004 Rory, Bastet.doc

(568 KB) Pobierz
RORY, Bastet

RORY

napisała Bastet

 

Już zawsze miała im się kojarzyć z jesienią,
Kiedy tańczyła do wtóru żywej niczym ogień irlandzkiej melodii –
z czasem zmiennobarwnych liści i niespokojnych wichrów,
Kiedy zaplatała dłonie na kubku z herbatą, wpatrując się w trawione płomieniem polana –
z porą burz, z krzykiem odlatujących gęsi
Kiedy spacerowała z rękami w kieszeniach, wśród zasnutych dymem pól –
i z zaprawionym goryczą smakiem ostatnich, dojrzałych w słońcu malin.

***

     Mówią, że świat rozpoczął się od wybuchu. Z perspektywy Kociołka Eddiego z pewnością tak właśnie to wyglądało. Mało kto pamiętał, że pręgowany cień Aurory nie zawsze był olbrzymim kocurem o niepokojących manierach*, i że dawniej przypalał się on regularnie nad roznieconym przez Edwarda Carmichaela ogniem. Samo stworzenie również nie posiadało z owych czasów żadnych wspomnień – jego świadoma egzystencja datowała się od tego szalenie barwnego epizodu, który w historii Hogwartu zapisał się jedynie jako kolejny wypadek na lekcji eliksirów. To przykre, ale czasem tak bywa; zdarzenia dla jednych ważne, dla ogółu są niewarte wzmianki. Oczywiście dla Kociołka ten właśnie incydent miał niebagatelne znaczenie – w końcu to wtedy, w wyniku nieprawdopodobnego zderzenia molekuł, trafiło go życie.**
     To nie będzie opowieść o kocie. A przynajmniej nie o kocie – wyłącznie. Choć trzeba przyznać, że ten sam eliksir, który przyczynił się do powstania Kociołka, odegra w niej znaczącą rolę. Będzie to opowieść o...
     Kolorach.
     I pewnej piosence.
     O ludziach...
     A przede wszystkim o wydarzeniach, które miały miejsce w Szkole Magii i Czarodziejstwa pewnej jesieni, kiedy to słynny Harry Potter był uczniem szóstej klasy. Wydarzeniach nie dość ważnych, by znaleźć się w podręcznikach historii, chociaż zaangażowanym w nie osobom wydawały się nader istotne.

*Uśmiechał się.
**Patrz – zakończenie „Skowronka Ravenclawu”.
***

Sierpień, wakacje pomiędzy V a VI rokiem nauki Harry’ego w Hogwarcie

- Rrro...i-iin!
     Lekki wiatr szeleścił stronami leżącej pod drzewem książki, jakby zniecierpliwiony tym, że walkman, użyty w charakterze przycisku do papieru, uniemożliwia mu ich przewrócenie. Robin uniosła głowę, wsłuchując się w coś z na wpół rozchylonymi ustami. Potem ściągnęła słuchawki i obrzuciła je podejrzliwym spojrzeniem. Na szczęście piskliwe dźwięki nie powtórzyły się więcej, więc po chwili wróciła do lektury, z westchnieniem zadowolenia opierając plecy o chropowaty pień. Promienie słońca, przesiane przez gęste listowie znaczyły jej twarz i nagie ramiona złocistymi cętkami. Wzrok, zwrócony na ilustracje przedstawiające rzeźby Berniniego, natychmiast złagodniał; pochyliła się, śledząc subtelne zmiany zachodzące w postaci Dafne uciekającej przed Apollem, zmrużyła oczy, obserwując oblekającą ciało korę i kłębiące się u stóp korzonki. To były jej wakacje, jej Rzym z fotografii i Paryż na kilkunastu pocztówkach, słodki i ziarnisty miąższ gruszek zrywanych wprost z gałęzi i łażące po nogach mrówki.
- Tutaj jesteś!
     Euforyczny okrzyk sprawił, iż przez moment miała wrażenie, że zaraz sama wypuści liście, na podobieństwo ściganej boginki. O Merlinie, mogłaby nawet zakwitnąć różą, kaliną czy innym zielskiem, niechby jej tylko dali spokój. Zacisnęła dłonie na okładce, czując wewnętrzny opór przed rozstaniem się z albumem choćby na sekundę. Klasyczna rozterka Krukona – tak wiele książek, tak mało czasu. Poza tym nawet nie zdecydowała jeszcze, co podoba jej się bardziej – zaczarowane sklepienie w hogwarckiej Wielkiej Sali, czy może łudzące wzrok freski zdobiące sufit Galerii Borghese?
- To opowiesz mi teraz, jakie to uczucie? Opowiesz? Obiecałaś!
     Niestety, za sprawą natarczywego głosiku, czarowne nimfy, wypełniające do tej pory jej wyobraźnię, skryły się w leśnych ostępach, amorki rozpierzchły jak stado wróbli, a bóg słońca zaciął konie i odjechał swym rydwanem z piskiem osi.
„Za co?” – jęknęło coś w duszy Robin.
„Za żywota” – odpowiedział jej pucułowaty Eros wystawiając na chwilkę buzię zza obłoku.
     Jakim cudem samotna podróż z Willem przemieniła się w wyjazd z całą paczką znajomych z Ravenclawu? Wyjaśnienie, w przypadku siedemnastoletniej dziewczyny mogło być tylko jedno – rodzice. Państwo Dale nie mieli nic przeciwko temu, by córka uczyła się w czarodziejskiej szkole, trzymała w domu diabła i zamieniała szczury w filiżanki, ale propozycja wakacyjnego wyjazdu z chłopakiem wywołała ich gwałtowny sprzeciw. Właściwie powinna być wdzięczna, że zgodzili się przynajmniej na to – Chambers zakończył już naukę w Hogwarcie i na jesieni czekało ich przymusowe rozstanie, więc te dwa tygodnie na polu namiotowym były wszystkim, co mieli. Co prawda romantyzmowi w tych warunkach mogła co najwyżej pomachać chusteczką na do widzenia. No i był jeszcze nieoczekiwany bonus w postaci wszędobylskiego, ciekawskiego, nadpobudliwego i niezmordowanego Krzysia. Obecność dwunastolatka miała wymusić na starszych kolegach odpowiedzialne zachowanie. A nawet jeśli nie, cóż, jego mała osóbka była dość absorbująca, by nie pozostawić im zbyt wiele czasu na popełnianie głupot.
- Opowieeedz – marudził chłopiec, utkwiwszy w niej niebieskie jak niezapominajki oczy.
- Kiedy to nie takie proste. – Krukonka po raz ostatni próbowała się wykręcić, dzieciak uznał to jednak za zaproszenie i rozsiadł się wygodnie, gotów do wysłuchania wyjaśnień. Cóż było robić.
- No dobrze. – Dziewczyna przymknęła oczy, chcąc uporządkować swoje doznania. – Na początku jest strasznie trudno. Musisz nauczyć się kierować całą swoją uwagę do wewnątrz i nic nie może cię rozpraszać. Najlepiej byłoby to ćwiczyć w pustym pokoju albo wręcz w komórce na miotły, a i wtedy... Wiesz, zamknąć oczy jest łatwo, tylko że nagle zaczynasz słyszeć to wszystko, na co zazwyczaj nie zwraca się uwagi. Skrzypienie podłogi, wiatr, tykanie zegarka... własny oddech. Nawet bicie swojego serca – nie masz pojęcia, jakie może być głośne. A to wszystko trzeba tak jakby wyłączyć, jakbyś zwijał się w kłębek, coraz ciaśniej i ciaśniej. I w pewnym momencie... To jest takie pyk! i nagle zanika ta, jak to mówią, pamięć kształtu. A potem materia zaczyna się formować na nowo wokół... Widziałeś kiedyś, jak się robi watę cukrową? To trochę podobne, tylko, że nie ma się wpływu na to, jaki będzie ostateczny efekt. Najpierw jest bardzo zimno, ale niedługo, a zaraz potem czujesz jakbyś płonął i... I to w zasadzie wszystko – zakończyła kulawo, niezbyt zadowolona ze swojego opisu. – Nie umiem tego lepiej wytłumaczyć, wiesz, że słowa to nie moja specjalność.
- A pokażesz mi?
- Krzyś, to jest krępujące.
- Proszę, tylko ten jeden raz? Proooszę?
- Merlinie, na co mi przyszło...
Przez chwilę, krótszą niż mgnienie oka, chłopiec miał wrażenie, że dziewczyna i ptak zajmują to samo miejsce w przestrzeni.
- Ej, ale to było za szybko! – krzyknął, kiedy skowronek poderwał się w górę. – Musisz mi pokazać jeszcze raz, bo tak to nie widziałem! A myślisz, że ja też mógłbym spróbować? Nauczysz mnie? Robin? Nauczysz mnie?!

- Nie majtaj nogami, bo mi ryby płoszysz. – Maverick chciał wyglądać na profesjonalistę, powoli jednak odkrywał, że od wyglądania do bycia jest droga daleka i kręta.
- W tym miejscu możesz złowić co najwyżej śledzia od namiotu – zauważyła Joan uszczypliwie, ale dla świętego spokoju zmieniła pozycję, opierając mokre stopy o rozgrzane deski pomostu. – Padma – dodała po chwili tonem ostrzeżenia – wiem, co chcesz zrobić i mogę powiedzieć tylko jedno: daruj sobie!
Śniada, czarnowłosa Krukonka, która chwilę wcześniej skradała się w stronę koleżanki, wyprostowała plecy i opuściła na ziemię wiadro pełne zimnej wody.
- Eee, z wami nie ma żadnej zabawy – poskarżyła się, siadając obok Mavericka i jego wędki. – Chodźmy gdzieś.
- Potem.
- A czemu nie teraz?
- Gorąco.
- I dlatego, że jest gorąco, to będziesz tu cały dzień plackiem leżeć?
- Nie – oświadczyła Joan, wciąż tym samym głosem: wypranym z emocji i wysuszonym na wiór. – Mniej więcej za pięć minut przewrócę się na brzuch.
Padma westchnęła z rezygnacją, odchylając się do tyłu i wystawiając twarz ku słońcu.
- A gdzie Chambers? – zapytała po chwili.
- Pojechał do miasta. Ktoś w końcu musi nam dostarczyć coś jadalnego na kolację. – Panna Reno nie była najwyraźniej aż tak zmęczona upałem, by nie pozwolić sobie na drobną złośliwość. Od strony Mavericka dobiegło ją ciche prychnięcie.
- A Robin?
- Robiiin! – okrzyk Krzysia zawtórował ostatniemu pytaniu, niczym wyjątkowo wrzaskliwe echo.
- Święta naiwności – Joan uśmiechnęła się drwiąco. – Ona zupełnie nie umie postępować z dziećmi. W ten sposób nigdy się od niego nie odczepi.
- Ty za to jesteś ekspertką. – Maverick nareszcie wypatrzył okazję do rewanżu. – Odepchnęłaś go tak doskonale, że okrążył całą kulę ziemską i wpadł na ciebie z drugiej strony.
     Robin wylądowała z furkotem pomiędzy nimi, z miejsca przybierając swą normalną postać i tym samym oszczędziła przyjaciółce konieczności znalezienia riposty.
- Mogę go zamordować? – zapytała, nie kryjąc rozdrażnienia.
- Binns. – Jo przeturlała się po ręczniku i ułożyła wygodnie, opierając brodę na złożonych dłoniach, zdecydowana od tej pory ograniczyć swe wypowiedzi do niezbędnego minimum.
- Słucham?
- Pomyśl o profesorze Binnsie, ptaszyno, a potem zastanów się, czy naprawdę wierzysz, że jak zamordujesz Krzysia, to to go powstrzyma.

***

Początek września, VI rok nauki Harry’ego w Hogwarcie

     Severus Snape doszedł do wniosku, że najgorszą rzeczą, jaka może człowieka spotkać zaraz po chorobie, jest wyzdrowienie. Choroba odrywa go od codziennej rutyny, wyzdrowienie natomiast zmusza, aby do niej powrócił w chwili, gdy nie ma na to najmniejszej ochoty.
     Nie znaczyło to, rzecz jasna, by tęsknił do pobytu w Skrzydle Szpitalnym czy, Merlinie broń, czułej opieki Poppy. Wbrew temu, co sądzili co poniektórzy, nie był aż tak szalony. Pamiętał bardzo dobrze, że w ambulatorium czuł się jak bezpański pies – pozbawiony własnego kąta i wystawiony na nieżyczliwe spojrzenia. Nadzór pielęgniarki, równie troskliwej, co despotycznej, drażnił go; brak drobnych codziennych rytuałów doskwierał nad wyraz dokuczliwie. Chwilową wolność od obowiązków nauczycielskich i „tych innych” także przyszło mu okupić wieloma pustymi godzinami. Miał oczywiście swoje książki, ale jak długo można się zajmować lekturą, zwłaszcza, gdy w głowie szumi od gorączki, a oczy łzawią w oparach leczniczych wywarów? A jakby tego wszystkiego było mało, musiał jeszcze znosić obecność Aurory Sinistry. Profesor Snape przyjął do wiadomości fakt, iż członkowie grona pedagogicznego poczuwali się do jednorazowych odwiedzin oraz wygłaszania grzecznościowych formułek i życzeń szybkiego powrotu do zdrowia. Zdobył się nawet na niechętną akceptację tego zjawiska. Ale Aurora, jako jedyna, wpadała codziennie, zostawała na długo i nie przestawała gadać. W krótkim czasie uczyniła z tego powszedni rytuał. Przychodziła, wygłaszała kilka złośliwych uwag, chcąc sprowokować go do sprzeczki, a potem przysuwała sobie krzesło i opowiadała, co się wydarzyło w ciągu dnia. I wcale jej nie zniechęcało to, że nie mogłaby trafić na mniej wdzięcznego słuchacza – Severusa błahe szkolne sprawy interesowały równie mocno, jak, nie przymierzając, struktura owsianki. Jego uwagę zwrócił jednakże fakt, iż potrafiły one zainteresować Sinistrę. Hogwarcka rzeczywistość w jej wydaniu wydawała się pełna rozmaitych niespodzianek niczym sakiewka Fasolek Wszystkich Smaków. Odseparowany od normalnego życia Mistrz Eliksirów po raz pierwszy oglądał Szkołę Magii i Czarodziejstwa z innej perspektywy – cudzymi oczami.*
     Była to odmiana. Nie „miła odmiana”, ma się rozumieć, ale zawsze odmiana.
     Rację miała jednak Minerwa McGonagall, kiedy mawiała, iż „nieskończone są jedynie: Wszechświat, ludzka głupota i lista Dekretów Edukacyjnych, jakie zdolne jest wydać Ministerstwo, przy czym trzecie wynika bezpośrednio z drugiego”. Choroba Severusa musiała wreszcie dobiec końca, a on sam został postawiony przed koniecznością powrotu do siebie, zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Witajcie niepoprawione klasówki, jaka szkoda, że tęsknota za belfrem was nie zeżarła! I tutaj dopiero złośliwość losu objawiła się w całej pełni. Zamknięty w swoim gabinecie profesor Snape począł się łapać na tym, że bezmyślnie liczy kamienie w obramowaniu kominka albo przekłada pergaminy na biurku, porządkując je według długości. Niespodziewanie, w nawale zwykłych obowiązków, własny umysł wydał mu się nader posępnym miejscem. Co więcej, w głębi duszy (której posiadania czasem się wypierał) musiał przyznać, że nie pogardziłby czymś, co zakłóciłoby do obrzydliwości przewidywalny rytm pracy.
     Ani przez chwilę jednak nie oczekiwał, by antidotum na nudę mogło się znaleźć w uczniowskich wypracowaniach. Jak się miało pewnego dnia okazać – niesłusznie.

     Ogień oblizywał ułożone na palenisku polana błękitnymi językami płomieni. Czarodziejska arystokracja skupywała niekiedy drewno wyrzucone przez morze, aby uzyskać podobne efekty kolorystyczne. Mistrz Eliksirów natomiast posiadał wystarczająco dużą wiedzę, by orientować się, że pewne substancje chemiczne dodane do podpałki mogą zastąpić morską sól i wystarczająco niski budżet, by zadowalać się półśrodkami. W tamtej chwili mierzył on spiętrzone na pulpicie rolki pergaminu nieżyczliwym spojrzeniem. Gdyby mógł, zebrałby je wszystkie, wyrzucił w górę i przyznał oceny w zależności od tego, gdzie by spadły, ale niestety, dwie rzeczy stały mu na przeszkodzie: po pierwsze prace Ślizgonów również znajdowały się wśród tej mieszaniny, po drugie dyrektor zapewne wykryłby podstęp siódmym zmysłem, trzecim okiem i wewnętrznym nosem, po czym zaprosiłby go do siebie na dywanik. I byłby zatroskany. I czułby się w obowiązku wygłosić kazanie pocieszająco-umoralniające. I na pewno, ale to na pewno, znalazłby sposób, by przemycić do niego propozycję poczęstowania się dropsem. Nauczyciel stłumił obrzydzenie i, intuicyjnie omijając wypracowanie Hermiony Granger, wyciągnął drugi co do długości zwój. Wykaligrafowane u góry nazwisko wzbudziło w nim skojarzenia cokolwiek sprzeczne. Robin Dale przez pięć lat nauki w Hogwarcie spisywała się bez zarzutu tylko po to, aby na szóstym roku nadrobić hurtem wszystkie zaległości. Zwłaszcza jeden z jej wyczynów zapadł profesorowi w pamięć – wysadzić w powietrze kociołek potrafił każdy uczeń, ale żeby przemienić przy tym pracownię w senną wizję Szalonego Kapelusznika, to już trzeba było mieć szczególny talent. Zarówno do warzenia, jak i do popadania w kłopoty. Dłoń Severusa zawisła w powietrzu, a on sam zapatrzył się w przestrzeń pustym wzrokiem. Standardowa procedura nakazywała w podobnych przypadkach, aby winowajca napisał obszerną rozprawkę i wskazał, gdzie popełnił błąd. Ponieważ prace te nie były oceniane, nauczyciel nie widział potrzeby, by zwracać je autorom. Co oznaczało, że nadal miał u siebie... Nieuważnie odłożył rolkę z wypracowaniem na biurko i jak w transie podszedł do stojącej pod przeciwległą ścianą gabinetu komody. Na jej blacie leżała otwarta koperta z sygnaturą Pracowni Alchemicznych Flavusa Solvensa**. Mistrz Eliksirów obrzucił ją rozkojarzonym spojrzeniem, po czym wysunął jedną z szuflad i począł niecierpliwie przerzucać złożone w niej papiery. Wreszcie, po dłuższej chwili, wyprostował się z pojedynczym arkuszem w dłoni, a na jego twarzy zagościł niewyraźny uśmiech.
     Na codzienną rutynę jest jeden prosty sposób. Trzeba ją zabić.

*Wątek zawarty w „Robin, Woland...”.
**Patrz – „Severusowi, w dniu urodzin”.
***

Mabon, wrzesień, szósty rok nauki Harry’ego w Hogwarcie

     Szata wierzchnia, rzucona z rozmachem, załopotała w powietrzu, po czym opadła na oparcie fotela. Chwilę później los jej podzieliły także koronkowa bluzka i para jedwabnych pończoch. Kociołek prychnął odstraszająco, podał tyły i schronił się pod komodą. Przyzwyczajony był do rozmaitych ekscesów mających miejsce w tej komnacie, nigdy wcześniej jednak nie atakowały go części garderoby. Wcisnął się głębiej do swej kryjówki na wypadek, gdyby w następnej kolejności w powietrze wyleciały pantofle, i wytrzeszczonymi ślepiami śledził dalszy rozwój wypadków. Jego obawy, przynajmniej w kwestii obuwia, wydawały się przedwczesne – do ciskania botkami profesor Sinistra jeszcze nie dojrzała. W danym momencie całkowicie absorbowało ją wybebeszanie własnej szafy.
     W czasach swej bujnej młodości Aurora lubiła się ubierać kobieco i z fantazją. Z upodobaniem dobierała sobie wdzięczne, szydełkowe sweterki i spodnie z różnokształtnych łatek, dziergała na drutach milowe szaliki, ozdabiała bluzki koralikami i naszywała małe dzwoneczki na rąbkach powiewnych spódnic. Stukot jej obcasów płoszył kruki na szkolnym dziedzińcu i prowokował ówczesną nauczycielkę wróżbiarstwa do prorokowania, iż beztroska dziewczyna połamie w końcu obie nogi. Wszystko to (pomijając może obcasy) uległo zmianie, kiedy sama zaczęła uczyć. Pewnego dnia Minerwa McGonagall chwyciła ją za łokieć, odprowadziła na bok i w kilku celnych zdaniach wyjaśniła, jak ważne jest, by mieć Autorytet, by umieć utrzymać Dystans, a przede wszystkim, by Nie Dać Im Żadnego Pretekstu. Efekt był taki, że w następnym tygodniu przez ulicę Pokątną przeszedł huragan Aurora wybiórczo obracający w perzynę sklepy odzieżowe. Dziewczęce szatki skazane zostały na banicję, a ich miejsce zajęły stroje stateczne i poważne. Do czasu...
     Ten ranek zaczął się niemal zwyczajnie. Niemal, bo w aurze codzienności pojawiły się jednak drobne rysy, zwiastujące nadchodzący kryzys. W powietrzu drżał zapach perfum, zmącony falami chłodu bijącymi od nieszczelnie zamkniętego okna. Trzeba było tego chłodu, świadectwa tego, że następne lato dobiegło końca. Trzeba było myśli o zbliżających się kolejnych urodzinach. Trzeba było widoku złotych i czerwonych liści, by przypomnieć jej, jak bardzo kiedyś lubiła barwy jesieni. A potem wystarczył jeden krótki, oślepiający błysk szaleństwa i nagle stwierdziła, że nie wiedzieć jak i kiedy zaczęła wyglądać jak Mary Poppins. Nadszedł dzień buntu.
     Pechowo się złożyło, że szafa najwyraźniej nie była na taką ewentualność przygotowana. To, co zajmowało liczne wieszaki, było...
- Za długie.
- Zbyt sztywne.
- Zbyt szare.
- Zbyt... prążkowane.
- Stanowczo staropanieńskie.
- Och, niech szlag nagły a niespodziewany trafi tego, kto wymyślił, że czarodzieje mają paradować w tworach szlafroko-podobnych!
     Sztuki odzieży fruwały po okolicy, wieszaki grzechotały potępieńczo, szuflady pustoszały. Po rozmiarach sądząc, w olbrzymim, starym szafisku spokojnie zmieściłaby się Narnia i jeszcze kilka sąsiednich krain. Najwyraźniej jednak, w całej tej ogromnej przestrzeni nie było miejsca na jedną chociażby zadowalającą kreację. Aurora wsparła dłonie na biodrach i w obliczu komnaty zarzuconej częściami garderoby wszelkiej maści postawiła światu jako całości okrutny zarzut:
- Nie mam co na siebie włożyć.

     Godziny czasu, różdżki i pary nożyczek trzeba było, aby zmienić ten stan rzeczy. Koszyczek z przyborami do szycia z pewnym trudem zdjęty został ze szczytu regału. Wciśnięte wstydliwie w kąt pudło na kapelusze ujawniło swą zawartość, godną Baśni tysiąca i jednej nocy. Złocistość leśnego miodu, koral owoców jarzębiny, błękit czystego nieba i drozdowych jaj, zieleń trzcin – mimo upływu lat kolory nie wyblakły, a tkaniny wyglądały na nietknięte zębem czasu ni paszczami moli, i tylko trochę zalatywały naftaliną.
     Kociołek zdążył zasnąć wśród rozsypanych po podłodze guzików i kolorowych szpulek, nim Aurora uznała ostatecznie, że nic więcej poprawić się nie da. W międzyczasie z trzech par ubrań udało jej się stworzyć jedną, przy czym ta jedna składała się z mniejszej ilości materiału, niż tamte trzy. Podstawowe prawa magii stwierdzają wyraźnie, iż nie można stworzyć czegoś z niczego, proces odwrotny wszelako wydaje się aż nazbyt prosty. Najważniejsze jednak było to, że końcowy rezultat zaparł jej dech w piersiach.
     Klasnęła w dłonie jak mała dziewczynka i zakręciła się przed lustrem z błyszczącymi radością oczami. Dopiero pukanie do drzwi przywróciło jej poczucie rzeczywistości.
     W korytarzu nie było nikogo. Już samo to lekko profesor Sinistrę zdziwiło. Widok leżącej na wycieraczce niewielkiej paczuszki zaintrygował ją jeszcze bardziej. „Prezent? Dzisiaj?” Już, już miała się schylić, kiedy jej wzrok przyciągnęła oplatająca pakunek znajoma, srebrno-zielona wstążeczka. Przerażająco znajoma.
     Lata pracy oduczyły Aurorę używania wyrażeń powszechnie uważanych za niecenzuralne, więc w chwili kryzysu stać ją było co najwyżej na: „...!!!”.
- Nie otworzysz? – pytanie padło tak niespodziewanie, że nauczycielka mimowolnie podskoczyła, piszcząc jak przydeptana gumowa mysz Kociołka, co też natychmiast napełniło ją ciężką irytacją.
     Severus Snape wychynął z cienia. Można by pomyśleć, że wcześniej ukrywał się, pragnąc pozostać niezauważonym, gdyby nie to, że sama myśl o Mistrzu Eliksirów chowającym się po kątach nosiła wyraźne znamiona absurdu. Sinistra rąbkiem świadomości zarejestrowała fakt, iż profesor schyla się, by podać jej pudełko, całuje oszczędnie czubki jej palców – gest tyleż szarmancki, co nieoczekiwany – po czym oddala się, rzucając na odchodnym: „Wszystkiego najlepszego z okazji Mabon”.
     W takich chwilach człowiek zaczyna się zastanawiać, co było w tej kawie, którą wypił rano.
     Aurora jeszcze przez dłuższy czas trwała w stuporze. Potem gwałtownie zawróciła do kwatery, trzaskając za sobą drzwiami, ulokowała paczuszkę na stoliku do kawy i wpatrzyła się w nią przerażonym wzrokiem, gryząc paznokieć kciuka ze zdenerwowania.
„On chce mnie otruć!” – pomyślała histerycznie.
„Nie, chwileczkę, spokojnie, bądźmy rozsądni. Nie należy wyciągać pochopnych wniosków. Trzeba się zastanowić, racjonalnie, bez paniki. ...On chce mnie otruć!!!”
     Rozwiązała wstążkę ledwo jej dotykając, jakby bała się, że ta lada moment przemieni się w węża. Następnie, czubkiem różdżki podważyła wieko, odruchowo mrużąc oczy w oczekiwaniu najgorszego.
     Najgorsze nie nastąpiło.
     Zamiast tego, oczom nauczycielki ukazała się karteczka pokryta wąskim, pochyłym pismem.

„Jakiś czas temu wysłałem swój Zestaw Alchemiczny do Laboratoriów Solvensa prosząc, by sprawdzili, czy wszystko jest z nim w porządku.
Było.
Ha. Ha.
Bardzo zabawne.
S. Snape”

     Profesor Sinistra przez moment wpatrywała się w liścik pustym wzrokiem, a później znienacka parsknęła śmiechem.
Więc o to chodziło! Severus przejrzał wreszcie jej mały podstęp i postanowił odpłacić pięknym za nadobne. Nastraszyć tak samo, jak ona nastraszyła jego. Nie miała mu tego za złe. Aurora należała do tych uroczych osób, które posiadły rzadką umiejętność śmiania się nie tylko z innych, ale i z siebie. A musiała przyznać, że przerażenie, jakim napełnił ją ten niespodziewany upominek, wydawało jej się teraz śmiechu warte.
     Już bez wahania uniosła karteczkę i z pewnym zdziwieniem odkryła, że nie stanowi ona jedynej zawartości pudełka. Pod spodem, na miękkiej wyściółce, spoczywało jeszcze niewielkie, okrągłe puzderko. Usta nauczycielki uformowały oczarowane „O”, kiedy ostrożnie wyłowiła filigranowe cacko, by przyjrzeć mu się z bliska. „Prześliczne!” – zachwyciła się, obracając je na wszystkie strony. Po chwili jej uwagę zwrócił tkwiący z boku misterny kluczyk.

***

     Mistrz Eliksirów uśmiechnął się z satysfakcją, kiedy dotarło do niego echo wybuchu, pędzące uśpionym korytarzem.

***

 

Do Aurory nie od razu dotarło, co jej się przytrafiło i dlaczego tak głośno. Bądź co bądź, po raz pierwszy w życiu miała okazję w pełni zrozumieć znaczenie frazy „zobaczyć wszystkie gwiazdy” – a podobne wrażenia niełatwo jest z siebie strząsnąć. Przez minutę, może dwie chwiała się na obcasach, niepewna, czy może się już poruszyć i czy na przykład nie odpadnie jej przy tym głowa. Potem uczyniła parę ostrożnych kroków, oparła się o stolik do kawy i, zupełnym przypadkiem, kątem oka pochwyciła swe odbicie w lustrze. Na długą chwilę odjęło jej mowę. Choć, z punktu widzenia Kociołka, którego wrażliwy słuch został już nieco nadwyrężony, nie na dość długą.
- Ty wredny... podstępny... ślizgoński... PADALCU!!!

***

     Drzwi uderzyły z impetem o ścianę lochu. Nie wydawało się jednak, by na profesorze Snape’ie wywarło to jakiekolwiek wrażenie. Nie uronił ani kropli z przelewanego właśnie roztworu, uniósł probówkę pod światło i w skupieniu obserwował, jak mleczna z początku ciecz przybiera ciemniejszą, metaliczną barwę, a tymczasem Aurora lawirowała z trudem pomiędzy stołami.
- Nie odzywam się do ciebie! – wybuchnęła, dotarłszy wreszcie do jego stanowiska. Severus zmniejszył płomień pod tradycyjnym, miedzianym kociołkiem, przysunął sobie garść korzonków do posiekania i, nie przerywając pracy, zauważył ze stoickim spokojem:
- Dostrzegam tu pewną niekonsekwencję.
- I żądam odtrutki!
- A nie mogłabyś jej żądać od kogoś innego?
- Słucham?!
- Do Filiusa, na przykład, miałabyś znacznie bliżej. – Stuk, stuk, stuk – nożyk uderzał rytmicznie o drewnianą deseczkę, a przejrzysta ciecz w kociołku bulgotała mu cicho do wtóru.
- Ty... Ja... Nie, nie mogłabym jej żądać od nikogo innego! A już na pewno nie od Filiusa! – Sinistra tupnęła nogą, dając ujście narastającej frustracji.
- Ponieważ?
- Do niego nie odzywam się bardziej.
- Czym zawinił?
Nauczycielka prychnęła, zżymając się na samo wspomnienie.
- Batsheba zapytała rano, co mi się przydarzyło, a on na to: „Ach wiesz, Aurora zawsze była trochę... niedojrzała”.
- Rozumiem. Nie ma dostatecznie surowej kary za opowiadanie kiepskich dowcipów.
- Severus! – To było nie do zniesienia. Im bardziej on był spokojny, tym bardziej się burzyła – zupełnie jakby zasiadali na psychicznym odpowiedniku dziecięcej huśtawki popularnie zwanej „konikiem”.
     Chmura srebrzystych bąbelków uniosła się naraz z dna fiolki zamocowanej w stojącym na sąsiednim stole statywie. Mistrz Eliksirów oderwał się od swego zajęcia, by zakręcić kilka tajemniczo wyglądających kurków, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin