Herbert James - Fuks.rtf

(460 KB) Pobierz
James Herbert

James Herbert

 

Fuks

 

Przełożył: Marek Mastalerz

 

Tytuł oryginału: FLUKE

 

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

Rozdział pierwszy

 

Ciepło słońca grzało moje powieki, domagając się, ale niezbyt natarczywie, bym je otworzył. Wciskające się w uszy dźwięki dotarły w końcu do mojej świadomości. Chaotyczny zgiełk przerywały przenikliwe piski.

Powoli, niemal niechętnie, otworzyłem zaspane oczy. Powieki rozkleiły mi się z trudnością do połowy. Jak przez mgłę dostrzegłem obok ciemne futrzaste ciało, równie duże jak ja. Żebra pogrążonej we śnie istoty unosiły się rytmicznie w górę i w dół. Otworzyłem usta, z których wydarło się ziewnięcie. Oczy rozwarły mi się do reszty. Dookoła mnie leżały inne istoty, szare i czarne. Niektóre miały krótkie i gładkie futerka, inne długie i zmierzwione. Błysnęło nade mną coś białego i poczułem skubnięcie w ucho. Odsunąłem się ze skowytem. Gdzie byłem? Kim, a może czym byłem?

Zrazu nieprzyjemne, po chwili dziwnie podniecające wonie dotarły do mych nozdrzy. Zmarszczyłem nos, wciągając te przenikliwe zapachy, i od razu poczułem się bezpiecznie. Przycisnąłem się do innych ciepłych ciał, byle dalej od energicznej białej paskudy, która w końcu dała mi spokój i skokami ruszyła w stronę barierki kojca. Wspięła się i przednimi łapami wsparła na siatce, z zapałem wymachując zadkiem i krótkim ogonem. Czyjaś wielka biaława dłoń opuściła się i wyniosła istotę poza zasięg mego wzroku.

Znów zaskowyczałem, tym razem wstrząśnięty, ponieważ dłoń była taka wielka i silna! A zapachy dobywające się z niej były kompletnie obce. Przerażające, jednak... interesujące. Usiłowałem się wcisnąć jeszcze głębiej w kłąb włochatych stworzeń, starając się nawiązać z nimi jakiś kontakt. Dlaczego otaczały mnie te koszmarne zwierzęta i dlaczego były mi takie bliskie?

Sen mnie opuścił całkowicie. Do reszty oprzytomniały zadygotałem. Znajdowałem się w czymś w rodzaju kojca (wydawał mi się bardzo duży), którego posadzka pokryta była słomą. Siatka kojca była bardzo wysoka, o wiele wyższa ode mnie. Moimi towarzyszami były psy. O ile pamiętam, w tym momencie wcale nie odczuwałem strachu, tylko najprawdopodobniej byłem całkowicie zdezorientowany. Pamiętam, że dyszałem gwałtownie i mimowolnie trochę się zmoczyłem. Nie było tego więcej niż nikły strumyczek. Przypominam sobie, że starałem się wcisnąć pomiędzy dwa pulchne ciała, z którymi niejasno odczuwałem jakieś pokrewieństwo, umykającą mi więź. Domyślam się teraz, że poczucie bliskości wynikało z faktu, iż rzeczywiście byliśmy rodzeństwem. Wtedy jednak reagowałem wyłącznie instynktownie.

Rozejrzałem się dookoła, nie podnosząc zanadto głowy (łba?). Brodę wciąż miałem zakopaną w słomie. Wszystko było jakieś stłumione, odcienie barw wydawały się prawie niemożliwe do rozróżnienia, stanowiły jedynie rozmaite warianty szarości i brudnego brązu. Ale ja w umyśle dopowiadałem sobie barwy, ponieważ już je kiedyś widziałem... kiedyś... Kiedyś? Kiedy?

Byłem tak zdezorientowany, że już samo pytanie, nie mówiąc o odpowiedzi, było co najmniej dziwne.

Po chwili zacząłem rozróżniać kolory, sięgając po nie pamięcią jakby z przeszłości... Podejrzewam, że dar tej pamięci odróżniał mnie od pozostałych podobnych mi stworzeń. Powoli miękkie szarości zamieniły się w jasne brązy, szarości ciemniejsze w intensywniejszą brunatność. Czerń pozostała czernią, tyle że głębszą. Roztoczyła się nagle przede mną cała paleta barw tęczy, wypełniając głowę zamętem, oślepiając intensywnością. To, co przedtem było czarne, stawało się ciemnoniebieskie, barwy indygo, setkami odcieni brązów. Fajerwerk kolorów tak ranił mi ślepia, że musiałem zacisnąć powieki. Mimo to barwy nadal przeciskały się przez nie. Wreszcie widmo ułożyło się we właściwym porządku, barwy odnalazły prawidłową równowagę. To, co było oślepiające, stało się przytłumione, odcienie zaczęły ze sobą harmonizować. Kiedy otworzyłem oczy, monochromatyczny obraz zamienił się w strojne, ruchome malowidło, w którym każda barwa była samoistna — ale jednak stapiała się z innymi — i występowała koło swoich przeciwieństw. Do dziś czuję zachwyt, kiedy nagle, bez ostrzeżenia, objawiają mi się nowe, zaskakujące barwy, które wydaje się są stworzone wyłącznie dla mnie, choć uświadamiam sobie, że istniały zawsze, tylko ja ich nie zauważałem. Są one teraz bardziej stłumione, ale świeższe i bardziej interesujące niż w przeszłości. Podejrzewam, że wynika to z tego, iż świat wówczas wydawał mi się większy, przebywanie zaś bliżej ziemi zbliża do natury.

