Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik
Dom Wydawniczy REBIS Poznań 1997
Religia przedstawiona w tej powieści nie jest pokrewna żadnemu znanemu wyznaniu. Powstała w wyniku przedsięwziętej przeze mnie i Williama Sarilla próby stworzenia abstrakcyjnego, logicznego systemu religijnego opierającego się na niepodważalnym założeniu, że Bóg istnieje. Powinienem także dodać, że nieżyjący już biskup James A. Pike dostarczył mi podczas naszych rozmów przebogatego materiału teologicznego, z którym nigdy wcześniej nie miałem okazji się zetknąć.
Opisane w książce pośmiertne doznania Maggie Walsh są wzorowane na moich własnych przeżyciach po zażyciu LSD. Z najdrobniejszymi szczegółami.
Świat przedstawiony w powieści jest opisany w sposób skrajnie subiektywny; rozumiem przez to, że w ciągu całego toku narracji rzeczywistość jest postrzegana jedynie pośrednio, to znaczy za pośrednictwem którejś z postaci. W poszczególnych rozdziałach są to różne osoby, choć najczęściej wykorzystuję w tym celu Setha Morleya.
Całość materiału dotyczącego Wotana i zmierzchu bogów jest oparta nie na oryginalnych mitach, lecz na Pierścieniu Nibelunga Richarda Wagnera.
Odpowiedzi na pytania zadawane linowi zostały wzięte z 7 Ching, chińskiej Księgi przemian.
Tekel upharsin znaczy po aramejsku: „Zważył już, a teraz dzielą”. W tym języku mówił Jezus Chrystus. Powinno być więcej takich jak on.
Jak zwykle praca okropnie go nudziła. Właśnie dlatego w ubiegłym tygodniu poszedł do kabiny łączności statku i podłączył przewody nadajnika do elektrod, które miał wszczepione na stałe do szyszynki. Jego modlitwa pobiegła przewodami do nadajnika, a stamtąd do najbliższego z sieci przekaźników. Od kilku dni obijała się po całej Galaktyce, trafiając przy okazji - miał nadzieję - na jedną z boskich planet.
Modlitwa była bardzo prosta. „Ta cholerna robota w dziale inwentaryzacji okropnie mnie nudzi. To uciążliwa praca, bo statek jest za duży, a w dodatku przeludniony. Jestem bezużytecznym modułem zastępczym. Czy mógłbyś mi pomóc znaleźć coś bardziej twórczego i rozwijającego?" Modlitwę skierował, ma się rozumieć, do Orędownika. Gdyby nie przyniosła rezultatu, zaadresowałby ją do Konstruktora.
Ale modlitwa nie zawiodła.
- Zostaje pan przeniesiony, Tallchief - oznajmił szef, wchodząc do jego służbowej komórki. - Co pan na to?
- Nadam modlitwę dziękczynną - odparł Ben i poczuł się bardzo podniesiony na duchu. Każdy czuł się podniesiony na duchu, kiedy jego modlitwa została wysłuchana. - Kiedy mam się przenieść? Zaraz?
Nigdy nie ukrywał niechęci do szefa, a teraz miał po temu jeszcze mniej powodów niż kiedykolwiek.
- Benie Tallchief - odparł jego zwierzchnik - modlitwa jest jak modliszka.
- Pan nigdy się nie modli? — zapytał ze zdziwieniem Ben.
- Tylko w ostateczności. Cenię ludzi radzących sobie ze swoimi problemami bez niczyjej pomocy. Tak czy inaczej polecenie przeniesienia jest ważne. - Rzucił dokument na biurko Bena. - Mała kolonia na planecie Delmak-O. Nigdy o niej nie słyszałem, ale przypuszczam, że dowie się pan wszystkiego, gdy się pan tam zjawi. - Zmierzył Bena zamyślonym spojrzeniem. - Ma pan prawo wziąć jeden z nosaczy statku. Opłata wynosi trzy srebrne dolary.
- Zgoda - powiedział Ben i wstał, ściskając dokument w dłoni.
Pojechał ekspresową windą do kabiny łączności, tylko po to, by się przekonać, że nadajnik jest zapchany bieżącymi sprawami statku.
- Będziecie mieli później trochę czasu? - zapytał głównego radiooperatora. - Mam jeszcze jedną modlitwę, ale nie chcę wam blokować sprzętu, jeśli go potrzebujecie.
- Roboty po uszy do końca dnia - odparł radiooperator. - Słuchaj no, koleś, chyba nadaliśmy ci modlitwę w zeszłym tygodniu, prawda? Nie wystarczy ci?
W każdym razie przynajmniej próbowałem, pomyślał Tallchief, opuszczając nadajnik i jego zapracowaną obsługę i wracając do kwatery. Gdyby mnie kiedyś pytali, powiem, że robiłem, co mogłem, ale wszystkie kanały były jak zwykle zajęte sprawami służbowymi.
Czuł, jak narasta w nim oczekiwanie: wreszcie jakaś twórcza praca, i to akurat wtedy, kiedy najbardziej jej potrzebował. Jeszcze kilka tygodni tutaj, rozmyślał, a znowu przyssałbym się do butelki, jak w dawnych, godnych pożałowania czasach. Właśnie dlatego mi to dali, doszedł do wniosku. Wiedzieli, że jeszcze trochę, a nie wytrzymam. Pewnie bym wylądował w areszcie pokładowym, razem z innymi. Ilu ich tam jest? Zdaje się, że dziesięciu. Niedużo jak na statek tej wielkości, w dodatku z takimi surowymi przepisami.
Z górnej szuflady szafki wyjął nie napoczętą butelkę szkockiej i odkręcił zakrętkę. Mała libacja, pomyślał, nalewając alkohol do papierowego kubka. Uroczystość. Bogowie lubią takie ceremonie. Wypił whisky i ponownie napełnił kubek.
Żeby jeszcze bardziej uświetnić tę chwilę, wyjął — co prawda z ociąganiem - swój egzemplarz Księgi; było to tanie, paperbackowe wydanie “Jak w wolnej chwili powstałem z martwych, co i Tobie może się udać” A. J. Specktowsky'ego, jedyne, jakie kiedykolwiek miał, co tłumaczyło jego przywiązanie do książki. Otworzywszy ją na chybił trafił (bardzo zalecana metoda), przeczytał kilka znajomych akapitów apologiipro uita sua wielkiego XXI-wiecznego komunistycznego teologa.
Bóg nie jest niczym nadnaturalnym. Stanowił pierwszy i zarazem najbardziej naturalny sposób zaistnienia czegokolwiek.
To prawda, pomyślał Ben Tallchief. Jak dowiodły późniejsze badania teologiczne, Specktowsky był zarówno prorokiem, jak i logikiem; wszystkie jego przepowiednie prędzej lub później znalazły potwierdzenie w rzeczywistości. Oczywiście, pozostało jeszcze sporo nie wyjaśnionych zagadnień... Na przykład przyczyna powstania Konstruktora (chyba że ktoś był gotów zadowolić się poglądem głoszonym przez Specktowskiego, że istoty tej klasy powstawały same z siebie, poza czasem, a tym samym poza zasięgiem związku przyczynowo-skutkowego). Jednak większość odpowiedzi znajdowała się na tych, wielokrotnie powielanych, stronach.
“W miarę zataczania coraz szerszych kręgów moc, dobro i wiedza Boga wyraźnie słabły, tak że na obrzeżu największego kręgu jego dobro i wiedza były już bardzo słabe - zbyt słabe, żeby mógł obserwować Niszczyciela Formy, powołanego do życia podczas boskiego aktu tworzenia kształtów. Pochodzenie Niszczyciela Formy nie jest jasne; nie można na przykład jednoznacznie stwierdzić, czy (po pierwsze) stanowił od początku odrębną istotę, zdolną, jak sam Bóg, do aktu samokreacji, czy (po drugie) stanowi tylko jeden z jego aspektów, a tym samym...”
Ben przestał czytać. Siedział, popijając whisky i trąc ze znużeniem czoło. Miał czterdzieści dwa lata i już wiele razy przeczytał całą Księgę. Jego życie, choć długie, nie dodało zbyt wiele do zawartych w niej treści przynajmniej do tej pory. Wykonywał wiele zawodów, wywiązując się rzetelnie ze swoich obowiązków, ale nigdy nie poświęcając się im całkowicie. Może teraz mi się uda, pomyślał. W tym nowym miejscu. Może to jest moja wielka szansa.
Czterdzieści dwa lata. Jego wiek zdumiewał go już od dosyć dawna, a zawsze, kiedy tak siedział, usiłując zrozumieć, co się stało z młodym, szczupłym, dwudziestoletnim mężczyzną, mijał kolejny rok, który trzeba było dopisać do rachunku; suma ciągle rosła, a on wciąż nie potrafił skojarzyć jej ze swoją osobą. W dalszym ciągu myślał o sobie jako o młodzieńcu, a kiedy zdarzało mu się zobaczyć swoją twarz na bardziej aktualnej fotografii, okupywał to ciężkim wstrząsem psychicznym. Właśnie dlatego używał do golenia maszynki elektrycznej, nie chcąc się oglądać w lustrze w łazience. Ktoś zabrał mi mój prawdziwy wygląd i podstawił t o, myślał od czasu do czasu. Cóż, czasem tak bywa, westchnął z głębi piersi.
Spośród swoich wielu jałowych zajęć lubił tylko jedno i do tej pory dość często powracał do niego we wspomnieniach. W roku 2105 obsługiwał radiowęzeł nadający muzykę na ogromnym statku wiozącym kolonistów na jedną z planet w systemie Deneba. W magazynie taśm znalazł nagrania wszystkich symfonii Beethovena, wymieszane na chybił trafił z orkiestrową wersją Carmen i utworami Delibesa; odtwarzał Piątą, swoją ulubioną, nieskończenie wiele razy, nasączając jej dźwiękami wydobywającymi się z głośników wszystkie, nawet najbardziej odległe pomieszczenia statku. O dziwo, nikt nie protestował, więc Ben słuchał jej do upojenia, ale po pewnym czasie przeniósł uczucia na Siódmą, a wreszcie, w pełnym uniesienia końcowym okresie podróży, na Dziewiątą, której już nigdy nie zdradził.
Może jedyne, czego mi trzeba, to sen, pomyślał. Życie w półśnie, z niewyraźnymi, zamazanymi szczegółami, przy wtórze cichych dźwięków muzyki Beethovena.
Nie, postanowił, chcę być! Chcę działać i coś osiągnąć. Z każdym rokiem staje się to dla mnie coraz ważniejsze i z każdym rokiem coraz dalej mi ucieka. Najważniejszą cechą Konstruktora jest to, że potrafi wszystko odnowić, może powstrzymać proces rozkładu, zastępując jeden przedmiot drugim, o doskonalszej formie. Kiedy i ten zacznie się rozkładać, bo dopadnie go Niszczyciel Formy, Kreator zastąpi go następnym. To zupełnie tak samo jak z pokoleniami pszczół: stare niszczą sobie skrzydełka i umierają, ale natychmiast na ich miejscu pojawiają się młode. Ale ja tego nie potrafię. Rozkładam się, bo Niszczyciel Formy trzyma mnie mocno w garści. Może być już tylko gorzej. Boże, pomóż mi, pomyślał.
Ale nie zastępuj mnie. Z kosmologicznego punktu widzenia wszystko byłoby w porządku, ale ja wcale nie chcę przestać istnieć. Chyba to rozumiesz, skoro spełniłeś moją prośbę.
Alkohol sprowadził na niego senność; ku swemu zdziwieniu stwierdził, że siedzi i kiwa bez sensu głową. Musi jak najszybciej oprzytomnieć! Zerwawszy się z miejsca, podszedł do przenośnego fonografu, wziął pierwszą z brzegu płytę wizyjną i położył ją na talerzu. Natychmiast na przeciwległej ścianie pokoju pojawiły się kolorowe, geometryczne kształty, poruszające się jak żywe istoty, ale nienaturalnie płaskie. Odruchowo dotknął regulatora głębi obrazu i kształty zyskały trzeci wymiar. Po chwili zwiększył także głośność.
- ...Legolas słusznie prawi. Nie godzi nam się strzelać znienacka do starca, nawet gdybyśmy strachem lub nieufnością się kierowali. Nie spuszczajcie go z oka i czekajcie cierpliwie!
Pokrzepiające słowa starego eposu szybko przywróciły mu właściwą perspektywę. Wrócił do biurka, usiadł przy nim i wyjął dokument, który otrzymał od zwierzchnika. Marszcząc brwi, wpatrywał się w zakodowaną informację, usiłując ją odczytać. Te liczby, dziurki i litery oznaczały dla niego nowe życie, nadejście nowego świata.
- ...Mówisz, jakbyś dobrze znał Fangorna. Czy tak jest w istocie?
Akcja toczyła się wartko dalej, ale on nie zwracał na nią najmniejszej uwagi, bo powoli zaczynał rozumieć treść depeszy.
- Cóż masz nam do powiedzenia takiego, czego żeś nam nie obwieścił podczas poprzedniego spotkania? - zapytał ostry, donośny głos. Ben podniósł wzrok i ujrzał przed sobą odzianą w szare szaty postać Gandalfa. Gandalf mówił do niego, do Bena Tallchiefa. Żądał, żeby zdał mu relację. - A może chcesz odwołać któreś ze swych twierdzeń?
Ben wstał i wyłączył fonograf. Na razie nie czuję się na siłach, żeby z tobą rozmawiać, Gandalfie. Mam do zrobienia wiele rzeczy, prawdziwych rzeczy. Nie mogę się wplątać w tajemniczą, nierzeczywistą konwersację z mityczną postacią, która prawdopodobnie nigdy nie istniała. Jeżeli o mnie chodzi, to wszystkie stare wartości przestały nagle istnieć. Muszę rozgryźć, co znaczą te przeklęte dziurki, liczby i litery.
Treść depeszy zaczynała sobie powoli torować drogę do jego umysłu. Starannie zakręcił butelkę whisky. Miał wyruszyć w podróż zupełnie sam, żeby w kolonii dołączyć do pozostałych osób, ściągniętych z najróżniejszych miejsc. Wymagane umiejętności klasy 5, operacja z grupy C, siatka płac K-4. Maksymalny okres trwania: dwa lata. Od chwili przybycia pełna pensja i opieka medyczna. Wszystkie otrzymane wcześniej polecenia zostały automatycznie anulowane, więc mógł wyruszyć bez zwłoki, nawet nie kończąc rozpoczętej pracy.
W dodatku tak się składa, że mam trzy srebrne dolary, żeby zapłacić za nosacza, pomyślał. A więc tak to wygląda; nie muszę się o nic martwić. Może tylko...
Nie mógł za nic zrozumieć, na czym ma polegać jego praca. Litery, liczby i dziurki nie mówiły nic na ten temat, albo raczej on nie potrafił wydobyć z nich tej wiadomości, na której mu najbardziej zależało.
Mimo to wszystko wyglądało całkiem nieźle. Podoba mi się, pomyślał. Biorę to. Nie chcę niczego odwoływać, Gandalfie; modlitwy nieczęsto są wysłuchiwane, więc wolę nie grymasić.
- Gandalfie, ty istniejesz już tylko w ludzkiej wyobraźni, a to, co mam przed sobą, pochodzi od Jedynego, Prawdziwego i Żywego Boga, który jest całkowicie realny - powiedział. - Czy mógłbym liczyć na coś więcej?
Odpowiedziała mu cisza; nie widział już Gandalfa, bo wyłączył fonograf.
- Może pewnego dnia to odwołam, ale nie teraz - dodał. - Rozumiesz?
Czekał, wiedząc, że usłyszy tylko ciszę, i zdając sobie sprawę, iż może ją przerwać lub przywołać z powrotem jednym dotknięciem wyłącznika fonografu.
Seth Morley zręcznie przekroił nożem o plastykowym trzonku leżący przed nim ser gruyere i powiedział:
- Wyjeżdżam. - Nadział na nóż wielki kawał sera i wsadził go do ust. - Nikt mnie więcej nie zobaczy w kibucu Tekel Upharsin.
Uśmiechnął się, ale Fred Gossim, naczelny inżynier osiedla, zamiast zareagować w odpowiedni sposób na tę oznakę radości, skrzywił się jeszcze bardziej. Jego pełna dezaprobaty obecność zdominowała całe biuro.
- Mój mąż zwrócił się z prośbą o przeniesienie już osiem lat temu - odezwała się cicho Mary Morley. - Nigdy nie mieliśmy zamiaru tutaj zostać. Wiedział pan o tym.
- A my lecimy z nimi! - oznajmił z podnieceniem Michael Niemand. - Oto, co możecie dostać w zamian za sprowadzenie tutaj znakomitego biologa morskiego i zmuszanie go do taszczenia kamiennych bloków z cholernego kamieniołomu! Mamy już tego dosyć. - Trącił łokciem swoją drobniutką żonę Clair. - Co, nie mam racji?
- Na tej planecie nie ma wody, więc trudno od nas oczekiwać, żebyśmy dali biologowi morskiemu pracę zgodną z jego wykształceniem — odparł zgryźliwie Gossim.
- Ale osiem lat temu daliście ogłoszenie, że poszukujecie właśnie biologa morskiego - przypomniała mu Mary Morley, na co Gossim skrzywił się jeszcze wyraźniej. — To w y popełniliście błąd.
- Ale to jest wasz dom - skontrował naczelny inżynier. - Każdego z was. - Wskazał ręką grupę ludzi stłoczoną przy wejściu do biura. - Razem go zbudowaliśmy.
- Ser też jest tu okropny - podjął Seth Morley. - Te cholerne ąuakkip, kozopodobne podorganizmy, które cuchną jak zeszłoroczne gacie Niszczyciela Formy... Na niczym tak mi nie zależy, jak na tym, żeby już nigdy ich nie widzieć. Sera też. - Odkroił sobie drugi kawałek drogiego, importowanego gruyere'a. - Nie możecie się zabrać z nami - poinformował Niemanda. - Według naszych instrukcji mamy tam lecieć nosaczem. Po pierwsze: nosacz ma tylko dwa miejsca, w tym wypadku dla mojej żony i dla mnie. Po drugie: ty i twoja żona to też dwoje ludzi, ergo nie zmieścicie się, ergo nie lecicie.
- Weźmiemy drugiego nosacza - powiedział Niemand.
- Nie macie instrukcji ani zgody na przeniesienie na Delmak-O - przypomniał mu Seth Morley z ustami pełnymi sera.
- Po prostu nas nie chcecie.
- Nikt was nie chce - warknął Gossim. - Jeżeli o mnie chodzi, to uważam, że bez was byłoby tu nam dużo lepiej. Chodzi mi tylko o Morleyów. Nie chcę, żeby ich stąd diabli wzięli.
- Z góry zakłada pan, że mają nas „wziąć diabli"? - zapytał cierpko Seth Morley.
- To jakieś eksperymentalne przedsięwzięcie - powiedział Gossim. - Na to przynajmniej wygląda. Na małą skalę, trzynaście do czternastu osób. Dla was będzie to tak, jakbyście zaczynali wszystko od początku tutaj, w Tekel Upharsin. Macie na to ochotę? Spójrzcie, ile potrzebowaliśmy czasu, żeby dobić do setki wydajnych, oddanych mieszkańców. Wspomniałeś o Niszczycielu Formy; nie wydaje ci się, że w ten sposób sam rozwalasz formę Tekel Upharsin?
- A przy okazji moją własną - mruknął Morley do siebie. Radosny nastrój zniknął bez śladu: Gossim trafił do niego swymi argumentami. Gossim zawsze bardzo dobrze sobie radził ze słowami, co było dość niezwykłe jak na inżyniera. Tylko jego płomienne przemówienia trzymały ich tutaj przez tyle lat. Co prawda na Morleyów jego słowa oddziaływały coraz słabiej, już nie tak jak niegdyś, lecz mimo to zachowały nikłą część swego dawnego blasku. Seth nie mógł tak po prostu zignorować tego, co mówi gruby, czarnooki inżynier.
Mimo to wyjeżdżamy, pomyślał. Jak w Fauście Goethego: „Na początku był czyn". Czyn, a nie słowo, jak trafnie przewidział Goethe, przeczuwając pojawienie się dwudziestowiecznych egzystencjalistów.
- Będziecie chcieli wrócić - zawyrokował Gossim.
- Hmm... - mruknął Seth Morley.
- A wiesz, co wam wtedy powiem? - ciągnął głośno Gossim. - Jak tylko dostanę od was podanie o ponowne przyjęcie do kibucu Tekel Upharsin, powiem: “Niestety, nie potrzebujemy biologa morskiego, bo nie mamy oceanu, a nikt nie będzie specjalnie budował jakiegoś bajora, żeby...”
- Nigdy nie prosiłem o żadne bajoro - przerwał mu Morley.
- Ale chciałbyś je mieć.
- Chciałbym mieć jakikolwiek zbiornik wodny. Tylko o to mi chodzi. Właśnie dlatego stąd odlatujemy i nigdy nie wrócimy.
- Jesteś pewien, że na Delmak-O są zbiorniki wodne? - zapytał Gossim.
- Myślę... - zaczął Morley, ale Gossim nie pozwolił mu dokończyć:
- To samo myślałeś o Tekel Upharsin. Od tego zaczęły się wszystkie twoje kłopoty.
- Myślę, że skoro poszukujecie biologa morskiego... - Seth westchnął ciężko i poczuł się nagle bardzo zmęczony. Przekonywanie Gossima nie miało najmniejszego sensu. Naczelny inżynier kibucu, a zarazem jego administrator, miał szczelnie zasklepiony umysł.
- Chcę tylko dokończyć mój ser - rzekł Morley, odkrawając kolejny plaster. Nagle poczuł, że wcale nie ma na niego ochoty; zjadł już zbyt dużo. - Do diabła z tym wszystkim - powiedział, rzucając nóż. Był zdenerwowany i nie miał najmniejszej ochoty kontynuować rozmowy z Gossimem, którego nie lubił. Najważniejsze było to, że bez względu na swe uczucia, naczelny inżynier nie mógł unieważnić polecenia. Anulowało ono automatycznie wcześniejsze decyzje, i to było wszystko, wzdłuż i wszerz, żeby zacytować Williama S. Gilberta.
- Mam was po dziurki w nosie - powiedział Gossim.
- My pana też - odparł Morley.
- Remis - oznajmił Niemand. - Widzi pan, panie Gossim, nie zmusi nas pan, żebyśmy zostali. Może pan tylko wrzeszczeć.
Gossim wstał, wykonał obraźliwy gest skierowany do Morleya i Niemanda i wyszedł z budynku, krocząc wąskim szpalerem wśród rozstępujących się przed nim ludzi. W biurze zapadła cisza, a Seth Morley od razu poczuł się lepiej.
- Kłótnie bardzo cię męczą - zauważyła jego żona.
- Tak - zgodził się. - Gossim też mnie męczy. Jestem wykończony tą jedną rozmową i nie pamiętam już żadnego dnia z tych ośmiu lat, które tutaj spędziliśmy. Idę wybrać nosacza.
Podniósł się i wyszedł w blask wiszącego wysoko na niebie słońca.
Nosacz to dziwna maszyna, pomyślał, stojąc na skraju parkingu i patrząc na ustawione w równych szeregach, nieruchome pojazdy. Po pierwsze, były nieprawdopodobnie tanie: mógł kupić którykolwiek z nich za niecałe cztery srebrne dolary. Po drugie, mogły wszędzie polecieć, ale nie były w stanie wrócić. Nosacz był za mały, żeby zabrać ilość paliwa wystarczającą na drogę powrotną. Potrafił tylko wystartować z dużego statku albo powierzchni planety, dotrzeć do punktu przeznaczenia i zakończyć tam swój żywot. Mimo to nosacze znakomicie wypełniały swoje zadanie. Wszystkie inteligentne rasy śmigały po Galaktyce w tych małych, strąkopodobnych maszynach.
Żegnaj, Tekel Upharsin, powiedział bezgłośnie Morley i pozdrowił oszczędnym gestem pomarańczowe krzaki rosnące zaraz za parkingiem.
Którego powinniśmy wybrać? - zadał sobie pytanie. Wszystkie wyglądały jednakowo, zardzewiałe i niepotrzebne. Jak stare, zużyte samochody na Ziemi. Wezmę pierwszego, którego nazwa zaczyna się na Upharsin!, zażartował i zaczął czytać napisy na kadłubach.
Morowy kurczak. A więc ten. Nazwą może niezbyt wyszukana, ale odpowiednia: wiele osób mówiło mu że wygląda jakoś niezdrowo, jakby chorował na jakąś zakaźną chorobę, podczas gdy jego zdaniem charakteryzował go jedynie zaraźliwy, zjadliwy humor.
Spojrzawszy na zegarek, przekonał się, że ma jeszcze dość czasu, by zajrzeć do pakowni wytwórni przetworów cytrusowych. Nie zwlekając, ruszył w tamtą stronę.
- Dziesięć słoików marmolady klasy AA - powiedział do urzędnika zajmującego się ekspedycją towarów. Jeżeli nie uda mu się teraz, to już nigdy.
- Jest pan pewien, że należy się panu dziesięć dodatkowych słoików? - zapytał urzędnik, mierząc go pełnym powątpiewania spojrzeniem; nie po raz pierwszy spotykali się przy takiej okazji.
- Może pan sprawdzić stan mojego konta u Joego Persera - odpowiedział Morley. - Proszę, niech pan weźmie telefon i zadzwoni do niego.
- Nie mam czasu - odparł urzędnik. Odliczył dziesięć słoików głównego produktu kibucu, wsadził je do torby, nie do kartonu, i popchnął w stronę Morleya.
- Nie w kartonie? - zapytał Seth.
- Spływaj pan.
Morley wyjął jeden ze słoików, żeby się upewnić, czy rzeczywiście są klasy AA. Były. Marmolada z kibucu Tekel Upharsin!, informowała etykietka. Z autentycznych pomarańczy z Sevilli (podgrupa mutacyjna 3-B). Skosztuj odrobiny słonecznej Hiszpanii!
- Świetnie - powiedział Morley. - Dziękuję.
Wziął w objęcia dużą papierową torbę i ponownie wyszedł w zalany słonecznymi promieniami świat.
Znalazłszy się z powrotem na parkingu, zaczął ładować słoiki marmolady do Morowego Kurczaka. Jedyna naprawdę dobra rzecz, jaką udało się tu zrobić, pomyślał, układając jeden słoik za drugim w magnetycznym polu przedziału ładunkowego. I jedyna, jakiej będzie mi brakowało.
Połączył się z Mary przez umocowane na szyi radio.
- Wybrałem już nosacza - poinformował ją. - Przyjdź na parking, to ci go pokażę.
- Jesteś pewien, że niczego mu nie brakuje?
- Przecież wiesz, że możesz polegać na mojej znajomości mechaniki - odparł gniewnie Seth. - Sprawdziłem silnik, przewody, stery, systemy ochrony życia, wszystko.
Wepchnął do bagażnika ostatni słoik marmolady i zatrzasnął mocno klapę.
Zjawiła się kilka minut później — szczupła, opalona, ubrana w koszulę khaki, szorty i sandały.
- Cóż... - powiedziała, przyglądając się Morowemu Kurczakowi. — Jeśli mam być szczera, to dla mnie wygląda jak wrak. Ale skoro mówisz, że jest w porządku, to chyba masz rację.
- Już go częściowo załadowałem - oznajmił Morley.
- Czym?
Otworzył przedział ładunkowy i pokazał jej dziesięć słoików marmolady.
...
hazelleyes86