Ewa wzywa 07… Ewa wzywa
Helena Sekuła
Ośmiu gwardzistów w czarnych bermycach
1
– Masz trzy dni na rozliczenie – powiedział Taroga i o niczym nie chciał słyszeć. Po prostu wstał i wyszedł z kawiarni.
Inżynier Ogielski więcej go nie zobaczył; nie znał ani adresu, ani telefonu Tamgi, nic wiedział, gdzie pracuje, skąd przychodzi i dokąd odchodzi ten niczym nie wyróżniający się mężczyzna. Przeciętna statystyczna, nie człowiek. Nie wiedział, jak naprawdę Taroga się nazywa. Kiedyś, na początku ich znajomości, przedstawił się inżynierowi niewyraźnie, jak czyni, to większość ludzi, a proponując warunki, nie silił się nawet na mistyfikację.
Moje nazwisko nie jest panu do niczego potrzebne – podkreślił; był małomówny, rzeczowy.
Przez telefon będę się przedstawiał jako Taroga, a także każdy, kto ode mnie przyjdzie, powoła się na to miano. Proszę je uważać za hasło, i zachować w najgłębszej tajemnicy.
Taroga telefonował rzadko i tylko do mieszkania, nigdy do instytutu doświadczalnego, gdzie inżynier pracował. Spotkania umawiali w mieście, niekiedy jednak Taroga przychodził do domu Ogielskiego bez uprzedzenia. Jeżeli go nie zastał, nie zostawiał żadnej wiadomości, tylko zjawiał się innego dnia, także bez zapowiedzi.
Inżynier tak dalece przywykł do tego stylu bycia, że dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak zupełnie nic o tym człowieku nie wie; w powstałej sytuacji może tylko biernie czekać na jakiś znak życia od niego.
Wtedy, w kawiarni. Taroga uniósł się gniewem i nie chciał rozmawiać. Z pewnością już ochłonął, lada chwila da znać – uspokajał się inżynier. Ale upłynął jeden dzień z zastrzeżonych trzech, a tamten nie odezwał się. Inżynier zaczyna! mgliście rozumieć, że prawdopodobnie w ciągu dwóch dni, które mu jeszcze pozostały, nic usłyszy ani nic zobaczy Tamgi, bo go nic obchodzi, co on, inżynier, ma do powiedzenia; po prostu nie wierzy w żadne usprawiedliwienie, z góry uznał je za wykręty. Ważny jest dla niego tylko fakt odzyskania tego, co zginęło. Przyjdzie po depozyt lub upomni się w inny sposób po upływie wyznaczonego terminu. I już nie sprolonguje!
Uciekały godziny, inżynier niczego nic potrafił wymyślić, aż trzeciego dnia wieczorem przyszedł wielki strach. Ogielski zobaczył wszystko we właściwych proporcjach. Nie pojmował swojej dotychczasowej naiwności i tego niemal beztroskiego przeświadczenia: jakoś to będzie.
Nie mógł liczyć na żadne ,,jakoś”. Zaginione przedmioty przedstawiały wartość kilkunastu tysięcy dolarów. Przepadły gdzieś na drodze między nim a Towarzystwem, jak enigmatycznie określał Taroga zleceniodawcę czy zleceniodawców, z którymi obaj współpracowali. Tylko w przeciwieństwie do Tamgi, inżynier nie znał tych ludzi. A Towarzystwo z powodów jedynie mu wiadomych było przeświadczone, że majątek ten przywłaszczył sobie inżynier. I nikogo nie interesowały żadne wyjaśnienia.
– Ufamy wybranym osobom – powiedział mu Taroga, zanim jeszcze inżynier zdecydował się na współpracę. – Ale mamy sankcje na nielojalnych. Bardzo surowe. Nie ma u nas przedawnień, ułaskawień, okoliczności łagodzących. Chcę, aby pan o tym wiedział, zanim zgodzi się pan dla nas pracować.
Ogielskiego oblał pot, nie mógł opanować strachu, obezwładniającego jak paraliż. Osaczało coś nieznanego, ludzie bez twarzy zaczajeni w ciemności, a on jak w snopie światła jupiterów – – tak się czuł. Nic potrafił biernie czekać na to niewiadome, co go miało nieuchronnie spotkać z ręki tamtych, jeśli się sprawa nie wyjaśni w określonym przez nich terminie.
Każdy się broni, jak umie, szaleństwem było czekać na nich w domu, liczyć na zrozumienie. Z pewnością wszystko się wyjaśni – wmawiał w siebie – ale przecież trzeba na to więcej czasu niż… trzy dni.
Uciec!
Mijała trzecia doba dzieląca go od terminu. Dochodziła dwunasta w nocy, on wciąż siedział w pobliżu telefonu, z wieczora udając pilnie zajętego później, kiedy Marta poszła spać – bezczynnie. Sygnał aparatu milczał i zwiędła nadzieja, że się kiedykolwiek odezwie. Uciekać! Od dawna siedziało to w podświadomości, teraz doszło do głosu. Uciekać – czuł to słowo jak kategoryczny nakaz, jak pchnięcie w plecy.
Co powiedzieć Marcie?
Przecież nie będzie jej budził w środku nocy. Chwycił się pierwszego pretekstu. A tak naprawdę to nie wiedział, jak usprawiedliwić konieczność zniknięcia, bo przecież nie wyjawi jej prawdy. Prawdy?! Nigdy.
Napiszę do niej – rzucił ochłap sumieniu.
Ubrał się praktycznie, do torby zapakował niezbędne drobiazgi. Na widocznym miejscu pozostawił kartkę.
Musiałem pilnie wyjechać. Jutro otrzymasz list – Jerzy.
Wymknął się jak złodziej, bezszelestnie zamknął drzwi. Ukryły w cieniu kępy srebrzystych świerków, rosnących przy domu, nasłuchiwał i długo badał pustą o tej porze ulicę.
Około drugiej w nocy dzwonił do drzwi znajomych mieszkających na przeciwległym krańcu Warszawy.
– Jerzy, stało się coś?! – przejął się zaspany kolega.
– Pokłóciłem się z Martą. Przenocujecie mnie?
– Co za pytanie. Wchodź!
Inżynier nie może spać, dręczy świadomość zagrożenia i dopiero teraz pojawia się niepokój o rodzinę; skręca go wstyd. Zachował się jak ostatni łajdak. Nie rozumie, jak mógł pozostawić Martę i dziecko bez żadnej opieki, tym bardziej bezbronnych, że niczego nieświadomych, niczemu nie winnych.
Teraz myśli o sobie jak o kimś zupełnie obcym;. dotychczas nic znał tego nikczemnego tchórza i egoisty.
Kiedy tak spsiał, czy zawsze był laki? A strach tylko obnażył nędzę jego charakteru?
Nazajutrz wstał bardzo wcześnie; wymknął się cicho, aby nie budzić gospodarzy i pobiegł na poszukiwanie czynnego automatu. Miasto dopiero przecierało oczy. Ciche, puste – wydało się inżynierowi nieprzyjazne, groźne. Telefonem zerwał Martę ze snu.
– Słuchaj uważnie! Zapakuj rzeczy Marcina i swoje, tak jakbyś miała wyjechać na jakiś miesiąc i przenieś się do matki, zaraz! Będziecie tam dotąd, dopóki nie dam ci znać, ale do tego czasu nawet nie zaglądaj do mieszkania.
– Jerzy, co się stało?!!!
– Nie pytaj mnie o nic, zrób, co ci mówię. Później ci wszystko wyjaśnię, a teraz nie zwlekaj.
– Chociaż ogólnie powiedz, o co chodzi?
– Marta, sprawa jest poważna! Wszystkim bez wyjątku, kto będzie o mnie pytał, mów, że wyjechałem do… – zastanawia się. dokąd jest najdalej z Warszawy – Świnoujścia. Tak, do Świnoujścia, do sanatorium.
– Jerzy, czy ty jesteś trzeźwy?
– Tak i przy zdrowych zmysłach. Zrób, co ci kazałem, a wszystko się ułoży.
– Skąd dzwonisz?
– Z ulicznej rozmównicy – ogarnia go zniecierpliwienie; niech przestanie nękać go pytaniami. Niesmak i niezadowolenie z siebie przeistacza się w niechęć do niej. A jednak lepiej, że w tej chwili dzieli ich odległość. Nie ma klimatu do wyjaśnień i w każdej sekundzie może przerwać rozmowę, jeśli stanic się zbyt kłopotliwa. No i nie widzi oczu Marty, zielonych, promieniście nakrapianych bursztynem, bardzo pięknych oczu, których spojrzenia teraz by nie zniósł.
– Jerzy, gdzie ty jesteś? – próbuje zyskać na czasie Marta.
– Zrób, co ci powiedziałem – pomija jej pytanie. – Do pracy nie telefonuj, bo mnie tam nie będzie.
A ja z kolei do domu nie będę dzwonił, tylko do matki – podkreślił z naciskiem i odwiesił słuchawkę.
O dziewiątej porozumiał się ze swoją asystentką w instytucie doświadczalnym: ma pilne sprawy na mieście, dzisiaj do pracowni nie przyjdzie.
I legł przed nim pusty dzień. Bezczynność potęgowała niepokój. Krążył po ulicach z uczuciem, że jest śledzony. Czuł się bezdomny i wyjęty spod prawa.
W południe zatelefonował do matki. Emerytowana lektorka języka angielskiego dorabiała sobie prywatnymi lekcjami. O tej porze zawsze ma uczniów, więc zastanie ją w mieszkaniu, ją i małego. A słuchawkę na pewno podniesie Marcin. Zresztą babka przeważnie pozwalała wyręczać się w tej czynności, mały bowiem ogromnie lubił rozmawiać przez, telefon. Tego dnia inżynier musiał usłyszeć syna, chociaż wiedział, dziecko z całą pewnością tam jest. Marta codziennie rano odwoziła je do babki i zabierała po skończeniu pracy. Nawet miała po drodze, bo stara pani Ogielska mieszkała blisko przychodni, w której ordynowała jej synowa.
– Jestem Marcin zgłosił się syn; inżynier bez słowa przerwał połączenie. Jeszcze bardziej bał się ufnej radości chłopca niż pytań żony. Lecz doznał ulgi dzięki złudzeniu, że nic się nic zmieniło, a ich życic toczy się jak zwykle. Jednak przymus, jaki sobie zadał, aby nic odezwać się do dziecka, sprawił, że nagle poczuł się pozbawiony rodziny.
Do Marty poszedł dopiero nazajutrz.
– Pani doktor, mąż czeka – jak zawsze w takich razach zawołała woźna.
I zaraz z głębi korytarza nadeszła Marta, odmieniona nie do poznania. Mijając oczekujących pacjentów, podejrzliwie taksowała ich twarze. Rozglądała się niespokojnie, niepewna, przestraszona.
– Coś ty takiego zrobił, Jerzy? – zagarnęła go do gabinetu i chociaż byli sami, mówiła szeptem. – Pytano o ciebie.
– Na Żoliborzu?! – zbladł; aż tak wszystko o nim wiedzieli, zaraz trafili do jego matki? Jednak nie.
Marta przyznaje się, że tylko w części spełniła jego żądanie. Rano odwiozła małego i pozostawiła na noc u świekry, sama zaś wróciła do domu.
– Dlaczego mnie nie posłuchałaś!
– Jak widzisz, nic mi się nie stało. Ten mężczyzna przyszedł wczoraj wieczorem, zachowywał się nawet dość uprzejmie. On dotychczas nigdy u nas w domu nie był – powiedziała jednym tchem, jakby się tych kilku zdań wyuczyła na pamięć. Głos miała nieswój, drewniany, nie patrzyła na męża.
– Nieznajomy? – przez chwilę błysk nadziei; Tarogę, wprawdzie przelotnie, lecz widziała chyba ze dwa razy. Mogła naturalnie nie zapamiętać twarzy, taki był pospolity, nijaki. – Jak wyglądał?
Opisała kogoś, kto w żadnym razie nie był tamtym.
– Przedstawił się. powiedział jakieś nazwisko?
– Tak. Taroga – wyskandowała; zgasła nikła nadzieja. Wprawdzie to ktoś inny, lecz przychodzi od nich, od Towarzystwa. – Wyjaśniłam, że wyjechałeś do sanatorium, nawet nie zapytał, gdzie jest to sanatorium.
I Marta przedstawiła mu całą wczorajszą rozmowę.
– Niech mąż natychmiast wraca, inaczej będzie źle – powiedział ten inny Taroga.
– Ale co się takiego stało, w czym i komu mąż się naraził? – zaryzykowała pytanie.
– To pani nie wie? – gość zmierzył ją spojrzeniem.
– Gdybym wiedziała, nie pytałabym pana.
– Niech pani dziękuje Bogu, że pani nie wie, i mężowi, że miał dość rozumu, aby pani nie mówić. I niech się pani nie stara dowiedzieć – poradził, a po pauzie: Synek państwa już śpi?
– Uchylił drzwi do drugiego pokoju i popatrzył na mnie. jakby badając, czy rozumiem ostrzeżenie – mówiła Marta wciąż tym samym monotonnym głosem. – Śpi – zapewniłam i szczęśliwa byłam, że mały jest u twojej maiki. Nie wiedziałam tylko, co zrobię, jeśli ten człowiek zajrzy do pokoju Marcina i nie znajdzie dziecka, to znaczy co mnie spotka z jego ręki. ale na szczęście nie zajrzał. – Gdy opowiadała to mężowi, dygotały jej dłonie, a głos łamał się aż do ochrypłego szeptu. – Na coś ty nas naraził, Jerzy!
Inżynier dopiero teraz spostrzegł, jakie spustoszenie na twarzy żony wywołała miniona doba; widział śmiertelną bladość pod makijażem, zapadnięte, gorączkowo rozbiegane oczy, podkute brunatnymi kręgami, spierzchnięte usta i wyraz zaszczucia.
– Jerzy, nie przychodź do domu! – ścisnęła jego dłoń. – Nie przychodź!
– Uspokój się nic mi się nie stanie.
– Zostaw mi swoje klucze, Jerzy. Wtedy będę spokojna, że tam nie pójdziesz – dygotała, uczepiona jego rękawa.
– Weź – podał jej klucze; poczuł dla niej wielką czułość i wyrzuty sumienia, i lęk o nią, taką nieodporną, tak ciężko przeżywającą każde słowo tego obcego. Lecz zaraz refleksja; dlaczego o nic nie zapytała, jego, męża…
– Jeszcze jedno – przypomniała sobie. – Zanim przyszedł ten Taroga. zadzwonił jakiś mężczyzna.
„Muszę pilnie skomunikować się z inżynierem – powiedział. – Pozostawiam numer telefonu; 19 89 903. Niech pani zapisze, to bardzo ważne, pan Ogielski będzie wdzięczny”.
– Nie znam nikogo, kto ma taki numer telefonu.
Nie odpowiedziała; nie patrzyła na niego, gdy zażądała:
– Nie przychodź tutaj do mnie ani do mieszkania matki, dopóki nie wyjaśnisz tego wszystkie go… A może zwrócisz się do władz? – badała go wzrokiem.
– Wszystko się ułoży bez udziału władz – – zapewnił. – Możesz mi wierzyć, przecież nigdy cię nie okłamałem.
Tak, nigdy dotychczas nie złapała go na kłamstwie, to prawda.
– Wierzę ci – przystała skwapliwie. – Idź już. Jerzy.
Minęła zaledwie doba, a ona zmieniła się nie do poznania. Nawet nie zapytała, gdzie nocował i co dalej ze sobą pocznie. Nie proponowała pomocy.
2
– Halo. tu magiel prasujący!… – W słuchawce głucha cisza, na drugim końcu kabla czyjaś zaczajona obecność. – Halo, Eduard Wyrobek przy telefonie – przedstawił się.
Znów powiedział: magiel, chociaż unika tego określenia, jak może. Ośmieszone. „Jak baby w maglu, tu nie magiel, wiadomości z magla”. I za cóż ta wzgarda dla tak pożytecznego urządzenia, ileż oszczędza wysiłku i czasu. Ale ludzie jak niemądre dzieci: „Hi, hi, Wyskrobek z magla!” – złośliwie przekręcają jego nazwisko. I co w tym śmiesznego? Największe chamstwo wyśmiewać się z nazwiska.
Udaje, że nic sobie z tego nic robi, jednak stara się, zwłaszcza przez telefon, nie mówić: magiel, bo najczęściej dokuczają przez telefon, w oczy nie śmią. Zazdroszczą i tyle. Wydaje im się. że on wielkie kokosy na tym interesie robi.
– Halo… – membrana dźwięknęła rozłączeniem, zaśpiewała sygnałem. Kto to mógł być?
Znów nic nie mąci ciszy pustego warsztatu. W powietrzu lekki zapach chlorku i przypieczonego krochmalu. Wyrobek niechętnie wraca do rachunków.
Pensja dwóch maglarek pracują dobrze, ale też każą sobie płacić i słowa nie powiedz, bo zaraz szantaż: Jak się szefowi nie podoba, to one sobie pójdą tam. gdzie je przyjmą z otwartymi rękoma. I on wie, że przyjmą. Bo zręcznych w tym fachu brakuje, a robota ciężka. Więc płaci i jeszcze się podlizuje. Tfu! Do czego to doszło.
Czynsz, energia – sumuje. Taka maszyna to żre prąd! Podatek… Z długiem też już nic może dalej zwlekać, trzeba oddać.
– Ech koniki, koniki, wy moja miłość! – wzdycha: hazardowo i bez powodzenia grywa na wyścigach, totalizator pochłania dochody z magla, zaciągane pożyczki.
Z niesmakiem odsuwa papiery. I co zostaje? Jak by nie liczył, brakuje… I myśl, która tylko czeka takiej okazji: tych ośmiu gwardzistów to ładny grosz. Sprzedać i już.
Nic. Najpierw poznać źródło i wycisnąć, ile się da. Sam los zesłał mu szansę, jaka się trafia tylko raz; nic wolno jej zmarnować podszeptuje zachłanność. I nagły błysk: ten głuchy telefon! Czy to przypadkiem nic inżynier? Ale dlaczego czai, ukrywa? Takiego postępowania Wyrobek nic rozumie. Przecież Ogielski powinien się zgłosić, to jego żywotny interes. A może on. Wyrobek. nie dojrzał czegoś ważnego, co powoduje dziwne zachowanie inżyniera?
Cierpliwości. Wyrobek potrafi być cierpliwy. Ile dni – dni? – ile tygodni, dzień w dzień, krążył po parku w Powsinie, aby znów spotkać tego rozpieszczonego szczeniaka. Marcina.
Nic podszedł do niego, tak jak za pierwszym razem, chociaż dzieciak rozgarnięty i z pewnością swój adres zna. Ale nie uległ łatwej pokusie, wiedział, że mały nie powinien go więcej widzieć. I dziesięć godzin przesiedział wtedy w chaszczach z lornetką, czekając, aż ta para z chłopcem zacznie się wreszcie zbierać do domu. Na szczęście zawsze jedno z nich leżało na kocu. kiedy drugie szło gdzieś z. tym bachorem, który chwili nie usiedział na miejscu, jakby go gryzły robaki.
Wreszcie zebrali się. Wyrobek był przygotowany, że oni przyjechali tu. jak większość łudzi, samochodem. Ale gdzie tam! Przyszli pieszo. Dopiero później dowiedział się, że w ogóle nie mają auta. Mocno go to zdziwiło. Ale wówczas, w Powsinie, sądził, że albo mieszkają gdzieś bardzo blisko ośrodka, albo pojadą autobusem.
Omylił się. Ten upiorny dzieciak chciał iść przez las. Po dziesięciu godzinach prawie nieustannej galo-pady szczeniak miał jeszcze ochotę na spacery! Prawda, przespał się po południu i oto byty skutki.
Rodzice zgodzili się natychmiast na ten pieszy powrót. Wyrobek powlókł się za nimi, przeklinając rozpuszczonego smarkacza, któremu na wszystko pozwalano. Szczęście, że to była niedziela i trochę ludzi także spacerowało lub wracało lasem. Dzięki temu nikt nic zwrócił uwagi na Wyrobka. Ale dał mu ten mały w kość. Przegonił Wyrobka z Powsina pod Pyry, będzie z dziesięć kilometrów. Oczywiście Marcin, chociaż z piekła rodem, ale w końcu się zmęczył i wlazł ojcu na plecy, a Wyrobek nie miał już innego wyjścia, tylko musiał iść, a nie jest zwyczajny takiego chodzenia. Lecz wytrzymał i w taki sposób zdobył adres tych ludzi: ulica Sowy, numer jedenaście, domek jednorodzinny, własność małżeństwa Walickich.
Przezornie poszedł do biura meldunkowego i dobrze zrobił.
– Poszukuje… – podał zmyślone nazwisko człowieka, który rzekomo miał zamieszkiwać przy ulicy Sowy jedenaście.
– Nikt taki nie jest zameldowany. Oprócz właścicieli mieszkają tam tylko Marta i Jerzy Ogielscy…
– Imię się zgadza – skłamał Wyrobek – tylko nazwisko jakieś przekręcone. A gdzie pan Ogielski pracuje? – W ten sposób dowiedział się, że to inżynier chemik z instytutu doświadczalnego. – Nie, to jednak nie...
nightelf87