Przeszedłszy przez to osobliwe stadium, którego ani nie rozumiałem, ani doceniałem, stałem się nieco śmielszy w moich badaniach. Podniosłem łeb ze słomy i wyciągnąłem szyję. Przede mną przesuwały się twarze, na których widniały urocze, czułe uśmiechy. Wówczas wyglądały dla mnie wszystkie jednakowo; nie potrafiłem odróżniać mężczyzn od kobiet, a tym bardziej poszczególnych osób. Nie zdawałem sobie również sprawy, czym były te olbrzymie istoty. Być może to trochę dziwne, ale od razu zacząłem odróżniać mniejsze olbrzymy i to nawet nie tylko od dorosłych, ale od siebie nawzajem. Kilkoro z nich patrzyło na mnie z góry i wydawało dziwne odgłosy, spoglądając wyczekująco na większe olbrzymy, które stały za nimi. Ponad gigantami dostrzegałem sterczące wysoko w niebo wielkie budynki z szarej cegły. Samo niebo zdawało się niezmiernie niebieskie, głębokie i przejrzyste. Niebo to najczystsza rzecz, jaką kiedykolwiek poznałem; bez względu na to, czy jest nim zimny lazur poranka, imponujący błękit kobaltowy w ciągu dnia, czy wydziergana srebrem czerń nocy. Nawet w najciemniejsze dni, gdy błękit zamaskowany jest przez posępne zwały chmur, najdrobniejsze jego przebłyski sprawiają, że ściska mi się serce. Wówczas miałem wrażenie, że widzę niebo po raz pierwszy. I w pewnym sensie tak było. Widziałem je pierwszy raz... innymi oczami.

Jak zaklęty wpatrywałem się przez kilka chwil w błękitny nieboskłon i słoneczne promienie, aż ślepia zaszły mi mgłą. Zatrzepotałem gwałtownie powiekami. Nagle dotarło do mnie, czym jestem. Nie byłem tym odkryciem wstrząśnięty. Bez sprzeciwu zaakceptowałem fakt, czym jestem. Dopiero dużo później, kiedy odżyły dawne wspomnienia, zacząłem kwestionować swoje nowe wcielenie. Wówczas jednak to, że jestem psem, uważałem za całkowicie normalne.

 

Rozdział drugi

 

Czyżbym wyczuwał u ciebie powątpiewanie, a może coś jeszcze? Może odrobinę strachu? Proszę jedynie, byś pozwolił swemu umysłowi słuchać, byś na razie zapomniał o swoich przekonaniach i uprzedzeniach; kiedy skończę opowieść, zdecydujesz, co o niej sądzić. Dla mnie też jest mnóstwo spraw niejasnych i wiem, że nigdy nie pojmę ich do końca — przynajmniej nie w tym wcieleniu. Niewykluczone jednak, że moje opowiadanie pomoże ci choć trochę zrozumieć to, co cię czeka. Może też dzięki temu będziesz się odrobinę mniej bał.

Gdy rozglądałem się dookoła całkowicie odmiennym od twojego wzrokiem, poczułem, że coś zaciska się na futrze na moim karku. Nagle zostałem uniesiony w powietrze, rozpaczliwie wymachując nogami. Wielka, szorstka dłoń wsunęła się pod moje pośladki, przez co uścisk na karku trochę zelżał. Nie spodobała mi się ani twardość tych dłoni, ani ich zapach. Każda woń dobywająca się z nich była nowa i samoistna. Nie łączyły się w jeden zapach; każda miała własną tożsamość i dopiero wspólnie dawały pojęcie o mężczyźnie, który nimi pachniał. Trudno mi to wyjaśnić, ale tak jak ludzie rozpoznają innych przez łączenie w umyśle różnych cech — kształtu nosa, barwy włosów i oczu, karnacji skóry, układu warg i budowy ciała — tak my, zwierzęta, rozpoznajemy inne istoty przez połączenie ich zapachów. Można na nich o wiele bardziej polegać, ponieważ cechy fizyczne mogą zostać zamaskowane lub mogą się zmienić z upływem lat. Nie można jednak ukryć swojego zapachu. Stanowi on konglomerat powstały ze wszystkiego, co się w życiu robiło, i żadne szorowanie go nie usunie. Identyfikujemy cię dzięki jedzeniu, które spożyłeś, ubraniu, które nosiłeś, i miejscom, w których byłeś; żadna ocena wzrokowa nie jest pewniejsza.

Sądzę, że giganta, który mnie wyjął z kojca (nie rozporządzałem jeszcze wówczas pojęciem „człowiek”), czuć było tytoniem, trunkami, tłustym jedzeniem i zapachem — który, jak stwierdziłem, jest obecny zawsze i wszędzie — seksu. Zapachy te były dla mnie wtedy całkowicie nowe i, jak powiedziałem, przerażające. Nieprzyjemne, lecz interesujące. Jedyną znajomą wonią był uspokajający zapach psa, którego uczepiłem się, by czerpać zeń otuchę. Ujrzałem, jak mi się wydawało, miliony dwunogich istot snujących się ulicą w jedną i drugą stronę. Wydawane przez nie hałasy raniły mi uszy i napełniały przerażeniem. Oczywiście byłem na ulicznym targu i nawet wówczas, w tym wczesnym stadium życia, niejasno to rozpoznawałem. Miejsce to było mi jakby znajome. Gdzieś blisko mego ucha rozległy się chrapliwe, burkliwe dźwięki. Nerwowo rzuciłem łbem w tę stronę. Dźwięki wydobywały się z ust trzymającej mnie istoty. Nie twierdzę, że rozpoznałem słowa, ale ogólnie pojąłem, o co chodzi mówiącemu.

Tuż obok usłyszałem drugi głos. Zostałem wepchnięty w inne ręce. Ich woń była całkowicie odmienna. Zdaje mi się, że i tu obecne były zapachy jedzenia i picia, brak jednak było fetoru nikotyny. Było też coś jeszcze — sprawiająca wrażenie perfum łagodność. Woń ta nie jest ciekawa, ale kojąca. Nie było jej wiele, lecz w porównaniu z dłońmi, które mnie właśnie puściły, poczułem się tak, jakbym został skąpany w najdelikatniejszym pachnidle. Zacząłem lizać te dłonie, wciąż bowiem czuć było na nich zapach jedzenia. Cudownie jest lizać ludzkie ręce i twarze. Wydzielany przez pory na całym ciele pot zawiera zapach ostatnio spożywanego jedzenia, a sól dodaje mu wyjątkowego smaku. Smak jest subtelny i ulotny, ale aromat ten w połączeniu z ekscytującym łaskotaniem jeżyka o skórę wywołuje uwielbianą przez każdego psa przyjemność. Zrozum, to nie tyle pieszczota (choć po pewnym czasie znany smak staje się przyjemniejszy niż nowy, a lizanie staje się niemal dowodem miłości), ile rozkoszne doznanie dla kubków smakowych.

Olbrzym przyciskał mnie do piersi. Jego ręka przesunęła się po moim łbie i delikatnie poskrobała za uszami. Przyprawiło mnie to niemal o drgawki; spróbowałem skubnąć go w nos. Przekrzywił głowę z odgłosem, który zdołałem zinterpretować jako pomruk czystego zadowolenia, więc nasiliłem wysiłki, by jeszcze raz dostać się do tej sterczącej baryłkowatej cechy jego fizjonomii. W końcu udało mi się polizać jego szorstki podbródek. Zaskoczony chropowatością odsunąłem się na chwilę, przemogła jednak ekscytacja i ponowiłem atak. Tym razem zostałem zdecydowanie powstrzymany i z powrotem włożony do kojca. Natychmiast wspiąłem się w górę, starając się dostać do przyjaznego olbrzyma. Oparłem się przednimi łapami o drewnianą barierkę kojca. Przyłączyła się do mnie biała istota, która próbowała zepchnąć mnie z zajętego stanowiska. Udało mi się ją odsunąć. Kiedy zobaczyłem, że kilka zielonych kawałków papieru powędrowało do rumianej, szorstkiej dłoni olbrzyma trzymającego mnie w kojcu, poczułem, że za chwilę zdarzy się coś miłego. I faktycznie. Po chwili znów się znalazłem wysoko w powietrzu i przyjemnie pachnący olbrzym przycisnął mnie do piersi. Zaskomlałem cicho i próbowałem polizać mu wielką twarz. Instynkt mi podpowiadał, że lepiej będzie wyzwolić się spod opieki rumianego olbrzyma — właściciela kojca — ponieważ z jego cielska sączyła się złość. Spojrzawszy na pozostałe kłębki w kojcu, poczułem odrobinę żalu; w końcu byli to moi bracia, moi przyjaciele. Kiedy oddalałem się przytulony do piersi olbrzyma, przeniknęło mnie przejmujące uczucie smutku, a umysł wypełnił na moment obraz o wiele większego psa, prawdopodobnie mojej matki. Na dźwięk mojego skomlenia dłoń olbrzyma zaczęła mnie delikatnie gładzić, a z jego ust doszło mnie łagodne mruczenie.

Tłumy dwunogich istot wydały mi się jeszcze straszniejsze, kiedy zaczęliśmy się między nimi przeciskać. Dygotałem ze strachu. W panice wcisnąłem łeb w fałd skóry wielkiego zwierzęcia, które mnie niosło. Pozwoliło na to, okazując współczucie wobec mego przerażenia, i starało się mnie uspokoić. Co jakiś czas wytykałem łeb, ale zgiełk i rozmigotane barwy sprawiały, że natychmiast chowałem go z powrotem. Puls bijący w szerokiej klatce piersiowej olbrzyma uspokajał mnie. Wkrótce opuściliśmy targ i wyszliśmy na ulicę. Usłyszałem nowe, jeszcze bardziej przerażające dźwięki.

Wyszarpnąłem łeb z ukrycia. Szczęka opadła mi z przerażenia na widok olbrzymich potworów szarżujących wprost na nas. Mijały nas zaledwie o centymetry, pozostawiając za sobą wiry wzburzonego powietrza. Były to nie znane mi zwierzęta, o wiele dziwniejsze niż dwunogie istoty, w jakiś koszmarny sposób pozbawione wszelkich cech poza siłą i wielkością. Wydawany przez nie odór przyprawiał o mdłości, nie czuć też było od nich jadła ani potu. Nie opodal pojawił się jeszcze okropniejszy potwór: był cały ogniście czerwony i cztery razy większy od innych. Ledwie miałem czas dostrzec, że miał okrągłe łapy, obracające się z niesamowitą prędkością. Pryskając kropelkami uryny, wyskoczyłem z ramion mojego pana na szary chodnik. Rzuciłem się w przeciwnym niż nadciągająca bestia kierunku. Z tyłu rozległy się krzyki, ale się nie zatrzymałem. Zanurkowałem między dwoma olbrzymami, którzy spróbowali zagrodzić mi drogę. Przede mną wyciągnęła się czyjaś stopa, ale przeskoczyłem nad nią, nie zmieniając nawet tempa biegu. Skręciłem w bok, gdy wyciągnęły się ku mnie z góry wielkie ręce. Zeskoczyłem z chodnika i wpadłem w sam środek niknących potworów. Uszy wypełniały mi zgrzyty i piski, a przed oczami migały jedynie ogromne, niewyraźne kształty. Wciąż jednak gnałem, nie obracając łba na boki, nie korzystając w ogóle z nowo nabytej cechy, to znaczy z szerokiego kąta widzenia. W polu widzenia miałem przed sobą tylko czarną dziurę. Nagle w tym momencie coś poruszyło się w mojej pamięci: Przez chwilę byłem kimś innym, wysoko nad ziemią, i odczuwałem ten sam strach co teraz. Coś się na mnie rzuciło, coś białego i oślepiającego. Potem nastąpiła eksplozja światła i wszystko zniknęło w bólu.

Znów byłem psem, mknącym na wprost hamujących z piskiem opon samochodów i autobusów.

Pewnie wówczas zostały pobudzone — ale jeszcze nie przebudzone, nie odsłonięte — wspomnienia, uczucia, instynkty. Zaczęły żyć na nowo, ale mój psi mózg nie był przygotowany na ich przyjęcie.

Wpadłem do sklepu i zahamowałem z poślizgiem na posadzce, starając się nie wpaść na coś wysokiego, na czym stały jaskrawo kolorowe przedmioty. Gdy rąbnąłem w to łbem, zakołysało się niebezpiecznie, ale przytrzymane zostało przez ręce dwunogich istot wykrzykujących coś w podnieceniu. Wypatrzyłem kolejną dziurę i pomknąłem ku niej, wpadając za zakrętem w przyjemny ciemny zakątek. Przycupnąłem tam, dygocząc, z otwartym szeroko pyskiem i wywieszonym jak połeć surowej wątroby językiem. W żołądku mi się kotłowało, gdy łapczywie wciągałem w płuca powietrze. Mój azyl nie okazał się na długo bezpieczny; czyjeś dłonie złapały mnie za skórę na karku i wyszarpnęły z zakątka. Ciągnięto mnie po posadzce wśród gniewnych pomruków. Całkowicie ignorowano moje protestujące skamlanie. Kilka razy przyłożono mi w łeb, ale nawet nie poczułem bólu. Gdy dociągnięto mnie do progu, spróbowałem wbić pazury w nie poddającą się, lśniącą posadzkę. Nie miałem żadnej ochoty znaleźć się znów wśród tamtych morderczych potworów.

W drzwiach pojawił się jakiś ciemny cień. Do mych nozdrzy dotarły znajome zapachy. Wciąż nie byłem pewny, czy mogę zaufać olbrzymowi, ale instynkt podpowiadał mi, że nie mam innego wyjścia. Kiedy więc olbrzym podszedł do mnie, bez protestu pozwoliłem mu się podnieść. Umościłem się na jego piersi, poszukałem uspokajającego bicia serca i przestałem zwracać uwagę na rozlegające się zewsząd gniewne głosy. Bicie serca miało teraz trochę inny rytm, było nieco szybsze, mimo to stanowiło dla mnie wielką pociechę. Awantura została zażegnana wbrew woli dążących do niej uczestników gniewnej dyskusji. Palce olbrzyma wpijały mi się w ciało jak stalowe kleszcze. Mojemu opiekunowi otwarły się gruczoły potowe. Wkrótce miałem się dowiedzieć, że świeży pot to oznaka gniewu lub niezadowolenia. Besztając mnie, wyszedł na ulicę. Byłem nieszczęśliwy.

Tempo bicia serca opiekuna stopniowo wróciło do normy, a uścisk na moim karku się rozluźnił. Po chwili zaczął mnie głaskać i skrobać za uchem. Wkrótce nabrałem tyle odwagi, by wysunąć nos spod marynarki i spojrzeć na niego. Gdy pochylił nade mną głowę, znów polizałem go po nosie i poczułem zapach ciepłego uczucia. Jego twarz nabrała osobliwego wyrazu. Wtedy właśnie zacząłem rozpoznawać mimikę i kojarzyć ją z nastrojami. Było to pierwsze odkrycie, które odróżniało mnie od innych przedstawicieli mego gatunku. Może wstrząs wywołany ogłuszającym hałasem na ulicy obudził we mnie wspomnienia i zaczęła funkcjonować inna świadomość, a może i tak by się to zdarzyło po jakimś czasie. Wówczas jednak docierało do mnie jedynie to, że błyskawicznie poruszających się na czterech okrągłych nogach stworzeń trzeba się bać i, jeśli o mnie chodzi, gardzić nimi.

Olbrzym nagle zmienił kierunek i skręcił w lewo, otwierając przed sobą wielką drewnianą płytę. Buchnęło zza niej stęchłe powietrze. Kontrast między jaskrawym światłem słońca na zewnątrz i zimną, mroczną, wypełnioną dymem jamą był zdumiewający. Zamknięty w czterech ścianach szmer głosów odbijał się od nich, ohydna woń była zastała i intensywna, a nad wszystkim unosił się wypełniający bez reszty zakątki pomieszczenia ciężki, gorzki zapach. Opiekun usadził mnie między swoimi nogami a gigantyczną drewnianą ścianą, o którą wsparł się tak, że górna połowa jego ciała zniknęła po drugiej stronie. Rozejrzałem się po wnętrzu. Stały tam grupki innych dwunogich stworzeń, wydających z siebie zróżnicowane, interesujące odgłosy, o wiele mniej nieprzyjazne niż na targu. Wszyscy trzymali w dłoniach przezroczyste naczynia z płynem. Podnosili je do ust i pili z nich. Był to fascynujący widok. Pod ścianami dostrzegłem inne grupy siedzące za swego rodzaju platformami, na których rozstawione były naczynia z różnobarwnymi płynami. Znów pojawiło się wspomnienie wywołane znajomym w nieokreślony sposób zapachem, nie potrafiłem jednak jeszcze podążyć jego tropem.

Coś wilgotnego trzepnęło mnie w łeb. Instynktownie się skuliłem. Na podłodze koło mnie rozchlapał się jakiś płyn. Przycisnąłem się do ściany. Nie mogłem się cofnąć, ponieważ zewsząd otaczały mnie górujące nade mną jak pnie drzew nogi. Ciekawość szybko przemogła ostrożność przed mokrymi, lśniącymi plamami. Węsząc, zacząłem posuwać się do przodu. Zapach okazał się mniej nieprzyjemny, niż się z początku wydawało. Powąchałem jedną z kałuż i przesunąłem się ku kolejnej. Spiesznie wetknąłem w nią pysk i wychłeptałem płyn. Smak miał obrzydliwy, uświadomiłem sobie jednak, jak bardzo jestem spragniony. Błyskawicznie wylizałem pozostałe plamy. Doszczętne ich osuszenie zabrało mi chyba nie więcej niż trzy sekundy. Z wyczekiwaniem podniosłem łeb ku mężczyźnie, lecz ten ignorował mnie, zgarbiony tak, że jego głowa niknęła mi z pola widzenia. Wśród panującego zgiełku słyszałem wydawane przez niego znajome odgłosy. Skuliłem się, gdy obca dłoń pogładziła mnie po łbie. Zapach okazał się przyjazny i dobry.

Pod nos podstawiono mi okrągły, żółtobrązowy przedmiot. Woń soli pobudziła moje kubki smakowe tak, że ślinianki zaczęły wydzielać ślinę. Nie zastanawiając się dłużej, złapałem oferowane mi jadło i przeżułem je na lepką papkę. Było chrupkie, lecz ciągnące się i pełne przemiłych zapachów. Było cudowne. Przełknąłem jedną po drugiej trzy sztuki i zakręciłem tylną połową ciała, licząc na więcej. Nie opuszczałem otwartego pyska, ale nie dostałem nic więcej, a pochylająca się nade mną sylwetka wyprostowała się, wydając z gardła dziwne, gulgoczące odgłosy. Rozczarowany, bacznie przyjrzałem się posadzce w poszukiwaniu okruchów, które mogły mi wypaść przy żuciu. Wkrótce podłoga dookoła zrobiła się bardzo czysta. Szczeknąłem cicho na mężczyznę nade mną, domagając się zwrócenia uwagi na mnie. Ten jednak ignorował mnie dalej, co wywołało moje rozdrażnienie. Pociągnąłem za miękką skórę, która zwisała nad jego twardą stopą. (Niedługo później zorientowałem się, że te stworzenia noszą skóry innych zwierząt i w rzeczywistości mogą je zrzucać, kiedy tylko przyjdzie im na to ochota.)

Natychmiast pojawiła się twarz człowieka. Zostałem podniesiony z podłogi. Okrągła twarz — tak wielka jak moje ciało — patrzyła na mnie z przeciwnej strony połaci lśniącego drewna. Usta rozchyliły się szeroko, obnażając zwarte zęby w różnych odcieniach żółci, zieleni i błękitu. Wydobywające się spomiędzy nich zapachy nakazywały być ostrożnym, nie wzbudzały jednak we mnie paniki. Istota wyciągnęła do mnie wielką, tłustą rękę, w której miękkim ciele zatopiłem zęby. Choć nie miałem jeszcze dość sił, by komukolwiek wyrządzić krzywdę, dłoń wyszarpnęła się z mojego pyska i zdzieliła mnie po łbie. Zacząłem wrzeszczeć na olbrzyma i spróbowałem jeszcze raz skubnąć rękę, która sprawiła mi ból; ta zaś zataczała koła, od czasu do czasu drażniąco klepiąc mnie po nosie. Nos u psa to rzeczywiście czułe miejsce, wiec naprawdę się rozgniewałem. Krzyknąłem znów na człowieka, na co ten huknął na mnie żartobliwie i zwiększył siłę stuknięć w nos. Mój opiekun zdawał się czerpać zadowolenie z widoku drażniącego się ze mną obcego, ponieważ w ogóle nie wyczuwałem u niego zdenerwowania. Bardzo prędko cały mój świat skurczył się do dłoni zataczającej przed moim nosem kręgi. Licząc, że uda mi się ją ukąsić, wyrzuciłem naprzód głowę.

Tym razem spiczastym ząbkom udało się wbić w skórę. Zacisnąłem szczęki ze wszystkich sił. Smak był do niczego, ale przynajmniej miałem niezłą satysfakcję. Olbrzym natychmiast wyszarpnął rękę z mego pyska. Z zadowoleniem dostrzegłem na trzech palcach zgrabny rząd kropelek krwi. Krótki okrzyk bólu podniecił mnie jeszcze bardziej. Rozszczekałem się wyzywająco. Potrząsał ręką w powietrzu, by złagodzić ból. Gdy wykonał gest, jak gdyby chciał mi przyłożyć, mój opiekun schwycił mnie na ręce. Znów znalazłem się na podłodze, bezradny wśród otaczających mnie ze wszystkich stron gigantów. Co najciekawsze, ostre grzmienie, które dochodziło z góry, zdawało się przyjazne w intencjach. Zacząłem odróżniać dźwięk śmiechu od innych odgłosów wydawanych przez wielkie zwierzęta.

Wciąż zdezorientowany wszystkim, co przydarzyło mi się tego dnia, dygocząc z  podniecenia, rozstawiłem łapy i nasiusiałem na posadzkę. Kałuża się rozlewała pode mną; musiałem rozsunąć łapy jeszcze szerzej, by ich nie zamoczyć. Nagle poczułem uderzenie w bok i gniewne burczenie, po czym powleczono mnie za kark po podłodze ku wyjściu. Gdy promienie słońca trafiły w me źrenice po wynurzeniu się z półmroku, przycupnąłem oślepiony. Olbrzym przykucnął koło mnie, wydając z siebie gniewne pomruki i wymachując palcem przed moim nosem. Oczywiście spróbowałem ugryźć go w palec, ale mocne łupnięcie w krzyż ostrzegło mnie, że nie było to właściwe zachowanie. Poczułem się niezmiernie żałośnie i podkuliłem ogon pod siebie. Olbrzym widocznie wyczuł moją rozpacz, ponieważ ton jego głosu złagodniał. Znów znalazłem się wysoko, przytulony do jego piersi.

Kiedy ruszył z miejsca, dotarł do mych uszu nowy bodziec. Podniosłem z zaskoczeniem łeb. Olbrzym złożył usta w dziwne kółko i wydmuchiwał przez nie powietrze, wydając przywołujący, wysoki odgłos. Przyjrzałem mu się przez chwilę, po czym zawołałem do niego z zachętą. Olbrzym urwał natychmiast i spojrzał na mnie. Poczułem, że jest zadowolony. Zaczął na nowo wydawać ten odgłos. Gwizdanie podziałało na mnie kojąco; wtuliłem się w zagłębienie jego ramienia, wsunąwszy zad w zgięcie łokcia. Palce olbrzyma podtrzymywały mój mostek, a głowę przytuliłem do jego serca. Zaczynałem odczuwać senność.

Bardzo dobrze, że czułem zmęczenie, ponieważ kolejny etap mojej traumatyzującej podróży przebiegł we wnętrzu jednego z tych mamucich czerwonych stworzeń. Uświadomiłem sobie wtedy, że nie są one żywymi istotami jak olbrzym czy ja; były jednak przez to jeszcze bardziej niepokojące. Senność przemogła mój lęk. Przez większą część podróży drzemałem na kolanach olbrzyma.

W moim kolejnym wspomnieniu znajduje się długa, ponura droga z równie ponurymi domami po obydwu stronach. Naturalnie nie wiedziałem wtedy jeszcze, czym są domy lub droga. Świat był dla mnie pełen dziwnych, nie powiązanych ze sobą kształtów pozbawionych znaczenia. Ponieważ byłem wyjątkowym stworzeniem, szybko zacząłem się uczyć. Większość zwierząt zadowala się akceptacją rzeczywistości, nie jej poznawaniem.

Olbrzym zatrzymał się i pchnął fragment drewnianego ogrodzenia, sięgającego mu do pasa. Przeszedł tędy na twardą, płaską powierzchnię, otoczoną z dwóch stron pięknym zielonym futrem. Natychmiast uświadomiłem sobie, że olśniewająca zieloność o wielu odcieniach to żyjąca, oddychająca istota. Olbrzym wsadził rękę w swoją skórę i wyciągnął z niej cienki przedmiot. Wetknął go w otwór w drewnianej płycie, przed którą się zatrzymaliśmy, i przekręcił szybkim ruchem. Prostokątny, ostrokanciasty, wyższy od nas obu, jaskrawobrunatny (nawet ciemny brąz może być jaskrawy, jeśli postrzega się rzeczy tak jak ja) przedmiot rozwarł się na oścież. Weszliśmy do środka pomieszczenia.

W moim psim życiu był to pierwszy prawdziwy mój dom.

 

Rozdział trzeci

 

Nie zostałem w nim długo.

Pierwsze miesiące pobytu w nim stanowią dla mnie ciąg zlewających się ze sobą zdarzeń. Sądzę, że mój nowy mózg starał się wówczas przystosować do dziwacznego sposobu egzystencji. Pamiętam, że byłem wsadzany do koszyka, w którym nie chciałem siedzieć, pamiętam białe, szeleszczące płachty, które rozkładano wokół mnie na podłodze, pamiętam ciemność nocy i samotność.

Pamiętam, jak na mnie krzyczano, jak wtykano mój nos w ohydnie śmierdzące kałuże i — jeszcze gorzej — w lepką, obrzydliwą maź, której zapachu nie mogłem się później pozbyć przez długie godziny. Pamiętam, jak wymachiwano przed moim nosem poszarpanymi i porozrywanymi kawałkami materiału przy akompaniamencie histerycznego skrzeczenia towarzyszki mojego opiekuna. Pamiętam również podniecająco pachnące miejsce, w którym mieszały się wonie wielu stworzeń, dając raj dla nozdrzy, ale gdzie jakieś monstrum w luźnej białej skórze ukłuło mnie w grzbiet długim cienkim przedmiotem. Pamiętam, jak wiązano mi na szyi irytujący kawałek wyschniętej skóry, od czasu do czasu dołączając do niej jeszcze dłuższy kawałek, za pomocą którego mój opiekun przytrzymywał mnie lub ciągnął za sobą, gdy wychodziliśmy na spacer. Pamiętam lęk przed wielkimi stworzeniami, nie–zwierzętami, które nas ścigały. Rychło jednak traciły zainteresowanie i przemykały obok z rykiem, i nie miały chęci stratować nas na śmierć.

Jeśli to wszystko zabrzmiało tak, jak gdyby mój żywot szczeniaka był okropny, to widocznie nie wyraziłem się właściwie. Zdarzały się przecież także cudowne chwile spokoju i radości. Pamiętam błogie popołudnia spędzane na kolanach mojego opiekuna siedzącego w fotelu przed kosmykowatą gorącą istotą, która oparzyła mi nos, kiedy spróbowałem ją powąchać. Pamiętam, jak dłoń olbrzyma gładziła mnie od nosa do koniuszka ogona. Pamiętam, jak pierwszy raz wyprowadzono mnie na zielone, żywe i oddychające futro, którego zapach był tak wonny, tak pełen życia. Biegałem, skakałem, tarzałem się w tej miękkości; wąchałem, żułem, dosłownie syciłem się jej obfitością. Pamiętam pościg za zabawną istotą o spiczastych uszach, mieszkającą ze stworzeniami po drugiej stronie muru. Futerko sterczało jej ze skóry jak tysiące igiełek, ogon miała wyprężony jak drut i chlastała mnie nieustającym potokiem obelg. Setnie się ubawiłem. Pamiętam, jak dokuczałem mojemu opiekunowi, zabierając mu śmieszne stare kawałki skóry, które nakładał na stopy, i uciekając przed nim, dopóki się nie poddał wyczerpany. Przysuwałem się wówczas w jego stronę, kładłem skóry przed nim ze szczęśliwym uśmiechem i zwiewałem z nimi ponownie, zanim miał szansę je chwycić. Pamiętani cudowne kąski, którymi mnie karmiono, jedzenie, którego kosztowania najpierw odmawiałem, ponieważ było niesmaczne, lecz kiedy skurcze głodowe przezwyciężały mój wstręt, zjadałem je z rozkoszą, mlaskając głośno i śliniąc się obficie. Pamiętam koc, który dopóty gryzłem i deptałem, dopóki nie zamienił się w wystrzępioną starą ścierkę, ale z którym za nic nie chciałem się rozstać. Moją ulubioną kość, którą ukryłem pod krzewem rosnącym za łatą zieleni, tuż za naszą przezroczystą ścianą. Wszystko to przypominam sobie dość mgliście, ale z nostalgią i czułością.

Podejrzewam, że byłem znerwicowanym szczeniakiem, ale i ty byłbyś taki, gdybyś przeszedł przez to co ja. Co, zresztą, może i tobie się przytrafić.

Nie jestem pewien, jak długo mieszkałem z olbrzymem i jego towarzyszką — sądzę, że co najmniej trzy lub cztery miesiące. Był to zwyczajny psi żywot — moje ludzkie zmysły jeszcze się nie przebudziły, ale gotowe były przy najmniejszym impulsie przedrzeć się na powierzchnię psiej świadomości. Zadowolony jestem, że mogłem przyzwyczaić się do mojej nowej powłoki, zanim poznałem przerażającą prawdę. Następne stadium nie było odległe, a ja, oczywiście, byłem na nie całkowicie nie przygotowany.

* * * * *

Przypuszczam, że pozbyto się mnie dlatego, iż nie sposób było ze mną wytrzymać. Wiem, że olbrzym lubił mnie, nawet kochał na swój sposób. Ciągle jeszcze pamiętam jego czułość, po dziś dzień czuję jego dobroć. W tamte pierwsze, wypełnione grozą, noce — gdy wyłem w ciemności z tęsknoty za rodzeństwem i matką — brał mnie do swego legowiska. Spałem na podłodze koło niego, ku wielkiemu niezadowoleniu jego towarzyszki, zwłaszcza gdy znajdowała rankiem mokre plamy i rozproszone miękkie, lepkie kopczyki na gąbczastej podłodze. Wydaje mi się, że to właśnie od początku nastawiło ją do mnie wrogo. Nasze stosunki nigdy nie wyszły poza fazę wzajemnej ostrożności. Myślę, że najtrafniejszym stwierdzeniem będzie, iż traktowała mnie po prostu jak psa.

Słowa były wówczas dla mnie jedynie pozbawionymi znaczenia dźwiękami, ale już wtedy wyczuwałem ich podkład emocjonalny. Nie kłopocząc się zrozumieniem, czułem, że stanowię w tej rodzinie namiastkę czegoś innego. Łatwo domyślić się, czego. O ile pamiętam, była to dojrzała, samotna para. Po odgłosach, które do siebie wydawali, można było stwierdzić, że olbrzyma przepełnia wstyd, a jego towarzyszka szydzi z niego. Jako szczeniakowi i tak nie było mi łatwo, a atmosfera panująca między nimi wcale nie pomagała w osiągnięciu równowagi emocjonalnej. Bez dwóch zdań, marnie sprawdzałem się jako namiastka. i dlatego pewnego dnia znów znalazłem się wśród swoich towarzyszy.

Moim drugim domem było schronisko dla psów.

Tam właśnie nastąpił przełom.

 

Rozdział czwarty

 

Przebywałem w schronisku mniej więcej tydzień, całkiem szczęśliwy w towarzystwie moich nowych przyjaciół, choć niektórzy z nich byli dość obcesowi. Karmiony byłem w miarę nieźle (trzeba było jednak walczyć o pożywienie; klasyczny przykład walki o dominację w zwierzęcym stadzie) i bardzo dobrze o mnie dbano. Wielkie dwunogie zwierzęta przez większą część dnia przechadzały się przed nami, przywoływały nas, wydawały idiotyczne, gruchające głosy, po czym wskazywały na któregoś z nas. Pewien starszy pies powiedział mi, że stworzenia te nazywają się ludźmi i to one wszystkim rządzą. Władają całym światem. Kiedy zapytałem, czym jest świat, odwrócił się z niesmakiem i podbiegł do ludzi, wytykając nos przez siatkę ogrodzenia w wyrazie hołdu. Wkrótce dowiedziałem się, że to zawodowiec w grze o wybór psa do opieki, nie pierwszy raz bowiem znajdował się w schronisku. Dowiedziałem się również, że lepiej być wybranym przez ludzi, bo w przeciwnym wypadku w końcu mogą przyjść po ciebie białoskórzy, nad którymi wisiała woń śmierci.

Co bardziej doświadczone psy opowiadały mi, że ludzie potrafią w dowolnej chwili zrzucać z siebie skórę, ponieważ jest ona martwa jak ta, która wisiała na mojej szyi, że tak jak my dzielą się na samce i samice, a swoje szczeniaki nazywają dziećmi. Jeśli powtarzają do ciebie pewien dźwięk, czasami szorstko, a czasami łaskawie, jest to prawdopodobnie twoje imię. Jeśli jesteś posłuszny, potrafią żywić cię i opiekować się tobą. Bardzo dawno temu nauczyli się chodzić na dwóch łapach i od tamtego czasu czują się lepsi. Są trochę głupi, ale potrafią być bardzo dobrzy.

Potrafią zabić każde zwierzę, nawet większe od siebie. I to czyni ich panami świata.

Dowiedziałem się, że jestem mieszańcem, czyli inaczej mówiąc, kundlem. Psy naturalnie nie mają żadnego systemu klasowego, ale poszczególne rasy odznaczają się różnymi cechami. Labrador myśliwski jest na przykład łagodny i inteligentny, podczas gdy chart jest zazwyczaj porywczy i nieco neurotyczny, zawsze ma w pogotowiu ciętą replikę. Dziwne, że psy wiedzą, do jakiej rasy należą: terier wie, że jest terierem, a spaniel spanielem. Jednakże szkocki terier nie wyczuwa różnicy między sobą a airedalem, cocker–spaniel nie wie, że różni się od spaniela odmiany clumber. Nie są to różnice na tyle istotne, by zwracać na nie uwagę.

Nauczyłem się też, że im większy pies, tym z zasady jest łagodniejszy. Najwięcej hałasu robi zawsze psi drobiazg. Wówczas do niego właśnie, się zaliczałem.

Wyłem, by dostać swój jedyny w ciągu dnia posiłek, skamlałem przestraszony nocnymi ciemnościami, nękałem głupsze psy, chandryczyłem się z silniejszymi. Warczałem i zgrzytałem zębami na wszystko, co mnie denerwowało, a czasami bardzo rozgniewany goniłem za długą rzeczą, która zawijała się z tyłu mojego ciała (nigdy jej nie złapałem i dość długo trwało, nim pogodziłem się z tym, że nigdy mi się to nie powiedzie). Drażniły mnie nawet pchły i gdy widziałem, że jakaś skacze po grzbiecie towarzysza, rzucałem się za nią, przyszczypując mu skórę. Robił się zwykle wtedy niezły rejwach i białoskóry wylewał studzącą temperamenty zimną wodę na nasze kłębowisko.

Wkrótce zostałem zakwalifikowany jako rozrabiaka i często separowano mnie w oddzielnej klatce. Stawałem się przez to jeszcze bardziej ponury i drażliwy. Doszedłem do przekonania, że nikt mnie nie kocha. Ludzie sobie w ogóle nie uświadamiali, jakie mam problemy!

Problemy te oczywiście tkwiły we mnie zagrzebane bardzo głęboko. Toczył się tam niezwykły konflikt. Wiedziałem, że jestem psem, a jednocześnie zmysły, instynkty — nazwij to intuicją — podpowiadały mi, że kiedyś było inaczej. Uświadomiłem to sobie pewnej zimnej, wypełnionej snami nocy.

* * * * *

Spałem na skraju grupy włochatych ciał, które spychały mnie od siebie — nie byłem wówczas najpopularniejszy wśród innych psów — a gł...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin