Rydzynski Marie - Panna z dzieckiem.pdf
(
531 KB
)
Pobierz
MARIE RYDZYNSKI
Panna z dzieckiem
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Czy jest moje?
W glosie pytającego brzmiało zdumienie, osłupienie, gniew i jeszcze jakieś uczucie, którego
Mallory nie potrafiła rozpoznać. Wszystko razem zadudniło jak wiosenny grzmot w pochmurny
ranek i rozniosło się echem po niewielkim, nowocześnie urządzonym biurze agencji obrotu
nieruchomościami.
Zaskoczona Mallory Flannigan odwróciła głowę w stronę mówiącego i wypuściła z rąk całą
stertę papierów, które pracowicie porządkowała przez ostatnie pół godziny. Z osłabłych dłoni
wysunęło się ze dwa tuziny kartek, które rozsypały się bezładnie po biurowym dywanie.
Oszołomiona dziewczyna nie zwróciła uwagi, że depcze po dokumentach, gdy odwróciła się, by
spojrzeć na mężczyznę, który wykrzyczał swoje pytanie. Słuch jej nie zawiódł, choć w duchu
modliła się żarliwie, by ten głos nie należał do Jacksona Caina. Modlitwa zamarła na ustach, a
pod Mallory ugięły się kolana. Spojrzała w jasnozielone oczy intruza i wsparła się o kant
najbliższego biurka, by nie upaść. Mężczyzna obejmował jej postać wzrokiem pełnym niedowie-
rzania.
Wyglądał tak, jak można ibyło się spodziewać, że będzie wyglądał, gdy odkryje, że ona jest w
ciąży. Dokładnie tak, jak sobie tego nie życzyła. I właśnie dlatego, pełna urażonej dumy, nie
wiedząc, jak zareagować, instynktownie skłamała.
- Nie, nie jest twoje - powiedziała szybko i odwróciła spojrzenie, pozbywając się mężczyzny z
pola widzenia, tak jak on kiedyś się jej pozbył. - A właściwie to... cześć! Co słychać po tylu
miesiącach?
Zmusiła się, by nie zwracać uwagi na przyspieszony puls, skurcz serca i ból głowy, które
pojawiły się zupełnie nagle.
Teraz czekało ją o wiele poważniejsze zadanie: podnieść z podłogi papiery, które przed chwilą
upuściła.
Ciągle nie patrząc na Caina, schyliła się i zaczęła zbierać rozrzucone kartki. Dlaczego musiał tak
wyglądać, kiedy zadawał to pytanie, pomyślała. A zresztą, niech idzie do diabła! Czego
oczekiwałaś? spytała się w duchu. Że wręczy ci kwiaty, okaże serce? Przecież go znasz.
Gniewna odpowiedź Mallory wypowiedziana tonem zimnego oburzenia dźwięczała w uszach
Jacksona. Dziecko nie było jego. Niezależnie od tego jak byłaby rozgniewana, Mallory nigdy nie
skłamała. Tego był pewien.
Niezupełnie tak wyobrażał sobie ich spotkanie, ale ulżyło mu po oświadczeniu Mallory. Ulżyło?
Oczywiście, że tak. Żaden mężczyzna nie jechałby przez cały kraj, żeby zobaczyć, iż kobieta, o
której myślał przez ostatnie siedem miesięcy, która weszła mu w krew tak, że nie mógł się od
niej uwolnić jak od choroby, że ta kobieta spodziewa się jego dziecka. Prawda?
Kiedy nieco się uspokoił, uświadomił sobie, że właśnie dlatego opuścił wybrzeże, a przede
wszystkim Mallory, by w nic podobnego się nie wplątać. Chciał powstrzymać to, co zaczynało
się dziać w jego życiu. Wymazać z duszy. Pozostanie z Mallory wiązało się z zaprzedaniem
części samego siebie. A na to nie mógł pozwolić, jeśli chciał wydajnie pracować. Dziecko
oznaczałoby nadmierne zaangażowanie i zniszczyłoby wizję egzystencji, którą sobie stworzył.
Jackson był zadowolony, że to nie jego dziecko.
Więc skąd to uczucie niesamowitego rozczarowania, które go przepełniało? I zazdrości. Czuł się
tak bardzo zdradzony, że zupełnie nie potrafił sobie z tym poradzić. Wielka zdrada. Tak wielka
jak brzuch Mallory, w którym teraz poruszało się dziecko, a który doskonale pamiętał jako
płaski. Mimowolnie przypomniał sobie drgnienia tego brzucha pod dotknięciem jego palców.
Kiedy nieco ochłonął, zorientował się, że Mallory właśnie zbiera z podłogi papiery, które
upuściła na jego widok. Szybko schylił się i zaczął zgarniać rozrzucone kartki, nie spuszczając
wzroku z dziewczyny.
Była w ciąży. Nie uważał się za eksperta od tych spraw, ale jej figura wskazywała na co
najmniej siódmy miesiąc, jeśli nie więcej. Wyjechał stąd jakieś siedem miesięcy temu. Czyżby
Mallory natychmiast znalazła sobie kochanka?
- Proszę - mruknął, nie mogąc pohamować gniewu. - Nie powinnaś schylać się w tym stanie.
Przez chwilę Mallory nie mogła zdobyć się na odpowiedź w obawie, by głos jej nie zawiódł.
Kłębiło się w niej zbyt wiele uczuć. Do licha, przecież marzyła o tym człowieku. Noc po nocy
Jackson nieproszony wracał w snach i mówił, że rozstanie z nią to był błąd i że nadal ją kocha,
pragnie jej, chce dzielić z nią życie. W snach i marzeniach widziała miłość w jego wzroku, tę
samą, którą pamiętała z owej cudownej nocy, kiedy to dali życie dziecku. Wtedy Jackson miał w
oczach miłość, a nie gniew, który teraz rozpalał mu wzrok.
Gdyby spojrzenia mogły zabijać... pomyślała. Na szczęście nie mogły. Ale czemu tak się
denerwował? To przecież Mallory miała powód do gniewu.
- A co powinnam robić w tym stanie? - mruknęła zirytowana. - Obawiam się, że nie jestem tobą,
Jacksonie. Nie mam konta bankowego, z którego mogłabym czerpać bez ograniczeń, ani
finansowego zaplecza w postaci rodzinnego majątku.
Ani żadnej rodziny, dodała w myślach. Nie miała bliskich, do których mogłaby się zwrócić z
prośbą o pomoc, gdyby sprawy przybrały zły obrót, nawet jeśli pozwoliłaby na to jej własna
niezależna natura.
- Nie mogę tak po prostu zabrać się i pójść sobie, dokąd chcę, w
olna jak wiatr. Musz
ę
zarabia
ć
n
a życie. Są rachunki do zapłacenia - powiedziała i bezwiednie spojrzała na brzuch.
To nie rachunki wprawiają ją w przygnębienie, pomyślała, przepraszając w duchu nie narodzone
dziecko. Była wystarczająco dobrze sytuowana, a nawet gdyby była biedna, to i tak znalazłaby
sposób, by zdobyć potrzebne środki. Pragnęła tego dziecka, chciała zatrzymać jedyny ślad
miłości, o której kiedyś naiwnie sądziła, iż jest doskonała. Marzyła o dziecku jak
o
niczym innym na świecie, wierząc, że na pewno odziedziczy wszystkie zalety ich obojga. Bez
wątpienia ten nędznik, Jackson, nie dokonał w życiu niczego lepszego.
To jemu miała za złe niefrasobliwość, z jaką odchodził
i
pojawiał się wiedziony kaprysem, nie
bacząc na to, że nikt inny, tylko on winien był otoczyć ją opieką.
Biorąc dokumenty z rąk Jacksona, próbowała nie patrzeć nań z nienawiścią, choć nie było to
łatwe. Obok stał człowiek, który nauczył ją, co znaczy miłość, a potem zniknął i przez siedem
miesięcy nie dawał znaku życia. Nie napisał, nie zadzwonił. Ani razu nie spróbował się
skontaktować, sprawdzić, jak sobie bez niego radzi. Nie miała zamiaru mu o sobie opowiadać,
ale sprawiłoby jej pewną satysfakcję, gdyby mogła rzucić słuchawką albo odesłać nie
rozpieczętowany list.
Jackson podniósł się z podłogi, a Mallory uświadomiła sobie, że ciągle klęczy z papierami w
ręku. W milczeniu wyciągnął dłoń, by pomóc jej wstać.
Nie przyjęła oferowanej jej pomocy tak od razu. Gdyby mogła podnieść się z podłogi w jakiś
inny sposób, z pewnością by to zrobiła. Nie chciała mieć do czynienia z Jacksonem. Z jego ręką
też nie. Ale od samego początku nie najlepiej znosiła ciążę. Dzielnie dawała sobie radę ze
wszystkim, lecz dziewiąty miesiąc wystawiał jej wytrzymałość na ciężką próbę.
Westchnęła, zdając sobie sprawę, że nie podniesie się bez pomocy Jacksona. W pobliżu nie było
nikogo. Wszyscy pracownicy agencji wyszli na lunch, byli na spotkaniach z klientami albo
wyszukiwali właśnie nowe obiekty do sprzedaży.
Mallory nie miała wyjścia. Albo musiała skorzystać z pomocy Jacksona, albo pozostać na
podłodze. Nagle poczuła ból w krzyżu. Do licha, gdzie byli teraz ci ludzie, którzy się tu zwykle
kręcili?
Spojrzała na drzwi z nadzieją, że ktoś się w nich ukaże, ale pozostały zamknięte. Przygryzła
dolną wargę, wyciągnęła rękę do Jacksona i niechętnie zacisnęła palce wokół jego smukłej dłoni
artysty, którą kiedyś tak podziwiała za to, że potrafi zamieniać jej ciało w instrument muzyczny.
Jackson przez chwilę nie był pewien, czy Mallory przyjmuje jego pomoc, czy ciągnie go na
podłogę. Zaparł się mocno nogami, by nie upaść na dziewczynę. Palce mu drżały, kiedy pomagał
jej wstać.
- Dziękuję - powiedziała zimno i odwróciła się tyłem. Jackson popatrzył za nią. Czuł się
dotknięty do żywego.
Cierpiała jego duma. Podszedł do biurka.
- Jeśli nie jest moje, to czyje? - zapytał.
Mallory zawsze była piekielnie uparta. Być może, przyznał niechętnie, równie uparta jak on sam.
Byłoby bardzo w jej stylu, gdyby mu nie powiedziała. A on pragnął się dowiedzieć prawdy.
Jeszcze raz objął wzrokiem Mallory. To musiało być jego dziecko. Wskazywało na to
zaawansowanie ciąży. Zostawił ją siedem miesięcy temu. Siedem miesięcy, tydzień i dwa dni.
Wystarczająco dawno, by o niej zapomnieć. Dlaczego mimo upływu czasu tak się nie stało?
Czemu ciągle jej pragnął? I dlaczego teraz go okłamywała?
W Bogu pokładał nadzieję, że jednak kłamała. Ale już wówczas, gdy zadawał pytanie, wiedział,
że Mallory mówi prawdę.
Jego zielone oczy płoną ogniem, pomyślała dziewczyna. Tylko wrodzony upór powstrzymywał
ją od zawrócenia z drogi kłamstwa. Kiedyś kochała to ogniste spojrzenie. Do diabła, kochała go
całego, takiego, jakim był, ze wszystkimi wadami. Ale parę miesięcy temu była zbyt naiwna.
Czas sprawił jednak, że dojrzewało w niej nie tylko dziecko. Zmądrzała i wydoroślała. Potrafiła
zdobyć się na spokojną odpowiedź.
- Myślisz, że jesteś jedynym mężczyzną na ziemi? - Mallory usłyszała własny śmiech. -
Zapewniam cię, Jacksonie Cain, że poza tobą istnieje przynajmniej jeszcze jeden o podobnych
zaletach, którego uznałam za równie fascynującego. - Przerwała, by zebrać siły. - A nawet
bardziej - dorzuciła.
Każde słowo chłostało Jacksona jak bicz.
- Kto? - spytał z pociemniałym wzrokiem.
- Jakim prawem znowu wkraczasz w moje życie i żądasz intymnych wyznań? - Podniosła głos. -
Porzuciłeś mnie, nie pamiętasz?
Jackson nie miał zamiaru wchodzić w szczegóły. Chciał usłyszeć odpowiedź.
- Kto? - zapytał jeszcze raz ze wzrastającym gniewem, zniżając głos i pochylając się nad
biurkiem. - Kto jest ojcem tego dziecka?
Mallory obronnym ruchem położyła rękę na brzuchu. Nie
musiała się zastanawiać, czy powinna
okłamywać Jacksona. Nie o takim jego powrocie marzyła.
Ostry ból zmącił jej myśli, ale po chwili minął. Czuła pustkę w głowie. Przesunęła wzrokiem
ponad głową Jacksona. Spojrzenie zatrzymało się na zdjęciu przedstawiającym absolwentów
college'u, które wisiało na przeciwległej ścianie. Ten college kończyli wszyscy agenci ich biura.
Pod małymi podobiznami studentów umieszczono imiona i nazwiska. Zdenerwowana Mallory
połączyła dane dwóch osób w jedną całość.
- Steven. Steven Mitchell - rzekła, wojowniczo unosząc podbródek.
Być może była ociężała, ale jej duch nie osłabł ani o jotę. To było właśnie to, co odkryli z
Jacksonem jako pierwszą wspólną cechę. Poczucie dumy.
- Co cię to obchodzi, kto jest ojcem mojego dziecka? Jackson miał chęć chwycić Mallory za
ramiona i potrząsnąć. Zamiast tego głębiej wcisnął ręce w kieszenie.
- Myślę, że kłamiesz - rzekł z przekonaniem, którego wcale nie czuł.
Niewiele brakowało, a Mallory rozpłakałaby się z gniewu. Siłą woli powstrzymała łzy. Rzuciła
stertę papierów na biurko i spojrzała na Jacksona z oburzeniem.
- Kłamię? Myślisz, że kłamię?
Cały gniew, który dusiła w sobie przez siedem miesięcy, wybuchnął teraz z niepohamowaną siłą.
Mallory wyszła zza biurka i jak tygrys ruszyła do ataku. Wskazującym palcem mierzyła w pierś
Jacksona, tę samą, do której kiedyś uwielbiała się przytulać.
- To nie ja kombinuję, ale ty.
Nie wiedział, o co jej chodzi. Kiedy ją okłamał? Wysilił pamięć, ale to niczego nie dało.
Spoglądał na ciężarną kobietę, której twarz płonęła oburzeniem.
- Jestem pisarzem - powiedział, odsuwając jej palec od swojej piersi. - Zajmuję się wymyślaniem
faktów.
Czy zwodzenie jej też traktował jak pracę? Oczy Mallory lśniły gniewem nawet w chwili, gdy
przeniknęło ją kolejne ostrze bólu. Zignorowała to. Emocje okazały się silniejsze niż ból. Czemu
traktował ją jak idiotkę, z którą można się trochę zabawić, a potem porzucić?
- Każdego okłamujesz?
Jackson nie mógł pojąć, w czym rzecz.
- Każdego, kto kupi moją książkę...
Chwycił ją za ramiona. Choć nie było to łatwe, wcale nie potrząsnął dziewczyną. Po prostu
mocno trzymał.
- Słuchaj, o co ci chodzi?
Mallory uwolniła się z jego uścisku i cofnęła o pół kroku.
- W porządku. Kupiłam twoją książkę. I uwierzyłam w każde cholerne słowo, które wyrzekłeś.
Za dużo powiedziała. Umysł zaczął wysyłać ostrzegawcze sygnały, lecz czuła się zbyt mocno
zraniona, by wziąć je pod uwagę. Zamilkła na moment, próbując się opanować, a potem nieco
zniżyła głos.
- Albo przynajmniej mogłam to zrobić, lecz nie w tym rzecz - dodała, spoglądając na Jacksona
gniewnym wzrokiem, i zdecydowanym ruchem odsunęła się od niego.
Godność została uratowana. Mallory otuliła się nią jak szalem, by nie dopuścić do siebie niczego
więcej ze strony Jacksona. A może czyniła to po prostu, by osłonić się przed oskarżeniem, które
ujrzała w jego wzroku.
Za nic na świecie nie da mu tej satysfakcji, by przyznać, że to jego dziecko. Nie w sytuacji,
kiedy odszedł bez słowa i zostawił ją na pastwę samotności.
Teraz już nie była samotna. Oczekiwała dziecka, które po przyjściu na świat stworzy wraz z nią
wspaniałą rodzinę.
A jeśli Caina rani świadomość, że tak łatwo został zastąpiony przez innego mężczyznę, to tym
lepiej.
Coś w świadomości Jacksona nakazywało mu natychmiast odejść i skończyć z tym wszystkim,
ale cała reszta jego jestestwa nie słuchała tych podszeptów, pragnąc za wszelką cenę poznać
prawdę.
- Więc w czym problem? - zażądał wyjaśnień. Mallory otwierała i zamykała szufladę, robiąc
hałas, który
rozlegał się w całym biurze. Do diabła, dlaczego ciągle nikt nie wraca? Jackson nie
mógłby pokrzykiwać na nią w ten sposób, gdyby ktoś jeszcze był w agencji.
- W tym - rzekła zwięźle - że moje życie to moja sprawa.
- Oczywiście.
Prześliznął się wzrokim po jej zaokrąglonych kształtach. Brzuch rysował się bardzo wyraźnie,
mimo że miała na sobie luźny strój. Dlaczego, do licha, nie wychodzi z jej biura? Nie mógł.
Wyjechał do Nowego Jorku, by się uwolnić od tej dziewczyny, ale ta ucieczka w niczym mu nie
pomogła. Mimo dzielącej ich odległości każdego dnia nawiedzała go myśl o Mallory. Zaiówno
dystans, jak i milczenie, do którego się zmusił, okazały się daremne. W końcu zrozumiał, że
wysiłek zapomnienia o niej jest równie bezowocny jak walka z wiatrakami. Za każdym razem,
gdy wydawało mu się, że uwolnił się od Mallory, znowu pojawiała się w jego pamięci. Wspólnie
spędzone chwile wracały, by prześladować go od nowa. Nic nie mógł na to poradzić, niezależnie
od tego, jak bardzo się starał. Zawsze znalazło się coś, co przypominało mu o tej kobiecie.
Żyli ze sobą cztery miesiące. Gorący, intensywny uczuciowo okres, w którym Jackson nie był w
stanie myśleć o niczym innym oprócz niej. Wreszcie zaczął się obawiać, że Mallory pochłonie
go bez reszty, a to zniweczy jego twórcze
plany. Dlatego odszedł. Uciekł, by ratować siebie i
życie, do którego przywykł.
Nie poskutkowało. Wrócił, żeby zobaczyć ją jeszcze raz i przekonać się, iż jest kobietą z krwi i
kości, a nie mitem czy marzeniem, które sam wyczarował i które mogło zdominować jego
egzystencję.
Przyjechał, żeby zobaczyć Mallory i uporządkować własne życie. Zobaczył ją i przekonał się,
jakim był głupcem. Podczas gdy on spędzał bezsenne noce w łóżku albo podejmował
bezskuteczne, bo porzucane, zanim zdołały się zmaterializować, próby zapomnienia o niej w
ramionach innych kobiet, Mallory była z innym mężczyzną. Kochała się z nim i zaszła w ciążę.
Kiedy on tęsknił za nią, Mallory spędzała czas ze Stevenem Mitchellem. Jackson znienawidził
tego człowieka.
Ogarniała go furia. Pasja, która uczyniła zeń autora bestsellerów, i głębia uczuć, które żywił
tylko do Mallory, groziły wybuchem w obliczu takiej zdrady.
Gdyby Mallory mogła zdobyć się na spokojną refleksję, powinna zacząć się go obawiać, ale
gniew, poczucie krzywdy i ten cholerny ból, który ją niemal paraliżował, zakłóciły działanie
instynktu. Oburzenie zmobilizowało ją do ataku.
- Nie patrz tak na mnie! - zawołała, nie mając pojęcia, że Jackson ma chęć ją udusić.
- Jak?
Gdyby miała dość sił, rzuciłaby się na niego z pięściami, ale wszystko, co mogła zrobić,
ograniczało się do stania w miejscu. Nagle poczuła, że słabnie, lecz gniew dodał jej energii.
- Jakbyś był faryzeuszem, który rozgląda się za kamieniem, żeby nim we mnie rzucić.
Widziała, że Jacksona zdenerwowała taka opinia, ale nie dopuściła go do głosu. Jeszcze z nim
nie skończyła.
Plik z chomika:
robikr1
Inne pliki z tego folderu:
Rydzynski Marie - Czekoladowe sny.pdf
(457 KB)
Rydzynski Marie - Panna z dzieckiem.pdf
(531 KB)
Inne foldery tego chomika:
A
Anders Karen
Anderson Caroline
Andrew Sylvia
Armstrong Lindsay
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin