sprawiedliwym przez Pana Kosmosu. Do

tej planety tęskniły pokolenia Celestian. Legenda o Juvencie - świecie wiecznej

młodości - przewijała się przez nasze dziecięce marzenia, zostawiając w pamięci

ślad na całe życie.

Któż mógł przypuszczać wówczas, że marzenia te ucieleśnią się w międzygwiezdnym

statku Astrobolidzie, który zjawił się niespodziewanie na szlaku samotnej

wędrówki naszego zamkniętego świata2.

Od tamtych czasów minęło półtora wieku. Dziewięćdziesiąt procent tego czasu

wypełnił nam jednak sztuczny sen, zwalniający dziesięciokrotnie proces starzenia

się naszych organizmów w okresie lotu Astrobolidu do Alfa Centauri, i lata

młodości spędzone w Celestii wydają się nam bardzo niedawną przeszłością.

Dlatego właśnie, chociaż ktoś może uznać to za naiwne, zapragnęliśmy spełnić

marzenia naszych przodków - wylądować na Juvencie jako pierwsi z ludzi.

Stało się jednak inaczej. Nie staniemy pod niebem Juventy. Przed nami nie

legendarny raj, lecz termojądrowe piekło.

O tym, co ma nadejść, wiemy tylko ja i Dean.

To on jako astronom dokonał pomiarów i obliczeń i odkrył straszną prawdę. Przez

trzy dni nie zdradził jej przed nikim, chcąc trzymać nas jak najdłużej w

nieświadomości. I miał rację. Czy komuś zda się na coś świadomość bezsilności?

Czy nie lepiej łudzić się do końca?

Niełatwo jednak pod maską spokoju ukryć strach. Dean nigdy nie należał do ludzi

o silnych nerwach. Brak mu opanowania i równowagi duchowej Szu, hartu Zoe czy

choćby wrodzonego optymizmu Jara. Zbyt wielki był to ciężar jak na jego siły. Te

trzy dni sam na sam z tajemnicą nadchodzącej śmierci doprowadziły go niemal do

obłędu.

Zanim powiedział mi o swym odkryciu, czułam, że stało się coś strasznego, że nie

chodzi tu o przemęczenie czy chorobę. Widziałam, jak sili się na spokój i

uśmiech w czasie każdej rozmowy, ile kosztuje go każda rzeczowa odpowiedź.

Po raz pierwszy zauważyłam zmianę w wyglądzie Deana już następnego dnia po

dokonanym przez niego odkryciu. Jaro mówił Szu i Ast o możliwości budowy

zastępczego silnika po otrzymaniu instrukcji z Astrobolidu. Wyraz oczu Deana był

wówczas jakiś przejmujący i niezrozumiały.

- Po co to wszystko - wymamrotał nie wiadomo do kogo i pośpiesznie wypełznął po

ścianie z kabiny mieszkalnej. Podążyłam za nim pytając, co znaczą te słowa.

Zmieszał się i odrzekł, iż miał na myśli nową instrukcję dla mikrouniwera.

Bardzo mnie zdziwiło to "wyjaśnienie". Dean uczestniczył we wszystkich naradach

i sam zadawał wiele pytań dotyczących naszych technicznych możliwości. Wiedział

dobrze, iż eksplozja zniszczyła silnik niemal doszczętnie i że posiadane przez

nas instrukcje naprawcze na nic się tu nie zdadzą. Rozproszenie materii, a więc

brak tworzywa, wyklucza jakąkolwiek próbę rekonstrukcji. Pozostało tylko znaleźć

nową, dostosowaną do obecnych warunków koncepcję techniczną i opracować inną, z

gruntu odmienną instrukcję. Na to jednak trzeba było pracy zespołu technostatów

Astrobolidu. Rozwiązywanie problemu we własnym zakresie za pomocą maszyn

matematycznych i mikrouniwera nie tylko wymagało długich miesięcy obliczeń i

prób, ale nie dawało także gwarancji powodzenia wobec bardzo ograniczonych

środków technicznych.

Na powyższe argumenty nie otrzymałam jednak od Deana odpowiedzi. Później

spostrzegłam, że tylko z pozoru poświęcał pracy w obserwatorium wiele czasu. W

rzeczywistości całymi godzinami tkwił nieruchomo pod pantoskopem, wpatrzony w

pomarańczową tarczę Tolimana B. Nie mogłam zrozumieć, co się z nim dzieje.

Dlaczego nie pomaga Brabcowi tak jak my wszyscy? Przecież nawet Zoe starała się,

w granicach zakreślonych przez jej aparat dermowizyjny, brać jak najczynniejszy

udział w przygotowaniach technicznych do przebudowy statku, która miała nastąpić

z chwilą, gdy nadejdzie oczekiwana instrukcja.

Ten stan depresji pogłębiał się u Deana z godziny na godzinę. Na pytania

odpowiadał półsłówkami, zapominał o pastylkach odżywczych, a w godzinach snu

słyszałam, jak, zawieszony na pasie u ściany, drapie nerwowo chropowatą

powierzchnię. Gdy coraz natarczywiej domagałam się od niego wyjaśnień, zaczął

mnie unikać.

Czwartej nocy po katastrofie, gdy nie zjawił się w ogóle w kabinie sypialnej,

zażądałam od niego kategorycznie, aby powiedział mi otwarcie, co go gnębi. Nie

potrzebowałam długo nalegać. Był już w takim stanie rozstroju nerwowego, że

czekał tylko na okazję, aby wyznać mi prawdę.

Początkowo nie chciałam mu wierzyć przypuszczając, że wpadł w jakieś chorobliwe

maniactwo spowodowane katastrofą RER. Przedstawił mi jednak rzeczowe dowody.

Sama sprawdziłam pomiary i obliczenia.

Nie mylił się: siedemnastego dnia po katastrofie nastąpi koniec naszej wyprawy.

Za jedenaście dni nasz kosmolot, wraz z resztkami tego, co jeszcze przed

tygodniem było fotonowym silnikiem RER, wpadnie w gorejącą otchłań atmosfery

Tolimana B.

Czy boję się śmierci? Płyta ochronna oddzielająca człon napędowy od kosmolotu

wyszła cało z katastrofy. W jej cieniu kryć się będziemy do ostatnich chwil

życia. Gdyby zabrakło tej osłony, kabiny mieszkalne stałyby się ognistym piecem

tortur. W obecnej sytuacji nie odczujemy zmiany w otoczeniu aż do wtargnięcia

naszego schronienia w fotosferę gwiazdy. Przy prędkości 46 000 km/s śmierć

nastąpi niemal bezboleśnie i natychmiast. Gdy jednak patrzę w twarze Zoe, Ast,

Jara czy Szu i słyszę, jak snują beztrosko plany na przyszłość, ogarnia mnie

taka rozpacz, że poczynam tracić panowanie nad nerwami.

Podzielam zdanie Deana, że nie ma sensu wtajemniczać ich w to, co nas czeka za

jedenaście dni. Są przekonani, że statek nasz przebiegnie obok Tolimana B w

odległości co najmniej kilkunastu milionów kilometrów i że przy odpowiednim

manewrowaniu kosmolotem w cieniu tarczy ochronnej nie grozi nam nawet chwilowy

wzrost temperatury. Przyszłość w ich mniemaniu kształtuje się zupełnie

bezpiecznie. Jeśli nawet niemożliwe będzie zbudowanie nowego silnika, statek-

baza Astrobolid, poruszający się. tym samym szlakiem z prędkością 52 000 km/s,

dogoni nas za półtora roku. Co najwyżej nastąpi nieprzewidziana zmiana w

harmonogramie ekspedycji. Strefa ochronna działa. Zderzenie było przypadkiem,

który po raz drugi zdarzyć się nie może. Są więc pewni, że przygoda nasza

zakończy się szczęśliwie.

Czy mamy prawo pozbawić ich złudzeń? Po co? Zbadaliśmy skrupulatnie wszystkie

możliwości. Gdyby istniała choć jedna szansa na miliard!

SPLOT PRZYPADKÓW

Kiedy przed siedmiu miesiącami wyruszyliśmy z układu planetarnego Proximy,

wydało nam się, że żadne niebezpieczeństwa nie mogą zagrażać RER i jego załodze.

Prawdopodobieństwo awarii silnika z przyczyn wewnętrznych było tak niewielkie,

że przypadek taki można było uznać z góry za wykluczony.

Wysiłki naszych konstruktorów skoncentrowały się przede wszystkim na stworzeniu

skutecznej ochrony przed meteorytami. Chociaż spotkanie z większą grudką materii

w przestrzeni międzygwiezdnej jest niezmiernie rzadkim zjawiskiem, ale i to

niebezpieczeństwo należało przewidzieć.

Dopóki statki kosmiczne rozwijały prędkości mniejsze od 60 000 km/s, niemal

niezawodne zabezpieczenie przed meteorytami stanowiła strefa ochronna o zasięgu

do dwustu tysięcy kilometrów, w której miotacze badonowe powodowały

dezintegrację każdej grudki materii zagrażającej statkowi. Taką strefę

dezintegracji, jeszcze bardzo prymitywną, miała nawet stara Celestia.

Nasz eksperymentalny statek rozwijał jednak przez 5/6 drogi prędkość większą od

60 000 km/s. W tych warunkach, zanim aparatura radiolokacyjna zdążyłaby

uruchomić akcelerator, wykryty przez nią meteoryt zderzyłby się z naszym

statkiem. Stąd w pierwszej połowie drogi, gdy rakieta nasza nabierała

nieustannie prędkości, chroniła ją w dużym stopniu przed zderzeniem z

meteorytami druga rakieta, tak zwana ochronna wyposażona we własne silniki i

poruszająca się przed nami w odległości dwustu pięćdziesięciu tysięcy

kilometrów. Ta rakieta-tarcza stwarzała przed sobą dość intensywne pole

ochronne, wyrzucając nieprzerwanie szerokim snopem badon. Podział na dwie

rakiety, oddzielone odległością dwustu pięćdziesięciu tysięcy kilometrów,

stanowił dodatkowe zabezpieczenie przed katastrofą. Przy prędkości bliskiej

połowy prędkości światła jakiś większy meteoryt mógł nie ulec całkowitej

dezintegracji i zderzyć się ze statkiem. W tej sytuacji zagładzie uległaby

rakie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin