Upadek.rtf

(43 KB) Pobierz
TRZY DNI PÓNIEJ

UPADEK

(napisała katala)

Odruchowo strząsnął resztki śniegu z czubków butów i spojrzał na hogwarckie pola, przykryte śniegiem. Wyglądały jak pomalowane przez szalonego malarza, nie panującego nad nadmiarem białej farby na pędzlu.

Jeszcze trzy dni temu, choć zimowe święta były blisko, otaczające szkołę równiny szkliły się tylko lustrami zamarzniętych kałuż na czerniach i brązach. Uczniowie zastanawiali się wtedy, czy uda się im rozegrać tradycyjną, świąteczną bitwę na śnieżki. A dzisiaj cały widoczny z okien szkoły świat przykryty był białym puchem.

Dlaczego do tej pory sądził, że walka czarodziejów nie pociąga za sobą rozlanej krwi i czerwonych plam? Wystarczy przecież jedno zaklęcie krwotoczne i człowiek umiera z upływu krwi, jeśli w ciągu kilku minut nie otrzyma odpowiedniego antidotum,.

Kiedy wczoraj stał w tym samym miejscu, jeszcze nie zmrożona, miękka ziemia uginała się pod jego ciężarem, otaczając buty niewielkim, krwistym oczkiem. Dzisiaj jedynie chrobotała nieprzyjaźnie pod ciężkimi butami, a jedyną oznaką wczorajszych wydarzeń były czerwono-szare miejsca, przebijające spod śniegu.

Nie znający terenu wędrowiec nie zgadłby, co kryje się pod rozsianymi po całych hogwarckich błoniach, nieregularnymi ośnieżonymi wzgórkami. Ale Harry wiedział, że siła niektórych zaklęć odrzucała fragmenty murów zamku nawet na kilkaset metrów. Widział to miejsce wczoraj, zanim spadł śnieg. Zanim czerwień zmieniła się w biel, a wieża Gryfonów w górkę do jazdy na sankach.

 

Szła powoli, dotykając ręką kamiennych ścian. Drugą dłonią trzymała przyciśnięte do piersi książki. Kilka tomów o okładkach w odcieniach brązu i czerni niosła delikatnie, niczym maleńkie dziecko. Harry zapatrzył się w jej puste oczy i gdyby nie zrobił w ostatnim momencie kroku w tył, wpadłaby na niego. Cofając się, potknął się o stertę kamieni i z głośnym hukiem uderzył w magiczną tablicę, wyrzuconą w czasie ataku z sąsiedniej klasy. Hałas wypełnił ciszę korytarza. Kiedy ucichł, Harry usłyszał śpiewane cicho słowa dziecinnej kołysanki. Delikatna melodia ucichła, gdy kobieta zatrzymała się, by spojrzeć na stosik rozsypanych kartek. Szybkim ruchem wyciągnęła różdżkę i nakierowała ją na zapisane strony. Okładka spinająca plik papierów znowu była czarna. Krótkie smagnięcie kawałkiem magicznego patyka, wyszeptane zaklęcie i zbiór kartek trafił w jej ręce. Kobieta jeszcze mocniej przycisnęła ocalałe resztki książek do piersi i ruszyła w głąb korytarza. Ciszę po raz kolejny przerwały subtelne dźwięki melodii.

 

Harry poczuł mdły zapach palonego ciała. Nawet palące się świece zapachowe, zawieszone na niemal całym suficie, nie były w stanie zabić słodkawego odoru. Po raz pierwszy od trzech dni ucieszył się, że nic nie jadł. Gdyby nie pusty żołądek, z całą pewnością nie potrafiłby powstrzymać nasilających się mdłości. Ruszył wolno w kierunku stojących obok siebie łóżek szpitalnych. Pod podeszwami butów zatrzeszczały odłamki kamieni i kawałki potłuczonego szkła, walające się po podłodze.

 

Siedzący na krześle Fred obejrzał się i, widząc nadchodzącego Pottera, poderwał się z krzesła.

- Harry, z nieba mi spadasz! – wyrzucił z siebie i podszedł do bladego chłopaka. – Nie mogę zostawić ich samych, a powinienem pomóc Beacie. Zajmuje się dzieciakami, których rodzice... no wiesz. Zastąpisz mnie przez godzinę?

- A Madame Pomfrey? – spytał Harry, opanowując kolejną falę mdłości.

- Nic nie wiesz, prawda? – stwierdził Fred i pokiwał głową. – Była razem z dzieciakami z pierwszego roku. Próbowali dostać się do tego przejścia za posągiem, ale ... –  przerwał i przytknął do nosa pojemnik z zielonym proszkiem, zabrany ze stolika. – To przez ten zapach – wyjaśnił i wyciągnął lekarstwo w kierunku Pottera. - ...  trafili na grupę dementorów. Była ich tylko dwójka i sami pierwszoroczniacy. Nie mieli żadnych szans. Harry, tylko godzina, zgoda? – spytał i nie czekając na odpowiedź, wybiegł ze skrzydła szpitalnego.

Harry, zanim odważył się podejść do zatopionych w nienaturalnym śnie chłopców, stał kilka chwil, przyglądając się im z daleka.

Blady Neville, z bandażem obwiązanym dokoła głowy i kilkoma głębokimi cięciami na policzkach, rzucał się niespokojnie. Ręce i nogi miał przywiązane do ramy łóżka, a wokół niego uwijał się skrzat, sprawdzający co jakiś czas zabezpieczenia krępujących więzów.

Środkowe łóżko zajmował, pojawiający się gdzieś na marginesie wspomnień Harry’ego, jakiś wysoki i szczupły Puchon. Z tego co Harry pamiętał - równolatek bliźniaków, który przyszedł do szkoły później niż oni, a potem chyba znowu miał przerwę. Nie potrafił sobie nic więcej przypomnieć. Wydawało mu się, że kiedyś chłopak miał jakiś wypadek i nie był w pełni sprawny, ale może chodziło o kogoś zupełnie innego.

George otwartymi oczami wpatrywał się w sufit. Był cichy i spokojny. Sprawiał wrażenie martwego; gdyby nie unosząca się regularnie klatka piersiowa, można byłoby pomyśleć, że chłopak nie żyje.

 

W rogu sali, na pogrążonym w cieniu łóżku, leżał Snape. Harry powoli podszedł do pomrukującego przez sen profesora. Szeroki bandaż, zasłaniający całkowicie twarz, owijał głowę profesora. Słodko-mdły zapach był tak intensywny, że Harry szybko zasłonił nos chustką. Odsłonięta, poparzona, miejscami poczerniała skóra nauczyciela przysypana była niemal na całych rękach i nogach białym, gojącym proszkiem. Snape spieczonymi wargami wyrzucał z siebie niezrozumiałe słowa i chłopak, pokonując powracającą falę mdłości, zwilżył usta nauczyciela mokrą szmatką. Kolejne mruknięcie brzmiało jak podziękowanie, a Mistrz Eliksirów uspokoił się i zapadł w głębszy sen.

 

- Harry – usłyszał i poczuł delikatny dotyk na ramieniu. – Harry – tym razem potrząsnęła nim lekko, wyrywając z otępienia.

- Beata... – szepnął, poznając głos kobiety.

Odwrócił się; widząc jej twarz, wciągnął głęboko powietrze.

- To nie boli tak bardzo, jak źle wygląda – odpowiedziała, zanim zadał pytanie.

Nie widzieli się od kilku tygodni i Harry nie był w stanie powiedzieć, ile ze zmian wyrytych na jej twarzy było wynikiem ostatnich dni, a ile powstało wcześniej.

- Co z twoimi? – zapytał, rozmasowując zesztywniałe uda.

Siedział nadal, bo ponownie nogi omówiły mu posłuszeństwa i nie był w stanie zmusić ich do ruchu.

Widząc niemoc chłopaka, Beata zbliżyła się i przytuliła go mocno. Po kilku uderzeniach serca, niespodziewanie kucnęła i położyła głowę na jego kolanach. Chłopak nieśmiało dotknął jej postrzępionych włosów.

- Dumbledore chciał z tobą porozmawiać – wyszeptała zmęczonym głosem. – Miałam cię poprosić, żebyś do niego zajrzał. Jest w gabinecie Severusa...

Nagle, jakby przypomniała sobie wcześniejsze pytanie, a może dopiero teraz zdobywając się na odwagę aby na nie odpowiedzieć, wstała i zamrugała nerwowo oczami.

- Trzeba mieć wiarę, Harry... Musimy wierzyć, że wszystko będzie dobrze – rzekła po chwili,  przeczesując swoimi wychudzonymi dłońmi jego ciemne włosy. – Staram się jej nie stracić. Być może, to jedyne co mi... nam... – poprawiła się szybko - ... pozostało.

Kiedy opuścił z rezygnacją głowę, chwyciła go za ramiona i zmusiła, aby na nią spojrzał. Miał szkliste oczy, przepełnione smutkiem. Szukała w nich przez chwilę choćby najmniejszego śladu chłopca, którego poznała ponad dwa lata temu. Zmarszczki bólu, smutku  i braku wiary utworzyły głębokie bruzdy na jego twarzy. Niegdyś tak żywe zielone oczy straciły blask i dzisiaj widniała w nich głęboka pustka. W jednej chwili odczytała jego zamiary. Chciała coś powiedzieć, ale czując próżnię w głowie i ucisk w sercu, jedynie pokręciła głową, jakby ten dziecinny protest mógł zmienić jego decyzję.

- A co z nimi? – spytał chłopak, kiedy z rezygnacją cofnęła dłonie. – Powiedz – poprosił, wskazując na trzy łóżka.

Miał wrażenie że Beata zbladła jeszcze bardziej.

- Neville był w Zakazanym Lesie z Hagridem. To tam zaatakowały wilkołaki. Razem z Firenzo chronili zwierzęta i wtedy... – Beata podeszła i poprawiła zimny kompres na czole unieruchomionego chłopaka. – Nie wiemy skąd ma obrażenia... Ale to nie musiały być one – dodała z nadzieją.

Westchnęła i przysiadła na sąsiednim łóżku. Delikatnie ściągnęła z twarzy chorego liście nieznanego Harry'emu gatunku i przyprószyła rany cienką warstwą gojącego proszku. W miejscach gdzie poparzenia były najgłębsze, pojawiła się biała piana, a chłopak przez sen syknął z bólu.

- Spar przybył w ostatniej chwili. Bez niego i Anny cała wieża Gryfonów runęłaby w kilka sekund. Podtrzymywali ją, dopóki nie wyprowadziliśmy przerażonych dzieciaków, ale Spar chciał przełamać parzące ognie, rzucone przez Śmierciożerców, i zatracił się w przywoływaniu. Gdyby nie Anna, nie odwołalibyśmy go po tym, jak Severus wyciągnął go ze zgliszcz.

To zabrzmiało dziwnie znajomo. Części układanki dopasowały się do siebie i Harry wiedział już, kim był nieprzytomny chłopak. Tylko jak mógł o nim zapomnieć? Jak mógł zapomnieć o wszystkich innych, o których do tej pory nie zapytał?

- A George? – patrzył na zastygłego Weasley’a.

- George był razem z Madame Pomfrey – rzuciła krótko, zmieniając ponownie ton głosu. Podeszła do pozostawionego przez Harrego krzesła. – Oni ...

- Wiem – przerwał jej. – Fred mi mówił.

 

Stojąc w drzwiach, odwrócił się po raz ostatni. Na dłoń spadła mu kropla roztopionej stearyny. Zdziwiony, podniósł wzrok i spojrzał na kapiące świece. Nigdy nie widział, aby świece w szkole wypalały się, a ich roztapianie wydawało się wręcz niewiarygodne.

- Może to być wynikiem rzuconego na szkołę zaklęcia Śmierciożerców, ale na pewno doszło też do naruszenia osłon, ochraniających zamek – usłyszał suchy, rzeczowy głos.

Kiedy go usłyszał, zamknął oczy i odwrócił się powoli. Potem odważył się spojrzeć.

Na pierwszy rzut oka wyglądała prawie tak samo, jak trzy dni temu, kiedy widział ją po raz ostatni.

- Magia wycieka stąd, jak woda z dziurawego dzbanka... – kontynuowała, bez mrugnięcia okiem wpatrując się w Harry’ego. - Nie możemy ...

Stała wtedy na schodach i próbowała przekonać go, aby pozwolił jej pójść z nimi.

- ...ryzykować, ograniczamy się jedynie do najbardziej niezbędnych działań magicznych. A zaklinanie świec zapachowych do nich nie należy...

Dopiero, kiedy wytłumaczył jej, że Ron będzie bezpieczniejszy, jeśli zamiast opiekować się nią, zadba o siebie, usłuchała i odeszła bez słowa. Do dzisiaj nie wiedział, czy pożegnała się ze swoim chłopakiem.

Teraz stała wyprostowana, z rozwianymi włosami. Dłonie ścisnęła w pięści i kurczowo przyciskała je do ud, jakby obawiała się swoich niekontrolowanych reakcji. Napięte mięśnie ramion zaczęły jej drgać i przez moment Harry miał wrażenie, że Hermiona się rozpłacze. Przezwyciężając własne opory, wyciągnął dłoń i zrobił krok w jej stronę.

- Nie! – krzyknęła z przerażeniem, odskakując do tyłu. – Nie... – dodała ciszej.

Chłopak zatrzymał się w miejscu. Tym razem on zacisnął dłoń w pięść, lecz zamiast do nogi - przycisnął ją mocno do czoła.

Rozległ się odgłos tłuczonego szkła i oboje rozejrzeli się szukając jego źródła. Przy ścianie, w miejscu prowizorycznego laboratorium, stała znajoma dziewczyna. W dłoni ściskała, narzędzia do nakładania leków, używane kiedyś przez Madame Pomfrey. Szukając nowego pojemnika, bezradnie rozglądała się dookoła.

- Idź już... – szepnęła Hermiona, przechodząc obok chłopca.

Ruszyła w stronę Puchonki. W chwilę później obie zajęły się sortowaniem i odmierzaniem eliksirów.

Harry poczuł ból pocieranej mocno blizny, rozprostował zaciśniętą pięść, opuścił dłoń i ruszył do wyjścia.

 

Stanął w ciemnym korytarzu, prowadzącym do gabinetu Snape’a. Nie potrafił powiedzieć, ile razy przebiegał tędy, spiesząc na szlaban lub wracając z niego, ale doskonale pamiętał, jak z roku na rok ilość kroków, którymi pokonywał korytarz, malała. Nadal doskonale pamiętał dzień, w którym Ron po raz pierwszy zaczął liczyć kroki do "jamy węża". Zawsze był wyższy, miał dłuższe nogi, wyprzedzał więc Harry'ego o kilka susów. On sam zaczął od czterdziestu dwóch - w pierwszym tygodniu nauki, a tydzień temu naliczył ich tylko trzydzieści. Sześć lat skróciło jego trasę o dwanaście kroków. Trzy ostatnie dni wydłużyły ją o kilkadziesiąt. Powoli, noga za nogą, szedł w kierunku niedomkniętych drzwi. Uchyliły się z lekkim oporem i chłopak stanął w smudze światła, padającego z gabinetu.

Jak na panujące w Hogwarcie zniszczenia, pokój Snape’a był niemal w idealnym stanie. Wysokie regały z półkami nadal zastawione były szklanymi słoikami z najrozmaitszą zawartością. Część z nich popękała i gdzieniegdzie, w rozlanych kałużach wody, odżywały bezcenne, skrywane przed światem okazy fauny i flory. Gromadzone pod ścianą kociołki, nie zważając na wydarzenia poprzednich dni, stały w równych rzędach, przysypane grubą warstwą pyłu. Jedna ze ścian pękła i co jakiś czas z powstałej szczeliny wysypywał się strumyczek drobnego piasku. Było cicho i spokojnie. Nawet ogień w kominku palił się bezgłośnie. Tylko wiatr cicho wygwizdywał na pękniętej szybie, co brzmiało jak prośba o krótkie Reparo. Harry rozejrzał się dookoła.

Alastor Moody, swoim zwyczajem, stał w ciemnym kącie. Napotykając wzrok Harry’ego, ledwo zauważalnie kiwnął głową.

Na wysokim krześle, niedaleko kominka, z ręką utrzymywaną w zaklęciu unieruchamiającym, siedział Dusty Miller. Wszędobylski Wielki Szary Kot, jak mawiał o nim Alastor, w świetle kominka próbował rozwiązać węzeł prowizorycznego temblaka, przytrzymującego mu ramię. Mamrotał coś pod nosem od czasu do czasu, rozglądając się czujnie po pokoju.

Naprzeciwko drzwi, za wielkim, czarnym biurkiem Mistrza Eliksirów stał Albus Dumbledore, ze wzrokiem utkwionym w rozłożonych planach szkoły. I choć od ich ostatniego spotkania minęły zaledwie trzy dni, dzisiaj dyrektor sprawiał wrażenie, jakby upłynęło kilka lat.

Harry chrząknął, skupiając na sobie uwagę Millera i profesora. Przez ułamek sekundy chłopakowi wydawało się, że dostrzegł łączącą go z dyrektorem więź, lecz po chwili uczucie znikło. Oczy Dumbledore’a sprawiały wrażenie martwych, jakby razem ze zniszczeniem Hogwartu uciekło z nich życie, opuścił więc głowę i stał, czekając, aż któryś z mężczyzn się odezwie.

- Harry... – zaczął niepewnie, ochrypłym głosem Dumbledore. – Przepraszam, że ściągnęliśmy cię tutaj teraz, ale musimy zadać ci kilka pytań. Jutro przesłuchanie w Ministerstwie, a my nadal nie wiemy, co wydarzyło się w Londynie. Wiem, że to bolesne, ale Ministerstwo twierdzi, że wielokrotnie używaliście zaklęć niewybaczalnych i chce poznać przyczynę takiego zachowania.

Harry stał nieruchomo i bezmyślnym wzrokiem patrzył na dyrektora.

- To niewiarygodne... i to o mieszkańcach Wschodniego Wybrzeża mówi się, że są stuknięci – rzucił Miller, kręcąc głową.

Chłopiec obudził się z otępienia.

- Harry – odezwał się ponownie Dumbledore, patrząc z wyrzutem na maga. – Może lepiej, żebyś dzisiaj nam powiedział, bo jutro... – przerwał, widząc kiwającego głową Pottera.

- Może byś usiadł i... – odezwał się Moody, ale patrząc na chłopaka, nie skończył propozycji.

 

Zanim Harry zaczął mówić, długo milczał, wpatrując się w trzaskające coraz częściej kawałki drewna. Najtrudniej było zacząć. Powoli, w skupieniu, starał się ułożyć sobie w głowie wydarzenia tamtego dnia, a potem ubrać je w słowa. Było ich tak wiele, a on miał wrażenie, że z godziny na godzinę uciekają od niego. Coraz słabiej pamiętał zapach śmierci, który towarzyszył im od momentu wyjścia z Hogwartu. Wypowiadane podczas tamtej podróży słowa traciły ostrość i Harry nie potrafił sobie przypomnieć, co i do kogo mówił. A może w ogóle nie rozmawiali..?

A potem zaczął mówić o tym, czego nie pamiętał.

 

Przeciągał pierwsze wyrazy, ucząc się na nowo budować zdania. ... Kevin Whitby ... Mówił bezbarwnie i monotonnie, jakby opowiadał widziany dawno temu i prawie zapomniany film. ... Parvati Patil ...  Jakby był jednym z wielu widzów spektaklu, a nie odtwórcą jednej z głównych ról. ... Ernie MacMillan...

Kiedy stanął na czele gromady dzieciaków, słowa popłynęły porywistą rzeką. ... Colin Creevey ... Tworzenie kręgu. Pierwsze zaklęcie  ... Orla Quirke ... Rzucane w przerażeniu słowa. Utrata sił. ...Dean Thomas ... Osłabienie. Przerywanie kręgu. ... Lisa Turpin... Bezradność. Narastające przerażenie. Przerywający zaklęcia odgłos padających ciał. ... Hannah Abbot ... Słabnące źródła mocy. Mrok. Ciemność. Upadek.

Samotność. ... Angelina Johnson ... Bezradność. Ból. Krzyk. Samotność. ... Lee Jordan ...  Samotność. ...Terry Boot... Słowa. Jego słowa. ... Seamus Finnigan ...  Krzyk. Przerażenie. JEGO przerażenie.

... Luna Lovegood....

Pustka.

 

Kiedy zamilkł, w pokoju zapanowała cisza. Trzej mężczyźni, którzy przez ostatnią godzinę nie spuścili z niego oka, rozglądali się po pokoju, starannie omijając go wzrokiem.

Pierwszy zadał pytanie Dusty, a ostatnie - dwie godziny później - Dumbledore. I choć starali się być delikatni, każdy kolejny wątek pozbawiał go tchu i chłopak czuł, że rozsypuje się na kawałki. Kiedy Alastor zaczął pytać o dzieciaki, z którymi wyruszył do Londynu, do Harry’ego po raz pierwszy dotarł sens słów mężczyzny. Cały czas oszukiwał się, że żyją, że dotarli do szkoły przed nim, a teraz odpoczywają i wylizują się z ran. Dopiero teraz, widząc opuszczone oczy starszych mężczyzn, zrozumiał, że karmił się złudną nadzieją. On -  Chłopiec Który Przeżył, Szukający Drużyny Quidditcha, Złote Dziecko Gryffindoru, twórca Armii Dumbledore’a, Przepowiedziany - wywiódł ich wszystkich, a nie sprowadził żadnego.

“Żadnego, oprócz Rona” – pomyślał, z goryczą w sercu.

- Harry, czy jest coś jeszcze? Coś, co chciałbyś nam powiedzieć – Dumbledore mówił cichym i opanowanym głosem. – Coś, o czym powinniśmy wiedzieć?

Przeczący ruch głowy.

- Chciałbyś o coś zapytać?

- Gdzie jest Ron? – wyszeptał, wpatrując się w Dumbledore’a.

- Rano Charlie wyszedł z Ambulatorium i zabrał go do Nory. Tak postanowił Artur, ma do tego prawo.

Tym razem Harry kiwnął twierdząco głową.

 

- Boże – wyszeptał. – Boże.

Opierając się plecami o lodowatą, kamienną ścianę, wolno o

sunął się na posadzkę korytarza. Była równie zimna, jak wszystko, co otaczało go w tych murach. Zamknął oczy i pozwolił łzom płynąć swobodnie. Wziął głęboki oddech i uchylił powieki. Spojrzał ponownie na zaciśnięte pięści. Powoli, palec po palcu, próbował rozewrzeć skurczone dłonie. Przyglądał się im ostrożnie, obawiając się, czy nie dostrzeże na nich choćby najmniejszego śladu krwi Rona.

- Boże... – wyszeptał.

Jak dzisiaj pamiętał dzień, w którym po raz pierwszy wydawało mu się, że poczuł obecność tego co Był, Jest i Będzie, a dla niego narodził się dopiero dwa lata temu. Trzy dni temu pamiętał jeszcze nastrój tamtego wieczora cudów i magii. Kilkadziesiąt godzin zatarło prawie wszystkie wspomnienia. Życzenia, które obiecywał sobie zapamiętać do końca życia, uleciały. Dziś nie potrafił przypomnieć sobie nawet jednego, choć przez wiele miesięcy wieczorami powtarzał je jak modlitwę.

- Boże...

Czy życzył wtedy Ronowi życia dłuższego niż dwa lata?

- Boże – powtórzył i ukrył twarz w czystych dziś dłoniach.

Jeszcze wczoraj, kiedy niósł ciało przyjaciela do zamku, prosił Pana o pomoc. Błagał, zaklinał, obiecywał, szantażował, a nawet próbował przekupić. A mimo tego, z każdym krokiem czuł, jak z Rona ucieka życie - coraz słabszy oddech i cichnące jęki.

“To kadzidło, mirrę, złoto

Niesiem, Jezu, szczerze –

Co dajemy Ci z ochotą,

Od nas przyjm w ofierze.”

- Tylko, czemu i jego, Panie, potrzebowałeś? – wyszeptał po raz setny. – Czemu JEGO, Boże?

Bezmyślnie zapatrzył się na przeciwległą ścianę. Ostro zarysowane kamienie, połączone zwykłą mugolską zaprawą, utrzymywały budynek, mimo wczorajszych zniszczeń. Im się nic nie stało i najprawdopodobniej, jeśli ktoś weźmie na siebie trud odbudowy zburzonych fragmentów zamku, ściany przetrwają kolejne dziesięciolecia, utrzymując się jedynie na zwykłej murarskiej zaprawie. Śmieszne. To przecież magia miała być ...

Opuścił głowę i przymknął oczy. Coraz częściej odczuwał zawroty głowy, ale jeszcze nie mógł sobie pozwolić na luksus snu i odpoczynku.

Usłyszał szuranie butów. Minęło kilka chwil, zanim otworzył oczy, ale i tak wiedział, kogo zobaczy.

Rozsznurowane buty, mugolskie, stare spodnie, jak zawsze kusa szata szkolna, śmieszne, różnokolorowo-białe włosy, wpadające kosmykami w szkła okularów. Nawet zielonkawa naszywka z wężem na tym samym miejscu. Jej wystrzępiony i odstający brzeg przyciągnął wzrok Pottera.

- Jakoś nie miałam do tego głowy – rzekła Sirith, podążając za wzrokiem chłopaka.

Odruchowo przyklepała naszywkę otwartą dłonią. Przez chwilę nawet wydawało się, że ta przykleiła się do szaty, ale kiedy dziewczyna kucnęła, znów odpadła.

- Zostaw – zatrzymał jej dłoń, kiedy chciała ponownie ją przyklepać. – Zostaw – powtórzył ciszej i spojrzał na nią.

Uśmiechnął się pod nosem. Znowu miała na sobie “dziwne” spodnie. Łaty, powypruwane nitki i różnokolorowe naszywki, a wśród nich ta jedna w kształcie czaszki, przeszywana z każdej wyrzucanej pary na kolejną. Po raz pierwszy wszystko dookoła przedstawiało sobą bardziej żałosny widok niż to, co miała na sobie.

- Tylko to mi pozostało – rzuciła, jakby odgadując jego myśli. – Przynajmniej są w jednym kawałku. To i tak dużo. Niektórzy nawet tego ... – raptem zamilkła.

- Co z nim? – spytał po chwili.

- Żyje – odpowiedziała natychmiast, przygotowana na pytanie i usiadła obok niego.

Swoim zwyczajem skrzyżowała nogi, położyła dłonie na kolanach i niczym małe, osamotnione dziecko, zaczęła się kołysać.

- Pytam o oczy.

Siri pokręciła głową, ale widząc, że nie zareagował, westchnęła głośno.

- Nikt nie chce dać mu żadnej nadziei.

- To wszystko moja wina – wyrzucił z siebie i po raz pierwszy spojrzał jej prosto w oczy.

- Niby co jest twoją winą? – prychnęła. - To, że Voldemort chciał przejąć władzę nad nami? To, że Śmierciożercy zaatakowali szkołę i zabili tak wielu uczniów? A może to, że Severus poszedł wyciągać tego kalekiego chłopaka z ognia? Nie przesadzasz trochę, Potter? – prychnęła znowu. – Nie było cię tutaj, więc niby jaka to twoja wina?

- Może to jest właśnie...

- Zaczynam rozumieć, dlaczego cię nie lubił – wzburzona, nie pozwoliła mu skończyć.

Siedzieli dłuższy czas w milczeniu. Z korytarza obok dochodziły urywane strzępy rozmów aurorów, przeczesujących ruiny Hogwartu. Co jakiś czas rozbrzmiewały odgłosy spadających kamieni. Z minuty na minutę rozpadała się zachodnia część zamku.

- Co teraz ... – odezwali się jednocześnie.

- Wieczorem odwożą go do Snape Manor – dziewczyna przerwała ponownie zaległe milczenie. - Chyba z nimi pojadę. Może się na coś przydam. Właściwie moglibyśmy jechać już teraz, ale Sever się gdzieś zawieruszył, a chciałabym mieć go przy sobie. A potem nie wiem, ale chyba jestem już za stara na Fogbell. Jeśli szkoła przetrwa ...

- Myślisz, że żyje? – przerwał jej.

- Sever? – zapytała ze zdziwieniem. – Pewnie, że żyje. Siedzi na pewno w jakimś cichym zakątku i tylko czeka, kiedy zacznę go szukać. To kot, który zawsze spada na cztery łapy.

Posiedzieli jeszcze chwilę, milcząc i patrząc na przeciwległą ścianę.

- Dobra, muszę uciekać. Może gdzieś miauczy, bo nie może się wydostać – odezwała się i  wstała, otrzepując spodnie z ciemnego pyłu. – Może mógłbyś pójść do niego?

Postała chwilę, czekając na odpowiedź.

- Zresztą, zrobisz jak chcesz – rzekła. – Idę. Czasu mało, a tego czarnego nie ma. Może kiedyś ... No to cześć.

I odeszła, nawołując co jakiś czas kota. Kiedy głos dziewczyny umilkł w kolejnym korytarzu, ciałem Harry’ego wstrząsnęły dreszcze. Wstał na tyle szybko, na ile pozwalały mu odrętwiałe, zasiedziane nogi i ruszył wolno w kierunku ostatniego miejsca, jakie go wzywało.

 

Stanął przed wyrwanymi z zawiasów drzwiami sali obrony przed czarną magią. Jego ulubiona sala zajęć z trzeciego roku nauki wyglądała jak po ataku złośliwych goblinów - powywracane krzesła, roztrzaskane stoły, zerwana posadzka. Z końca sali przebijały czerwono-żółte przebłyski skaczącego w kominku ognia. Niczym ćma, podążająca ślepo w stronę światła, Harry ruszył w kierunku gabinetu nauczyciela.

Jedynym ocalałym meblem był wielki fotel, ustawiony obecnie obok grzejącego kominka.

Z twarzą zwróconą w stronę ciepła, skulona, z malutką córeczką ułożoną na piersi, spała Andrea. Ciemne kręgi pod oczami wiele mówiły o wydarzeniach ostatnich dni. Jednak jako jedyna spośród napotkanych dzisiaj osób, miała w swojej twarzy coś, co zabraniało Harry’emu wyjść bez pożegnania. Może to nadzieja na lepszy świat dla nowonarodzonego, wtulonego w jej ramiona dziecka, dodawała jej tego blasku, a może tylko odblaski płomieni sprawiały takie wrażenie. Wiedział, jak ważny jest dla nich sen, lecz nie mógł się powstrzymać i wyciągnął w jej stronę rękę.

- Harry – usłyszał cienki głosik.

- Irene – wyszeptał i podszedł szybko do starszej dziewczynki, leżącej przed kominkiem na grubym kawałku skóry.

Miała oczy Remusa. Mądre, poważne i zawsze jakby za dorosłe dla dziecka w jej wieku.

- Co, maleńka? – spytał cichutko, klękając na podłodze i przykrywając ją ciepłą, czarną, zimową peleryną.

Rozejrzała się bezradnie dookoła i wiedział, czego szuka. Nie rozstawała się z nim od czasu, kiedy wypadł z niewielkiej, przygotowanej przez Świątecznego Czarodzieja, paczki bożonarodzeniowej. Mały, czarny piesek uszyty z kawałków materiałów, miał z biegiem lat coraz więcej kolorowych łatek i zszyć. Przez rok zmuszała rodziców, aby traktowali go z szacunkiem, równym niemal temu należnemu innym członkom szeroko postrzeganej rodziny. Harry nie był więc zdziwiony, kiedy dostrzegł małego Psa – jak zawsze nazywała go Irene – w wiklinowym koszyku, w którym Andre’a nosiła jej siostrę.

- Śpij maleńka – rzekł, kładąc obok niej zabawkę i głaszcząc jej włosy.

Dziewczynka wtuliła twarz w pyszczek pieska i za chwilę oddychała spokojnie przez sen. Jeszcze dokładniej przykrył ją i jej podopiecznego, wstał i ruszył w kierun...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin