Jonathan Kellerman - Alex Delaware 10 - Pajęczyna.docx

(343 KB) Pobierz

Jonathan Kellerman

 

Pajęczyna

(The Web)

 

Przekład Ewa Westwalewicz-Mogilska

 


Dla mojej córki Alizy

 


1

 

Rekin w doku nie sprawiał wrażenia potwora. Sto dwadzieścia centymetrów długości, prawdopodobnie przydenny padlinożerca rafowy. Jednak jego martwe białe oczy zachowały groźny wyraz, a szczęki były naszpikowane ostrymi zębami, dzięki czemu miał wartość dla dwóch mężczyzn o okrwawionych rękach.

Byli to spaleni na brąz, muskularni, flegmatyczni Anglosasi. Jeden trzymał rybę za skrzela, a drugi oprawiał ją nożem. Szare deski pokrywał śluz. Robin spoglądała ponad dziobem, podczas gdy „The Madeleine” zawijała do przystani. Widząc tę rzeź, odwróciła wzrok.

Chwyciłem smycz Spike’a.

Był to ważący czternaście kilo czarno cętkowany buldożek francuski o uszach jak nietoperz i tak płaskiej mordce, że nie mógł pływać. Od szczeniaka unikał wody. Dlatego też obydwoje z Robin obawialiśmy się sześciogodzinnego rejsu z Saipan, ale pies nauczył się stąpać po pokładzie szybciej od nas, dokładnie zlustrował stary jacht z tekowego drewna, a następnie zasnął w miłych promieniach słońca Pacyfiku.

Podczas podróży mieliśmy na względzie głównie jego dobro. Sześć godzin spędzonych w klatce w luku bagażowym podczas lotu z Los Angeles do Honolulu przyprawiło go o wstrząs nerwowy. Czułe przemowy i kawałek mięsa pomogły mu dojść do siebie i w kondominłum, gdzie zatrzymaliśmy się na ponad trzydzieści godzin, radził sobie zupełnie dobrze. Potem znów do samolotu, na prawie osiem godzin, żeby dolecieć do Guam, godzina na lotnisku pełnym żołnierzy, marynarzy i urzędników rządowych niższej rangi, a następnie czterdziestominutowy rejs promem do Saipan. Tam, w zatoce, spotkał nas Alwyn Brady i zabrał razem z całym ekwipunkiem w ostatni etap podróży do Aruk.

Brady wprowadził pięciometrową łódź przez cieśninę, omijając rafę koralową. Zawiesił gumowe obijacze, by burta nie porysowała się o nabrzeże. Na głębinie woda miała barwę ciemnoniebieską, a tu, gdzie prześwitywał piasek, srebrzystozieloną. Owa zieleń coś mi przypominała – ten sam odcień miały cadillaki z lat pięćdziesiątych. Oglądana z góry rafa była czarna jak węgiel; dookoła niej śmigały, podobne do ptaków, małe, lśniące rybki. Na pustej plaży rosło kilka palm kokosowych.

Jeszcze jeden wstrząs i Brady włączył silnik. Spojrzałem na czarne, ostre szczyty w oddali. Bliżej, ponad małymi, pobielonymi domkami i wąskimi drogami, które wiły się niczym poplątane sznurowadła, wznosiły się łagodne brązowe wzgórza. Bardziej na północ kilka drewnianych magazynów i stacja benzynowa z pojedynczą pompą stanowiły centrum handlowe wyspy. W popołudniowym słońcu lśniły blaszane dachy. Jedyny napis, jaki zdołałem przeczytać, głosił: PLACÓWKA HANDLOWA CIOTKI MAE. Ponad nim wisiał stary talerz telewizji satelitarnej.

Robin położyła mi głowę na ramieniu.

Jeden z majtków Brady’ego, chudy, czarnowłosy chłopak, przycumował łódź.

– Jesteśmy na miejscu – powiedział.

Kilka sekund później pojawił się Brady. Przesuwając czapkę na tył głowy krzyknął, żeby załoga zaczęła rozładunek. Ten krępy pięćdziesięciolatek, o twarzy prawie tak płaskiej, jak pysk Spike’a, szczycił się swoim na wpół irlandzkim, na wpół wyspiarskim pochodzeniem i był gadatliwy niczym pracujący na nocną zmianę disc jockey. Podczas podróży kilkakrotnie powierzał koło sterowe jednemu z członków załogi i schodził na pokład, aby zrobić nam wykład na temat Yeatsa, Joyce’a, witamin, nawigacji bez przyrządów, wędkarstwa sportowego, rzeczywistej głębokości Rowu Mariańskiego, geografii politycznej i historii wyspy. Przy każdej okazji wspominał też doktora Morelanda.

– Prawdziwy święty. Oczyścił wodę. Zaszczepił dzieci. Jak ten Niemiec Schweitzer. Tylko, że doktor Bill nie gra na organach i nie wyczynia żadnych takich głupot. Nie ma czasu na nic poza pracą.

Teraz Brady przeciągał się i uśmiechał do słońca, ukazując kilka żółtych zębów, które mu pozostały.

– Wspaniałe, co nie? Prawdziwy dar niebios. Nie przejmuj się, Orson! – Spojrzał na Spike’a. – Wie pan, doktorze, kiedy pierwszy raz ujrzałem tę mordę, pomyślałem, że to diabeł morski. A okazuje się, że to też żeglarz. Zaczyna się upodabniać do Errola Flynna. – Roześmiał się. – Woda nawet krowę morską może zamienić w syrenę. A oto wasze bagaże. Nie, zostaw, Orson, udawajcie, że to wasz miesiąc miodowy. Wyładujemy je. Zaraz ktoś po was przyjedzie. O, nie mówiłem?

Wskazał głową nadjeżdżającego ze wzgórza czarnego dżipa. Samochód zwolnił przy drodze, przepuścił przechodzącą kobietę, a potem podjechał do nas i zatrzymał się kilka metrów od miejsca, gdzie oprawiano rekina. To, co z niego pozostało, przedstawiało żałosny widok.

Mężczyzna z nożem oglądał zęby swojej zdobyczy. Ten trzydziestoletni człowiek miał wielką, nalaną twarz, żółte, słabe włosy opadające na czoło i tatuaże na ramionach. Przeciągając palcem wzdłuż dziąseł rekina, podał nóż swemu towarzyszowi, niższemu, nieco starszemu mężczyźnie z ciemnym zarostem, o kręconych włosach barwy mosiądzu i owłosionym ciele, który beznamiętnie zabrał się do płetwy grzbietowej.

Brady wysiadł z łodzi i stanął na nabrzeżu. „The Madeleine” lekko kołysała się na falach.

Pomógł wysiąść Robin, a ja wyniosłem Spike’a. Znalazłszy się na lądzie, pies zadarł głowę, otrząsnął się, parsknął i zaczął ujadać na samochód.

Z dżipa wysiadł mężczyzna. Na jego ramieniu siedziało coś ciemnego i włochatego.

Rozjuszony Spike szarpnął smycz. Włochate stworzenie obnażyło zęby i machnęło łapą. Mała małpka. Mężczyzna nie zwracał na nią uwagi, uścisnął dłoń Brady’ego, a potem Robin i moją.

– Jestem Ben Romero. Witamy na wyspie Arak. – Trzydzieści, trzydzieści pięć lat, dość niski, krępy, o gładkiej brązowej twarzy i czarnych, krótkich, prostych włosach, rozdzielonych przedziałkiem dokładnie pośrodku. Na nosie miał okulary lotnicze. Oczy barwy palonych migdałów. Ubrany w niebieskie bawełniane spodnie i nieskazitelnie białą koszulę, która jakimś cudem nie nosiła śladów małpich stóp.

Małpka szwargotała i wskazywała na Spike’a.

– Uspokój się, KiKo, to tylko pies. – Romero uśmiechnął się. – Przynajmniej tak mi się wydaje.

– My także miewamy wątpliwości – powiedziała Robin. Romero zdjął małpkę z ramienia i przytulił do policzka, głaszcząc ją po mordce.

– Ty lubisz psy, KiKo, prawda? Jak się wabi?

– Spike.

– Ma na imię Spike, KiKo. Doktor Moreland powiedział, że ten piesek jest wrażliwy na upał, więc umieściliśmy w waszym apartamencie przenośny klimatyzator. Wątpię jednak, by się okazał potrzebny. Styczeń jest jednym z najprzyjemniejszych miesięcy. Zdarzają się deszcze, ale temperatura nie przekracza dwudziestu pięciu stopni Celsjusza.

– Jak tu pięknie – powiedziała Robin.

– Zawsze tu tak jest. Po zawietrznej stronie. Wezmę wasze bagaże.

Brady i jego ludzie przynieśli nasze rzeczy i ustawili koło dżipa. Romero i ja zabraliśmy się za załadunek. Kiedy skończyliśmy, małpka stała na ziemi, głaszcząc Spike’a po głowie i szczebiocząc radośnie. Spike przyjmował te awanse z miną urażonej godności.

– Dobry pies – powiedziała Robin, klękając obok niego.

Odwróciliśmy się, słysząc śmiech. Oprawcy rekina spoglądali w naszą stronę. Robili miny i machali rękami. Niższy zatknął sobie nóż za pas i wsparł się pod boki. Miał zakrwawione dłonie. Otarł je o szorty. Wyższy znów się roześmiał.

Spike zastrzygł uszami, a małpka zasyczała. Romero znów posadził ją sobie na ramieniu i nachmurzył się.

– Lepiej ruszajmy. Na pewno jesteście wykończeni.

Wgramoliliśmy się do dżipa. Romero zatoczył szeroki łuk, a potem wrócił na drogę wzdłuż wybrzeża. Drewniana tabliczka informowała, że to ulica Plażowa. Gdy zaczęliśmy wjeżdżać na wzgórze, obejrzałem się. Wszędzie dokoła ocean, pośród którego wyspa wydawała się bardzo mała. Załoga „The Madeleine” stała na nadbrzeżu, a mężczyźni o zakrwawionych rękach zmierzali w stronę miasta, uwożąc swoją zdobycz na zardzewiałych taczkach. Z rekina pozostała tylko mokra plama.


2

 

– Pozwólcie, że was należycie powitam – powiedział Romero. – Ahuma na ahap, co w miejscowym języku oznacza „witamy w naszym domu”.

Jechaliśmy tą samą drogą stokiem wzgórza. Krętą i nie oznakowaną, mieszczącą z trudem jeden pojazd, ze skałami po obydwu stronach. Wzgórze okazało się bardziej strome niż sądziliśmy, patrząc na nie z przystani. Za każdym razem, gdy samochód przechylał się, KiKo gderała i kurczowo chwytała się koszuli swego pana. Spike wystawił głowę na zewnątrz i spoglądał w bezchmurne niebo.

Przejeżdżaliśmy przez część handlową miasteczka. Większość budynków, łącznie ze stacją benzynową, była zamknięta. Romero mijał małe białe domki. Z bliska wyglądały nędznie, z popękanym i łuszczącym się tynkiem, z porośniętymi mchem, zapadającymi się i powypaczanymi dachami. Na obwisłych sznurkach suszyło się pranie. W piasku bawiły się nagie i półnagie dzieci. Niektóre domy były otoczone drutem, większość nie miała ogrodzeń. Kilka sprawiało wrażenie opuszczonych. Dwa wychudzone psy węszyły leniwie, nie zwracając uwagi na warczenie Spike’a.

Wyspa należała do USA, ale wyglądała jak któryś z krajów trzeciego świata. Ubóstwo częściowo maskowała roślinność – szerokolistne filodendrony, palmy, bromelie, kwitnące drzewa koralowe. Pośród zieleni budynki wyglądały jak białe jajka w szmaragdowych gniazdach.

– Jak minęła podróż? – zapytał Romero.

– Była męcząca, ale wszystko w porządku – odparła Robin. Splotła swoje palce z moimi. Miała brązowe ogromne oczy. Wiatr wpadający przez otwarte okna dżipa rozwiewał jej loki, lniana bluzka falowała.

– Doktor Bill chciał was powitać osobiście, ale akurat otrzymał wezwanie. Kilkoro dzieci nurkowało na północnym wybrzeżu i zostały poparzone przez meduzy.

– Mam nadzieję, że to nic groźnego.

– Nie, ale piecze.

– Macie na wyspie tylko jednego lekarza? – spytałem.

– Prowadzimy lecznicę przy kościele. Ja jestem felczerem. Nagłe wypadki zwykle trafiają na Guam albo do Saipan, chyba że... W każdym razie nieźle sobie radzimy. Ja jestem na każde wezwanie.

– Od jak dawna pan tu mieszka?

– Całe życie, z wyjątkiem służby w straży wybrzeża i nauki w szkole medycznej na Hawajach. Tam poznałem moją żonę. Jest Chinką. Mamy czwórkę dzieci.

Wjeżdżaliśmy coraz wyżej. Nędzna zabudowa ustępowała miejsca pustym obszarom czerwonej gliny, a przystań wydawała się stąd całkiem maleńka. Jednak szczyty wulkanów pozostawały odległe, jakby przed nami umykały.

Po prawej stronie znajdował się mały zagajnik popielatych drzew o mocno karbowanych pniach i powyginanych, guzowatych konarach, które przypominały szarpiące niebo szpony. Z niektórych gałęzi, niczym topniejący wosk, spływały dążące z powrotem ku ziemi korzenie.

– Figowce? – zapytałem.

– Tak. Drzewa dusiciele. Wystawiają te odroślą i duszą wszystko, co na swe nieszczęście rośnie w pobliżu. Pod odroślami są maleńkie haczyki, które wczepiają się w ofiarę. Nie chcemy ich tutaj, ale rozrastają się w dżungli jak chwasty. Te mają około dziesięciu lat. Jakieś ptaki musiały przywlec nasiona.

– Gdzie jest dżungla? Roześmiał się.

– Właściwie to nie całkiem dżungla. Nie ma tam żadnych dzikich zwierząt, nic groźnego z wyjątkiem tych dusicieli. Wskazał w kierunku szczytów górskich. – Jest we wschodniej części wyspy. Posiadłość doktora Billa przylega bezpośrednio do niej. Po drugiej stronie znajduje się Stanton – baza marynarki. – Zredukował bieg, pokonując szczególnie stromy odcinek zbocza, a następnie, hamując silnikiem, zjechał w dół przez otwarte na oścież drewniane wrota.

Droga po drugiej stronie została świeżo wyasfaltowana. Wzdłuż niej w odstępach trzech metrów rosły palmy, wznoszące się na wysokość czterech pięter. Kamienne murki ustąpiły miejsca ogrodzeniom w stylu japońskim, z ręcznie ciosanych bali sosnowych ze szpalerami płomiennopomarańczowej przytulicy. Po obu stronach ciągnęły się zadbane trawniki, a czubki drzew figowych wyglądały z oddali jak szare frędzle.

Raptem coś się poruszyło. Po lewej stronie przemknęło stadko jeleni z czarnymi ogonkami. Pokazałem je Robin, a ona uśmiechnęła się i ucałowała moje palce. Ponad nami unosiło się kilka mew; poza tym niebo było całkiem puste.

Jeszcze sto palm i wjechaliśmy na ogromne, wysypane żwirem podwórze, ocienione przez czerwony cedr, sosnę, mangowiec i awokado. Pośrodku fontanna z porośniętego algami wapienia tryskała wodą do pełnego hiacyntów basenu. Nieco dalej widać było masywny, otynkowany na jasny brąz, dwupoziomowy dom, wykończony sosnowym drewnem, z balkonami i pokryty lśniącym zielonym dachem w stylu pagody.

Romero wyłączył silnik i KiKo zsunęła się z jego ramienia, wbiegła po szerokich kamiennych schodach i zaczęła się dobijać do drzwi frontowych.

Spike wyskoczył z dżipa, pobiegł za nią i po chwili skrobał już drzwi łapami.

Robin wysiadła, aby go powstrzymać.

– Proszę się nie martwić – powiedział Romero. – To stuletnia pinia żelazna. Cały dom jest twardy jak skała. Armia japońska wybudowała go w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym roku, gdy Liga Narodów odebrała te tereny Niemcom i dała cesarzowi. Znajdowała się tu siedziba dowództwa.

KiKo huśtała się na kołatce, podczas gdy Spike ujadał zajadle.

– Wygląda na to, że już się zaprzyjaźnili. Bagaże wyładuję później.

Popchnął drzwi z uczepioną kołatki małpą. W L.A. już dawno minęły czasy, kiedy nie zamykano drzwi na klucz.

Z okrągłego, wyłożonego białym kamieniem przedsionka wchodziło się do dużego pokoju frontowego o wywoskowanej podłodze z drewna sosnowego, przykrytej chińskimi kilimami, o wysokich, otynkowanych ścianach, rzeźbionym suficie z drzewa lękowego i z mnóstwem starych, wyglądających na wygodne, mebli. Na ścianach wisiały pastelowe akwarele. Storczyki w porcelanowych żardynierach dostarczały żywszych barw. Sklepione przejścia prowadziły do długich korytarzy. Z prawej strony znajdowały się dziwacznie wyglądające, przykryte czerwonym chodnikiem schody z poręczą pomalowaną farbą olejną. Prowadziły na podest piętra i znikały z oczu.

Na wprost widoczna była ściana z ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin