003 Robin, Woland... Bastet.doc

(1308 KB) Pobierz
Robin, Woland i inne nieszczęścia Ravenclawu

Robin, Woland i inne nieszczęścia Ravenclawu.

***

Rozdział I - Nie pień się, Filiusie.

Tysiące gwiazd. Rodzą się w pustce, wynurzają z mroku i spływają w dół niczym aniołowie wygnani z nieba, pogrążeni w lunatycznym półśnie. Czasem wiatr, przerażony własną samotnością, porywa kilka z nich do szalonego walca. Spokój, czas kominków, gorącej czekolady i eliksiru pieprzowego.

Dziewczyna stała przy oknie, obserwując wirujące płatki śniegu. Jej oddech kładł się na szybie mlecznym obłoczkiem. Wyciągnęła rękę i narysowała na zaparowanym szkle małe serduszko. Chwilę później omal nie uległa autopetryfikacji, kiedy znad jej ramienia wychynęła znienacka jakaś łapa i domalowała tuż obok drugie – nieco koślawe.
- Nie strasz mnie tak, chyba że chcesz mieć zwłoki w charakterze panny młodej.
- Romantyczna jak zawsze. A ja tylko chciałem powiedzieć „dobry wieczór”. – Will uśmiechnął się łobuzersko.
Minęła chwila albo dwie. Robin niechętnie otworzyła oczy.
- Dobry wieczór – odpowiedziała.
- Dobry wieczór – powtórzył Chambers. – No dobra, koniec sielanki. Co ty masz na sobie?
- To mój kostium na przedstawienie – wyjaśniła dziewczyna. – Jeszcze nie jest skończony – dodała pospiesznie.
- No właśnie widzę, że przydałoby ci się trochę więcej materiału – Will wyraźnie się zachmurzył. – Znasz różnicę pomiędzy nimfą a nimfomanką?
- Żartujesz? Przecież jestem zakryta po szyję – Robin spojrzała na niego z zaskoczeniem.
- Ale wyglądasz tak… że od razu można się domyślić, że pod spodem nic nie masz!
- To znaczy pod ubraniem? – dziewczynka spojrzała na niego z rozbawieniem.
- Miałem na myśli, że wyglądasz jak dziewczyna.
- Aha. A do tej pory jeszcze nie zdążyłeś zauważyć, że jestem rodzaju żeńskiego? Biedaku, to musiał być dla ciebie straszny szok.
- Poza tym, czy profesor Flitwick aby nie przesadza z tą promocją Ravenclawu? – Chambers najwyraźniej miał nastrój do marudzenia. - Czemu to jest w takim kolorze? Lasy są zielone.
- Nie w nocy. W nocy są właśnie błękitnawe, srebrzyste, szare i ciemnobrązowe – Robin potrząsnęła głową, uśmiechając się nieśmiało. – Chodźmy już może do wieży, co? – poprosiła. Słodkie sam-na-sam nagle straciło na uroku. Na szczęście istniała jeszcze szansa, że jak Will trochę pochodzi, to zły humor mu przejdzie. Albo i nie.

***

- To przynajmniej nie biegaj w tym stroju po zamku, bo cię wezmą za sukkuba!
- Jasne, bo w Hogwarcie aż się roi od sukkubów, z którymi można by mnie pomylić…
Gobelin nad wejściem rozwinął się z cichym mlaśnięciem. Zgromadzeni w pokoju wspólnym Krukoni nawet nie podnieśli głów znad książek, aby sprawdzić, kto wszedł. Nie było takiej potrzeby – to się po prostu rzucało w uszy. Już parę miesięcy wcześniej stało się powszechnie wiadomym, że Robin i Chambers tak jakby ze sobą chodzą. Z naciskiem na „tak jakby”. Z obserwacji wynikało, że najbardziej to się lubią ze sobą kłócić…
- Kto w ogóle zaprojektował te kostiumy? Jeśli chcieliście wyglądać autentycznie, to trzeba było użyć iluzji albo się przetransmutować…
- Tak się składa, że ja je zaprojektowałam. I nie chcieliśmy wyglądać autentycznie. To ma być teatr i mamy wyglądać teatralnie.
- To i tak… To się w ogóle nie zgadza z konwencją. Puk powinien być faunem. Jeśli nie miałaś odpowiednich materiałów, to trzeba było pożyczyć ten włochaty garnitur od profesora Hagrida i przerobić na spodnie.
- Will. – Robin najwyraźniej straciła cierpliwość. Odwróciła się gwałtownie. Długie włosy śmignęły w powietrzu i trzepnęły ją w policzek. Oczy przybrały barwę morskiej wody nad Rowem Mariańskim. Dziewczyna buntowniczo skrzyżowała ramiona i uniosła głowę. – Jeśli ty naprawdę wolisz mnie oglądać w futrzanych portkach, zamiast w sukience, to ja wróżę doprawdy fascynującą przyszłość naszemu związkowi.
Fitzwilliam Chambers, ścigający krukońskiej drużyny, mistrz retoryki i twórczej dyskusji, nagle stracił koncept.
- Nie odwracaj hipogryfa ogonem – wykrztusił wreszcie. – Nie chodzi o to, w czym ja cię oglądam, tylko w czym inni cię oglądają.
Krukońska młodzież, przynajmniej ta starsza, usilnie starała się sprawiać wrażenie, że wcale nie jest zainteresowana. Pilni uczniowie wpatrywali się w strony podręczników, jakby analizowali ich treść pod kątem merytorycznym, gramatycznym, ortograficznym, historycznym i wartości literackich jednocześnie. Odrabiający pracę domową w natchnieniu przygryzali pióra, kierując się zapewne atawistycznym mugolskim nawykiem, po czym pluli pierzem ku czci zwyczajów czarodziejskich. Dwójka szachistów prawdopodobnie przerzuciła się na wojnę psychologiczną i zamarła nieruchomo, a tymczasem ich figury obserwowały okolicę ze znudzeniem, dłubały w zębach i wymieniały plotki, wychylając się ze swoich pól. Pierwszo- i drugoroczniacy byli mniej oględni. Kilkoro nich zajęło strategiczne miejsca w pobliżu stolika pod białym krukiem, a jeden ryży młodzian sięgnął do plecaka i przewidująco wyciągnął dwie paczki popcornu i puszkę pepsi. Krukon spontaniczny, nieprzewidywalny, żywiołowy, łobuzerski, z temperamentem, charakterkiem i innymi znamionami ekspresjonizmu – to była anomalia przyrodnicza, tyleż fascynująca, co niezrozumiała, i warta wnikliwych badań. Owszem, mieszkańcy Ravenclawu posiadali bogate życie wewnętrzne, problem jednak w tym, że ono było właśnie wewnątrz i się nie uzewnętrzniało.
- Do twojej wiadomości: Puk albo Robin Goodfellow to rodzaj złośliwego duszka, chochlika, skrzata, błędnego ognika, a u Szekspira – elf i sługa Oberona. Nie faun, nie satyr i nie koza. Garnitur profesora Hagrida odpada – stwierdziła Robin z całą stanowczością, na jaką było ją stać.
- I za co to wszystko? – zapytał Chambers sufitu. Niestety krukońskie sklepienie okazało się krukońsko niewzruszone i milczało wymownie. – Trzeba było zostać przy miotle, to nie, zachciało mi się homo sapiens.
- Jak ci ze mną tak źle… - zaczęła Robin z oburzeniem.
- Jakie: z tobą? Przecież ciebie ostatnio w ogóle nie ma. Albo projektujesz dekoracje, albo stroje, albo nadzorujesz wykonanie, albo jesteś na próbie.
- Hej! Ja nie narzekałam, jak ty miałeś treningi quidditcha.
- No więc właśnie – Chambers zrezygnował z zabijania sufitu wzrokiem i skierował oczu sztylety na swoją tak jakby dziewczynę. – Dlaczego ty nie narzekałaś? To nie fair!
Robin zaniemówiła.
- Faceci – westchnęła bezradnie.
- Kobiety – prychnął Chambers.
- Popcornu? – zaproponował ryży pierwszoroczniak.
- Dzięki – Joan, siedząca już przy stoliku pod białym krukiem, nabrała pełną garść kukurydzianych ziaren. Kłótnie tej dwójki nieodmiennie sprawiały, że robiła się głodna. To musiał być jakiś odruch zastępczy. Robin obróciła się w jej stronę i ze zdziwieniem zlustrowała grupkę krukońskich piskląt. Najmłodsi wlepiali w nią ślepia wypełnione niewinną ciekawością i wcinali w natchnieniu prażoną kukurydzę.
- Wiecie – zaczęła Joan konwersacyjnym tonem – ten pokój ma naprawdę fantastyczną akustykę.
Najgłośniejsza, przynajmniej w sensie dosłownym, para Ravenclawu wyraźnie się speszyła. Robin zajęła miejsce w swoim ulubionym fotelu, a Chambers po chwili namysłu wziął z niej przykład. Widzowie, chcąc nie chcąc, musieli uznać, że przedstawienie dobiegło końca i powoli zaczęli się rozchodzić. Joan przyjrzała się kolejno dwójce swoich najlepszych przyjaciół, wzruszyła ramionami, wytarła rękę o spodnie, pozbywając się resztek soli z kukurydzy, i sięgnęła po podręcznik. Robin zupełnie automatycznie powtórzyła jej gest i również wyciągnęła książkę, a następnie wpatrzyła się niewidzącym wzrokiem w tekst, całkowicie ignorując fakt, że jest on odwrócony do góry nogami. Will przyjrzał się jej uważnie, po czym delikatnie wyjął jej podręcznik z rąk i obrócił go we właściwą stronę. Dziewczyna spojrzała na niego z zaskoczeniem i roześmiała się cicho.
- Paskud jesteś i tyle. Czasami sama nie wiem, co ja w tobie widzę.
- Całe szczęście, że ja wiem, co we mnie widzisz – zauważył chłopak chełpliwie. – Niepoprawną radość życia, która wprowadza tysiące barw do szarej rzeczywistości.
- A guzik – Robin potrząsnęła głową z rozbawieniem. – Nigdy nie twierdziłam, że rzeczywistość jest szara. Uważam, że człowiek, który wymyślił określenie/a „szara rzeczywistość”, musiał być uczuciowym daltonistą.
- A ja nie twierdziłem, że ty tak twierdziłaś – w oczach chłopca zapaliły się chochlikowate iskierki. – Ja tylko chciałem powiedzieć, że jako twój satelita świecę pochodzącym od ciebie światłem.
- Krótko mówiąc, dajesz mi do zrozumienia, że jestem typem narcystycznym i zakochałam się w lusterku? – dziewczynka przechyliła głowę, mrużąc oczy i ukrywając uśmiech w kąciku ust.
- I po co ja marnuję komplementy? – Chambers udał, że chwyta się za głowę. – Ty nawet w miseczce z budyniem doszukałabyś się drugiego dna.
Robin roześmiała się serdecznie i powróciła do wertowania książki. Jedną z podstawowych cech Krukonów było to, że potrafili przejść od stanu nieuczenia się do nauki w ciągu pięciu sekund, z pominięciem wszystkich stanów pośrednich (takie jak mozolne przygotowywanie herbaty, moszczenie fotela lub łóżka, układanie poduszek i wzdychanie do tego „jak nam się strasznie nie chce”). Chambers założył ręce za głowę, spoglądając na sufit pomalowany na kolor letniego nieba i oddał się rozmyślaniom. Związki przyczynowo-skutkowe, które łączyły poszczególne wydarzenia składające się na teatr zwany życiem, nieustannie go zadziwiały. Na przykład: gdyby Robin nie powiedziała kiedyś, że na pewno potrafiliby się sami nauczyć Obrony Przed Czarną Magią, bez pomocy, a wręcz na złość profesor Umbridge, to on nie wpadłby na to, żeby zaproponować kolegom z drużyny ćwiczenia z rozbrajania, a Naczelna Inkwizytorka nie przyłapałaby ich na trenowaniu w pustej klasie i nie ukarała szlabanem i utratą przywilejów, z zakazem gry w quidditcha i zabraniem mioteł włącznie. Prosta reakcja łańcuchowa, a efekt nader efektowny. Will był rozdrażniony jak samotny saper na polu minowym – nigdy nie było wiadomo, kiedy wybuchnie. Robin przeżywała całą sytuację niemal równie mocno, jak sami gracze – nie umiała się nie przejmować, tym bardziej, że czuła się współwinna. Na domiar złego chłopak odkrył nagle, że cierpi na niezwykle uciążliwy nadmiar wolnego czasu, a jego dziewczyna była wiecznie zajęta i całą uwagę poświęcała zbliżającemu się przedstawienu. Will był po prostu zazdrosny. Najgorsze zaś było to, że akurat o ostatnie zjawisko pretensje mógł mieć głównie do siebie. Ot, kolejna złośliwość losu: profesor Dumbledore najprawdopodobniej nie zdecydowałby się na wystawienie w Hogwarcie sztuki teatralnej, gdyby nie to, że Fitzwilliam Chambers któregoś pięknego wieczoru wysadził w powietrze swój kociołek.


***

Miesiąc wcześniej.

To był kolejny zwyczajny wieczór w pokoju wspólnym Ravenclawu. Ogień buzował na palenisku, nie dopuszczając do głosu styczniowego chłodu. Kilkoro młodszych uczniów rozłożyło się na dywaniku przed kominkiem i z uwagą słuchało historii odczytywanej przez niewysoką dziewczynę o rozmarzonym spojrzeniu i wyglądzie odurzonego elfa. Krukonka miała miły, melodyjny głos i doskonałe wyczucie, które pozwalało na znakomite oddanie nastroju opowieści. Nawet to jednak nie mogło powstrzymać małego grubaska od podśmiewania się z jej kolczyków w kształcie rzodkiewek. Siedząca obok niego dziewczynka od niechcenia wyciągnęła różdżkę i mruknęła: Silencio. Na wykłady światopoglądowe będzie czas po zakończeniu opowiadania, a poza tym szkoda marnować oddech na słowa, kiedy problem można rozwiązać zaklęciem. Pozostali Krukoni zajmowali miejsca przy stolikach i w większości pogrążeni byli w lekturze. Jedynie Cho i Marietta burzyły tę rozkoszną monotonię, chichocząc zajadle w kącie. Will siedział na podłodze z książką w jednej ręce, chochlą w drugiej i z różdżką w zębach. Przed nim na podgrzewaczu do kawy stał kociołek i bulgotał wesoło spod pokrywki.
- A gdzie zgubiłeś Robin? – Joan zatrzymała się przy nim i spojrzała z zaciekawieniem na zaimprowizowane palenisko. Will dokonał jakiejś dziwnej akrobacji z przedmiotami trzymanymi w rękach, wypluł różdżkę i odpowiedział:
- Robin lata gdzieś po zamku.
Joan spojrzała na niego z namysłem.
- Co masz na myśli, mówiąc „lata”?
- Trudne pytanie – chłopak uśmiechnął się z rozbawieniem. – Ale biorąc pod uwagę fakt, że ona nadal nie chce się ujawniać, to myślę, że jednak lata na piechotę. Tym bardziej, że miała iść tylko do biblioteki.
- Dawno poszła?
- Chwilę temu. Taką dłuższą chwilę, szczerze mówiąc.
- Czyli zaczęła czytać już w bibliotece i oprzytomnieje dopiero, jak pani Pince wymiecie ją stamtąd razem z kurzem – Joan pokiwała głową ze zrozumieniem. – Chyba, że jest jakaś szansa na to, że zgubiła się gdzieś po drodze?
- O dziwo, taka szansa jest. Robin ma naprawdę fatalną orientację przestrzenną. Zwłaszcza, kiedy usiłuje czytać po drodze i nie patrzy, dokąd idzie. Ostatnio przyłapałem ją na szukaniu po omacku klamki od lustra.
- Bo myślałam, że to drzwi – Robin zmaterializowała się przy nich, zgodnie ze starym porzekadłem o wilku i o tuszy. – Co robisz? – zapytała, spoglądając z zaciekawieniem na kociołek.
- Odrabiam pracę domową – Will westchnął ciężko. – Na ostatnich zajęciach wybuchnąłem swój eliksir i profesor Snape kazał mi, zapewne w dowód szczególnego uznania dla moich pirotechnicznych zdolności, przeanalizować przepis i wykazać, w którym miejscu popełniłem błąd. Czyli muszę zrobić wszystko od nowa, bo inaczej do tego nie dojdę.
- I jak ci idzie? – Robin usiadła naprzeciw Krukona i sięgnęła po recepturę zapisaną na pergaminie.
- Jak dotąd idealnie – właśnie otrzymałem eliksir Schroedingera.
- Czyli?
- Czyli albo ten eliksir tam jest, albo go nie ma. Dowiem się dopiero, jak uniosę przykrywkę. Teraz jest właśnie moment nieoznaczoności.
- Poczekaj chwilę – Robin zamarła wpatrując się intensywnie w kociołek. – Ja coś czytałam o Schroedingerze…
- To ten facet od kota – wyjaśnił jej chłopak. – Wiesz, ten który twierdził, że falowej formy prawdopodobieństwa nie da się pogłaskać.
- Nie, to chodziło o to, że kot w pudełku jest jednocześnie żywy i martwy, czyli w przypadku eliksiru on jednocześnie jest i nie jest, a materia z antymaterią dają… Sz…sz…szszsz…
- Dlaczego mnie uciszasz? – Will spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- SZLAG! To zaraz wybuchnie!
Wybuchło. I trzeba przyznać, że wybuch ten był naprawdę wielki. Świat, a przynajmniej ta jego część, która zawierała pokój wspólny Ravenclawu, uległa metamorfozie. Mówiąc ściśle, pokryła się szklistą warstwą zielonego śluzu.
- I cała robota na nic – oznajmił melancholijnie jeden ze śluzowych pagórków.
- Ale przynajmniej już wiesz, co ci nie wyszło – zauważyła zielonkawa górka.
- Wiem?
- Pokrywkę trzeba unieść zaraz po zakończeniu warzenia, zanim eliksir zdąży przeanalizować sytuację pod kątem fizyki.
- To nie mogłaś mi tego od razu powiedzieć? – śluzowy pagórek się obraził.
- Przecież powiedziałam – oburzyła się górka.
- Ale najpierw kazałaś mi poczekać.
- Bo musiałam się zastanowić.
- No to strasznie dużo czasu ci to zajęło. Eliksir myśli szybciej od ciebie!
- Wy oboje jesteście udani – podsumowało śluzowate wzgórze, piętrzące się nad konwersującymi piramidkami.
Pozostałe obecne w salonie zielone zaspy zaczęły wykazywać oznaki życia.
- Błeee – powiedziała jedna z nich.
- Ale bomba – zachwyciła się druga. – Teraz wszyscy wyglądamy jak kosmici.
- W oczach uczniów z innych Domów to my zawsze wyglądamy jak kosmici – zauważyła ponuro inna.
- Co to, na Merlina, jest? – zapytał nieco histerycznie niewielki stosik.
- Pierwotna zupa – odpowiedziała głucho szczególnie dorodna hałda. – Życie powstało z pierwotnej zupy.
- I co my teraz zrobimy? – dramatyzował zielony stóg.
Śluzowe wzgórze spojrzało wokół z niesmakiem, wskazało na siebie i mruknęło: Chłoszczyść. Część pierwotnej zupy z jego szczytu zniknęła, ukazując twarzyczkę Joan w aureoli mydlanych baniek.
- Na co czekacie? – zapytała spoglądając na pozostałe kopce. – Chcecie to tak zostawić?
Pokój wypełnił się głosami Krukonów, wykrzykujących użyteczne zaklęcie. Po chwili pokrywa śluzu zniknęła, zastąpiona przez zwały piany.
- I co dalej? – zapytał Chambers, spoglądając z konsternacją na mydlaną powłokę.
Joan rozejrzała się niepewnie, z wahaniem wskazała na pokryty pianą stolik i raz jeszcze wypowiedziała formułę zaklęcia. W efekcie ilość mydlanych baniek fruwających nad blatem podwoiła się.
- Może teraz powinniśmy użyć Evanesco? – zasugerowała Padma Patil, strzepując z ubrania mydliny.
- Jak zaczniemy rzucać zaklęciami znikającymi, to w salonie zostaną nam gołe ściany – zauważył trzeźwo Will. – Nie wiem jak wy, ale ja nie mam aż tak ascetycznych upodobań.
- Ani tak perwersyjnych – dodał po chwili.
- To co mamy teraz zrobić? – zapytała dziewczyna z irytacją.
- Imprezę w pianie – zaproponowała Robin grobowym głosem.
- Ty wiesz, że to jest myśl? – Chambers spojrzał na nią z uznaniem.
- Ja żartowałam, Will.
- A ja nie. No dalej, ruszcie trochę wyobraźnią. To może być świetna zabawa. Jedzonko i napoje przyniesie się z kuchni, radio mamy, więc z muzyką nie będzie problemu, można by jeszcze zorganizować jakąś kulę dyskotekową, zadbać o oświetlenie… I znam takie zabawne zaklęcie, którym można robić fosforyzujące rysunki na ciele. No, Robin, narzekałaś, że my się nigdy nie bawimy. Co z wami? Gryfoni przy każdej okazji i bez okazji urządzają sobie imprezy, a my tu siedzimy jak żywcem pogrzebani.
Robin potarła nos grzbietem dłoni i spojrzała na niego z namysłem.
- Ale te rysunki ja będę robić – zdecydowała wreszcie.

***

To był kolejny zwyczajny wieczór w pokoju wspólnym Gryffindoru. Ogień rozsyłał po salonie radosne błyski, pogrążając go w czerwono-złotej monotonii. Trzeba jednak przyznać, że kolorystyka była jedynym niezbyt urozmaiconym elementem krajobrazu. W pokoju nie znalazłyby się nawet dwa jednakowe krzesła, nie wspominając już o dwóch jednakowych uczniach. Nawet bliźniacy Weasley różnili się zazwyczaj jakimś istotnym szczegółem – tego konkretnego wieczoru jeden z nich miał głowę, a drugi reklamował Bezgłowe Kapelusze produkcji własnej. Starsi Gryfoni polegiwali rozkosznie w fotelach, niczym stado lwów na sawannie w gorące afrykańskie popołudnie. Dzieciarnia plątała się po dywanie, grając w gargulki, eksplodującego durnia lub w wojnę z wykorzystaniem czarodziejskich figur szachowych. W kącie jakaś bliżej niezidentyfikowana para wdała się w bójkę. Gryfoni woleli nie tracić oddechu na słowa, kiedy istniały silniejsze argumenty.
- Złe maniery – prychnął Lee Jordan. – Zapamiętajcie szczyle, że czarodzieje wolą białą broń. Jest bardziej elegancka, w sam raz na cywilizowane czasy – to mówiąc dźgnął chłopca, znajdującego się chwilowo na górze, różdżką w żebra.
Wielka Trójca zaanektowała dla siebie jeden ze stolików. Harry tworzył dzieło fantastyczno-nienaukowe pod tytułem „praca domowa dla profesor Trelawney”, Ron biedził się nad wypracowaniem z eliksirów, a Hermiona machała zawzięcie parą drutów, wygłaszając jednocześnie płomienne przemówienie o zniewoleniu skrzatów uciśnionych. Ta druga czynność pochłaniała ją do tego stopnia, że nie zauważyła nawet, iż Fred i George rzucili na jej najnowsze włóczkowe dzieło zaklęcie niekończącego się końca. Czerwono-złoty szaliczek wił się po salonie niczym alternatywna kolorystycznie anakonda i oplatał nieświadomych zagrożenia uczniów.
- Popatrzcie! – Colin Creevey, który jak zwykle kręcił się w pobliżu Pottera, przykleił nagle nos do szyby, osłaniając oczy dłońmi. – Coś dziwnego dzieje się w Zachodniej Wieży.
- Co? – Harry spojrzał na niego nieuważnie, po czym ochoczo porzucił swoje wypracowanie i zbliżył się do okna. – Hermiono, mogłabyś podejść tu na chwilę? – poprosił po chwili niepewnie.
- Co się stało? – Gryfonka zatrzymała się obok niego i zmrużyła oczy, spoglądając w stronę krukońskiej siedziby.
Wieża Ravenclawu otoczona była tęczową łuną. Barwy tańczyły w powietrzu, niczym zorza polarna nad biegunem północnym.
- Łał! Widzieliście kiedyś coś takiego? – zapytał podekscytowany Colin.
Coraz więcej uczniów podchodziło do okien i pokazywało sobie nawzajem widoczne po przeciwnej stronie zamku krukońskie gniazdo.
- Ale chyba nie myślicie, że… że to może Sami-Wiecie-Kto… - Ron, który przysunął się do przyjaciół, urwał niepewnie i spojrzał na nich z przestrachem.
- A niby jak V-Voldemort, och daj spokój, jak on miałby się dostać do Hogwartu? – prychnęła Hermiona.
- Pewnie chciałabyś teraz, żebym powiedział, że mógł się teleportować, a wtedy ty mogłabyś powiedzieć, że już tyle razy nam powtarzałaś, że na terenie szkoły teleportowanie się jest niemożliwe i że wiedzielibyśmy o tym, gdybyśmy tylko przeczytali „Historię Hogwartu” – wyrecytował Ron na jednym wydechu, wskazując ją oskarżycielsko palcem i przyjmując minę pod tytułem „nie ze mną te numery”. Hermiona przewróciła oczami ze zniecierpliwieniem.
- Harry? – zwróciła się do milczącego chłopca.
Potter potarł w zamyśleniu swoją słynną bliznę i potrząsnął głową.
- Może to pożar? – zapytał Colin takim tonem, jakby puszczenie z dymem jednego z Domów miało być rozrywką wieczoru. – Albo promieniowanie radioaktywne. Albo…
- Dziękujemy, te dwie opcje wystarczą – Hermiona popatrzył na Creeveya z lekką niechęcią. – Trzeba zawiadomić profesor McGonagall. Harry?
- Dobrze, Colin, ty poszukasz McGonagall, a my na wszelki wypadek idziemy do wieży Ravenclawu zobaczyć, co tam się dzieje – Potter odruchowo przyjął na siebie rolę przewodnika stada. Odwrócił się zamaszyście od okna i bardzo stanowczo runął na podłogę.
- Kto mi zawiązał szalik dookoła nóg? – zapytał z umiarkowanym zainteresowaniem. – Fred?
- To nie my – zaprzeczyła gorliwie jedna siódma Weasleyowskiego wkładu w przyrost naturalny. – Sam się zawiązał. – Hogwart był jednym z tych cudownych miejsc, w których podobne wypadki naprawdę „same się” zdarzały…
Po wyjściu z pokoju wspólnego Wielka Trójca odkryła nagle, że słowo „my” okazało się nadspodziewanie pojemne. Poza nimi na korytarz wysypała się jeszcze cała gryfońska frakcja Gwardii Dumbledore’a.
- A wy co? – zirytował się natychmiast najmłodszy z braci Weasleyów.
- Idziemy z wami – powiedziała Ginny tonem nieznoszącym sprzeciwu, unosząc hardo głowę.
- Właśnie – potwierdził natychmiast Fred. – No Harry, nie bądź sknera. My też chcemy uratować świat.
- A świata jest dużo-dużo i na pewno starczy go dla wszystkich, jeśli tylko trochę się ścieśnimy – George wyszczerzył się radośnie.
- Tylko nie miejcie do mnie pretensji, jak Gryffindor straci resztę punktów przez to, że się włóczymy po nocy – Harry pokręcił głową z mieszaniną irytacji i rozbawienia. Bliźniacy mieli mocno niefrasobliwy stosunek do sprawy „Chłopca, Który Przeżył” i wszystkiego, co się z nią wiązało, co bywało nieco deprymujące. Z drugiej strony jednak - właśnie ta ich beztroska bardzo mu pomogła w czasie, gdy uczniowie posądzali go o konszachty z bazyliszkiem i nie tylko wtedy. Dobrze było mieć przy sobie kogoś, kto na pierwszym miejscu stawiał H. J. Pottera, a nie jego słynną bliznę. Poza tym owa jedność GD bardzo go cieszyła.
- Do dziewiątej został jeszcze kwadrans – zauważył nieśmiało Neville. – Jeśli się pospieszymy, to nikt nie będzie nam mógł niczego zarzucić.
Harry spojrzał na niego z powątpiewaniem. On sam znał kilka osób, które w każdej sytuacji miałyby mu coś do zarzucenia. Na przykład to, że oddycha…
- To fakt. Z punktu widzenia regulaminu nie robimy nic złego – zauważyła Hermiona.
- Na razie – dorzucił Fred z nadzieją w głosie.
- Idziemy. Kto z was wie, gdzie jest wejście do pokoju wspólnego Ravenclawu? Parvati? – Harry najwyraźniej postanowił schować wszelkie wątpliwości do kieszeni. Gryfoni byli chwilowo całkiem niewinni (co prawda raczej z przypadku, niż z braku chęci), za to istniała niewielka szansa, że Krukoni nareszcie narozrabiali.

***

- Musimy wejść!
Elf spojrzał przelotnie na zgromadzoną przed gobelinem grupkę i wrócił do gry na flecie. Parvati wzruszyła z irytacją ramionami.
- Nic z tego. Bez hasła nas nie wpuści.
- No to musimy poczekać, aż Colin przyprowadzi McGonagall – zauważyła obojętnie Lavender.
- Co? I to ma być wszystko? – George rzucił jej oburzone spojrzenie, po czym przyłożył ucho do muru. – Czujecie to? – zapytał z wyraźnym zdumieniem w głosie. – Tak jakby ściana się trzęsła.
- Jakie oni mogą mieć hasło? – zastanawiał się Dean.
- Myślę, więc jestem? Myślenie ma kolosalną przyszłość? Myśl dla każdego bogiem? – zgadywała Hermiona.
- Myślenie niewprawnym szkodzi – sarknął Fred i spróbował oderwać gobelin od ściany. Elf spojrzał na niego ironicznie i wydobył z instrumentu kilka krótkich treli, które zabrzmiały wyjątkowo obelżywie.
- Poczekaj – Ginny gorączkowo przeszukiwała kieszenie. Wreszcie z jednej z nich wyciągnęła szklaną kulkę i rzuciła ją w kierunku wejścia. Pocisk nawet nie zbliżył się do celu – w połowie drogi uderzył w jakąś niewidzialną barierę i rykoszetem trafił Lavender w ucho.
- Zaklęcie nieprzenikliwości – wyjaśniła Ginewra reszcie grupy, nie zwracając uwagi na oburzone pojękiwania poszkodowanej Gryfonki.
- Co oni wykombinowali? – Harry z niepokojem przyglądał się zamaskowanemu wejściu.
Nagle z jednego z bocznych korytarzy wychynęła nauczycielka transmutacji w towarzystwie zdenerwowanego Opiekuna Ravenclawu i podekscytowanego Colina. Profesor Flitwick rozgarnął zgromadzonych przed gobelinem Gryfonów i rzucił niecierpliwie:
- Żyrafy wchodzą do szafy.
Elf skłonił się dwornie i po chwili otwór wejściowy stanął otworem. Z łukowatego przejścia wypłynęła natychmiast fala tęczowej piany, poprzedzana przez porywające dźwięki walca wiedeńskiego. Zdumieni widzowie ujrzeli we wnętrzu salonu mydlane góry, rozświetlone kolorowymi błyskami pochodzącymi z podwieszonej u sufitu szklanej kuli wielkości sporej piłki plażowej. Kolorowe bańki fruwały w powietrzu, potęgując zamieszanie. Pokój wypełniało jakieś dzikie plemię, przybrane w fosforyzujące barwy wojenne i wirujące w lirycznym tańcu.
- Śmierciożercy – wydyszał Ron głosem omdlewającym od tłumionej grozy.
Najbliższa para tancerzy zatrzymała się i spojrzała na niego z konsternacją.
- Co? Gdzie?

***

- Uspokój się, Filiusie. Histeryzujesz jak nieletnia pensjonarka.
W rzeczywistości określenie to nie oddawało całego kolorytu sytuacji. Profesor Flitwick zachowywał się jak stara panna, której wiekowy, gruby, nieruchawy i leniwy kocur nagle się zbiesił i zeżarł kanarka. Poppy Pomfrey westchnęła ciężko przez nos i wróciła do mieszania wywaru. Opiekun Ravenclawu chwilę wcześniej przyprowadził do niej co najmniej jedną trzecią swojego Domu, z niewielką domieszką Gryfonów, domagając się natychmiastowej interwencji magomedycznej.
- Ale oni nigdy wcześniej się tak nie zachowywali – Filius Flitwick był bliski rwania sobie włosów z głowy. – Oni z pewnością są chorzy. To musi być jakaś infekcja. Są chorzy na infekcję!
Pielęgniarka wzniosła oczy do powały, licząc powoli do dziesięciu. Była doskonale pewna, że żadnemu z cennych Filiusowych Krukonów pod względem fizycznym nic nie dolegało, a i ich stan psychiczny nie wydawał się szczególnie alarmujący. Byli tak normalni jak normalni mogą być nastoletni uczniowie dowolnej szkoły. Czyli niezbyt – ale to akurat nie powinno nikogo dziwić. Niestety, racjonalne argumenty do profesora Flitwicka nie trafiały. Poppy w przypływie natchnienia postanowiła przygotować solidną porcję eliksiru pieprzowego. Była przekonana, że w obecnej sytuacji Opiekun Ravenclawu i tak nie zwróci uwagi na rodzaj lekarstwa, a jego podopiecznym gorący wywar mógł się przydać. Latanie po zamku w mokrym wdzianku z pewnością groziło solidnym przeziębieniem.
- Jesteś pewna, że to pomoże? – Profesor Flitwick zajrzał nieprzytomnie do kociołka.
- Sam sprawdź – pielęgniarka zniecierpliwiła się ostatecznie i wepchnęła nauczycielowi pełną łyżkę eliksiru prosto w otwarte usta.
Efekt był nader interesujący. Filus zamarł z zaskoczeniem wypisanym na obliczu, po czym kaszlnął, złapał się gwałtownie za gardło, zamrugał powiekami, łzawiąc obficie, poczerwieniał i zaczął dymić. Pielęgniarka po chwili namysłu umieściła kroplę specyfiku na swoim nadgarstku i scałowała ją z namaszczeniem.
- Hmm – mruknęła, rozprowadzając eliksir po podniebieniu. – Chyba przesadziłam z pieprzem.
Obrzuciła spojrzeniem długi szereg uczniów stojących pod ścianą. Krukoni byli mokrzy, oblepieni mydłem i pokryci czymś, co dziwnie przypominało mugolskie graffiti, a mimo to zachowywali filozoficzny spokój. Za to zajmująca dalszy koniec korytarza garstka Gryfonów usiłowała najwyraźniej stworzyć coś w rodzaju żywej aranżacji Grupy Laokona z wykorzystaniem dwukolorowego szaliczka. Poppy odwróciła wzrok. Wolała nie wiedzieć.
Tymczasem Gryfoni naprawdę mieli kłopoty.
- Zabierzcie to ze mnie – jęknęła Ginny, próbując wyswobodzić się z czerwono-złotych splotów. Szaliczek natychmiast uścisnął ją czule.
- Jak? – stęknął Ron, walcząc z włóczkową plagą. – Musiałaś to ze sobą zabierać? – wydyszał w stronę Hermiony.
- To nie ja – pisnęła dziewczyna z obłędem w oczach, usiłując pozbyć się nadmiernie towarzyskiej części garderoby. – Ja tego nie zabierałam. Samo przypełzło!
- Samo, tak? A niby od kiedy szaliki pełzają? – Ron kolorystycznie zaczął przypominać gryfońskie rękodzieło, a przynajmniej jego karminową część.
Ginny w przeciwieństwie do brata miała dość przytomności umysłu, by wyciągnąć wnioski z długoletnich doświadczeń. Spróbowała odwrócić się, z furią wypisaną na cętkowanym obliczu.
- Fred? George!
- Ała! Ginny, depczesz mi po nodze – miauknął Neville z rozpaczą. Szaliczek objął go współczująco w pasie.
Fred próbował przybrać niewinną minę. W przypadku George’a nie było to konieczne - szalik umościł mu się na głowie niczym nadmiernie wyrośnięty turban, po czym zsunął na twarz, zasłaniając ją przed nieprzyjaznym światem.
- Natychmiast skończcie z tą zabawą! – ich słodka młodsza siostrzyczka zionęła gniewem niczym Hagrid czosnkiem po spożyciu swojskiej kiełbasy. Rezultat był całkiem podobny – stojący najbliżej lekko pobledli i próbowali się cofnąć, co z oczywistych względów okazało się niemożliwe.
- Nie mamy jak. Nie wynaleźliśmy jeszcze przeciwzaklęcia – Fred się sypnął.
- Pomhmhhy – wymamrotał George spod zawojów.
- Co? – Harry spojrzał na niego z przerażeniem.
- Duhszszszę się – wycharczał Gryfon ostatkiem sił.
Ginny oswobodziła wreszcie jedną rękę i zaczęła zdrapywać włóczkowe warstwy z oblicza brata.
- Czekaj, niech ja cię dorwę – wysapała.
Tymczasem szaliczek postanowił zaprzyjaźnić się z sympatycznie wyglądającym Krukonem, który obserwował poczynania Gryfonów z niekłamanym zdumieniem. Cichcem podpełzł do nóg chłopca i pomiział go po skarpetce.
- Co? – Anthony Goldstein spojrzał z zaskoczeniem w dół. W następnej chwili szalik jednym błyskawicznym ruchem zasupłał mu się wokół kolan.
- Eheheeej! – Nieszczęsna ofiara zamachała rozpaczliwie ramionami, próbując utrzymać równowagę.
W drugim końcu korytarza trójka Krukonów dyskutowała zawzięcie.
- Nic z tego nie rozumiem – Robin wyglądała na mocno sfrustrowaną. – Przecież Gryfoni świętują po każdym wygranym meczu i nikt nie robi afery z tego powodu.
- Niby tak. Ale oni na swoje imprezy co najwyżej przemycają piwo kremowe – zauważyła przytomnie Joan. – Nie sądzę, żeby zamieniali swój salon w mugolską dyskotekę, topili go w pianie i fundowali sobie body-painting.
- Nieźle mi wyszło to zaklęcie, co? – Chambers wyraźnie się ożywił. – Tak myślałem, że będzie idealnie pasować do tej psychodelicznej otoczki.
Krukonkom opadły ręce. Rzuciły chłopcu spojrzenie zarezerwowane zwykle dla czegoś wielonogiego, wyłażącego spod szafy.
- Czuję się wyjątkowo niepopularny w tym momencie – stwierdził lekko speszony Will.
- Profesor Flitwick bardzo to przeżywa – orzekła zmartwiona Robin, odgarniając z twarzy ozdobione mydlaną pianką włosy. Kwiatek namalowany na jej policzku rozmazał się w kolorową smugę.
- Co tam się dzieje? – Joan spojrzała ponad głową koleżanki w stronę drugiego końca kolejki. Całą trójka wychyliła się lekko, a na ich obliczach odmalowało się szczere zdumienie.
Szalikowa ekspansja trwała.

***

- Ależ... co tu się stało? – profesor McGonagall z zaskoczeniem objęła wzrokiem panujący w korytarzu chaos.
Grupa Laokona przerodziła się już w wielokrotnie powiększony węzeł gordyjski. Profesor Flitwick histeryzował nadal – tym razem na migi, gdyż kłęby pary wydobywające się mu z ust utrudniały mówienie. Pani Pomfrey natomiast z kamiennym wyrazem twarzy wędrowała wzdłuż splątanego szeregu uczniów i wsuwała łyżkę z eliksirem pieprzowym do wszystkich, widocznych spod czerwono-złotych zawojów, otworów gębowych.
- Wygląda na to, że właśnie ma miejsce ścisła integracja Gryffindoru z Ravenclawem – oświadczył Mistrz Eliksirów, przyprowadzony przez nauczycielkę transmutacji na wyraźne życzenie profesora Flitwicka.
- Rzeczywiście, można by wręcz pomyśleć, że uczniowie palą przy tym fajkę pokoju – zauważył pogodnie Albus Dumbledore, sprowadzony dla zasady oraz z potrzeby serca, obserwując dym snujący się pod sufitem. Eliksir pieprzowy zaczynał działać. – Filius wydaje się niezwykle wręcz wzruszony, a może powinienem powiedzieć - poruszony?
- Wstrząśnięty – orzekła ze znawstwem Opiekunka Gryffindoru.
- Ach tak. Przecież „żywiołowy Krukon” to niemalże oksymoron – przypomniał sobie dyrektor.
- Właśnie! Oksymoron! – rozgorączkowany profesor Flitwick, do którego dotarły jedynie ostatnie słowa Dumbledore’a, zatrzymał się przy grupce nauczycieli i zionął dymem niczym smok z zapaleniem gardła. – I infekcja!
Minerwa McGonagall z groźnym wyrazem twarzy ruszyła w stronę zaszaliczonych uczniów, a nauczyciel zaklęć podążył za nią niczym ogon za kometą. Severus Snape uśmiechnął się niemal niedostrzegalnie. Całym sobą emitował w tamtej chwili dyskretne zadowolenie. Nie ma przyjemniejszego widoku, niż Opiekun Domu odejmujący punkty własnym podopiecznym. No, może poza dwoma Opiekunami Domów...
Czerwono-złoty szaliczek podpełzł ochoczo do butów Mistrza Eliksirów, po czym nagle stracił rozpęd, obwąchał je podejrzliwie i bardzo ostrożnie się wycofał.

***

Stół w pokoju nauczycielskim był okrągły. Severus Snape mógłby to uznać za zamach na swoją indywidualność, niestety jego paranoja nie sięgała aż tak daleko. Najwyraźniej był to po prostu jeden z tych pomysłów dyrektora. Niemniej jednak aranżacja wnętrza działała na Mistrza Eliksirów wyjątkowo depresyjnie. Profesor Snape był stworzony do siedzenia gdzieś u końca stołu, ewentualnie w rogu przy boku dyrektora, gdzie mógłby bezkarnie spowijać się mrokiem i rzucać kąśliwe uwagi. Przy idiotycznie okrągłym blacie odczuwał intensywny dyskomfort psychiczny, czuł się bezlitośnie obnażony i wystawiony na cel.
- Wszystko w porządku, Severusie? Masz minę jak stonka w wykopki.
Zgromadzeni w pokoju nauczyciele wzdrygnęli się nerwowo. Profesor Sinistra - autorka niestosownego komentarza - uśmiechnęła się rozbrajająco. Mistrz Eliksirów rzucił jej swoje najbardziej severusowate spojrzenie. Gdyby miała choć odrobinę przyzwoitości, padłaby trupem na miejscu. Niestety, najwyraźniej nie miała nawet tej odrobiny. Sinistra należała do tych irytujących kobiet, do których trafić można było wyłącznie Avadą.
- Jak już mówiłam, moim zdaniem to była po prostu próba zwrócenia na siebie uwagi. Nie sposób nie zauważyć, że od kiedy Harry Potter przybył do Hogwartu, Gryfoni wciąż wysuwają się na pierwszy plan, a pozostałe Domy traktowane są po macoszemu. No, może z wyjątkiem Slytherinu – nauczycielka astronomii kontynuowała swoją wcześniejszą wypowiedź. – A i to tylko dlatego, że Ślizgoni wciąż próbują zepchnąć Gryfonów z piedestału – uzupełniła po chwili.
Aurora Sinistra najwyraźniej zatraciła wszelkie ślady instynktu samozachowawczego. Możliwe, że ciągłe spoglądanie w gwiazdy pozbawiło ją dostatecznie mocnego kontaktu z ziemską rzeczywistością. Siedząca po jej prawej stronie Batusheda Babbling odsunęła się lekko. „Z takim nastawieniem to na corridę, a nie na radę pedagogiczną.”
- Zdaje się, że to zwracanie n...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin