Singleton Linda Joy - Wymarzony rejs.rtf

(391 KB) Pobierz
Linda Joy Singleton

Linda Joy Singleton

Wymarzony rejs

Rozdział 1

Aż podskoczyłam, gdy głośne wycie syreny po­kładowej rozdarło ciszę mojej maleńkiej kajuty.

- Rany, co się dzieje!? - zawołałam potykając się o otwartą, nie rozpakowaną jeszcze walizkę.

Rozległo się pukanie do drzwi i tato wsunął głowę do środka.

- Cassidy, łap kamizelkę ratunkową. Zaraz będzie próbny alarm.

- Już? Przecież niedawno odbiliśmy - narzeka­łam.

Tato wszedł do kajuty.

- Kochanie, rejs statkiem wycieczkowym na Ka­raiby nie składa się z samych zabaw i przyjemności. - Mówiąc to podszedł do jednej z wyściełanych ław i uniósłszy wieko wyjął ze środka pomarańczową pękatą kamizelkę ratunkową. Taką samą miał już na sobie. Był przystojnym mężczyzną, ale wyglądał w niej wyjątkowo zabawnie. Pomyślałam, że ja pew­nie będę wyglądała w tym jeszcze gorzej.

Cóż za fatalny początek mojej wymarzonej podró­ży! Pierwszy raz zjawię się przed resztą współpasa­żerów przypominając dynię! Miałam tylko nadzieję, że na statku wszyscy będą przypominać wielkie dynie i że zniknę w tłumie.

- Głupio wyglądam, prawda? - zapytałam z nie­pokojem, gdy założyłam kapok.

Tato pogładził mnie po policzku i uśmiechnął się.

- Moja królewna zawsze wygląda pięknie.

- Och, tato! - jęknęłam udając, że jestem zirytowa­na. Naprawdę wcale się nie złościłam. Wiedziałam, że nie jestem piękna, ale której szesnastolatce kom­plementy nie sprawiają przyjemności, nawet jeśli prawi je tylko ojciec?

Syrena znów zawyła przypominając pasażerom, by zgromadzili się na wyznaczonych z góry miej­scach. Nim wyszłam na korytarz, jednym spojrze­niem obrzuciłam małą przytulną kabinę, która przez cały tydzień miała należeć tylko do mnie. Mój ojciec ma małą drukarnię w naszej rodzinnej miejscowości i choć nie jest bogaty, udało mu się zaoszczędzić na ten wspaniały rejs po Karaibach. Zapłacił nawet dodatkowo, żebyśmy dostali ładne kajuty. Nadal w głębi ducha sądziłam, że ta wyprawa to piękny sen!

- Tędy, córeczko - powiedział tato biorąc mnie za rękę i poprowadził zatłoczonym korytarzem w stro­nę schodów. Posuwaliśmy się Wolno, bp inni pasażerowie, również w pomarańczowych kamizelkach, szli w tym samym kierunku.

- Trudno się ruszać w tym kaftanie bezpieczeń­stwa - mruczałam pod nosem, idąc za tatą po wą­skich schodach. - Założę się, że gdyby statek rzeczy­wiście tonął, już by było po nas!

- Rozchmurz się, kochanie. Te ćwiczenia odbędą się tylko raz w trakcie całego rejsu.

Znaleźliśmy wyznaczone dla nas miejsce zbiórki i łódź ratunkową, a potem poszliśmy za tłumem do baru, gdzie podawano głównie najróżniejsze wina. Była to duża sala, w niej eleganckie meble, pozłacane krzesła ze szkarłatnymi obiciami i wygodne loże na półkolistym podwyższeniu. Gdy wchodziliśmy, ob­rzuciłam gorączkowym spojrzeniem morze twarzy myśląc tylko o jednym: jak znaleźć chłopca z moich marzeń? Zaczytywałam się w powieściach opisują­cych wielką miłość na pokładzie statku i w głębi serca miałam nadzieję, że przeżyję coś takiego w tra­kcie tego rejsu. Z całej duszy chciałam się zakochać, zakochać na poważnie, ale jak dotąd nie udało mi się to.

Uważałam, że winę za moje mizerne życie uczu­ciowe ponosi Turtle Creek w Kalifornii. Gdy spojrzeć na mapę stanu, widać tylko małą kropkę - to właśnie moja rodzinna mieścina. Jeszcze się człowiek nie obejrzy, a już przemknie przez centrum, które nie­wiele różni się od przedmieścia! Postanowiłam, że jeśli w trakcie rejsu ktoś będzie mnie pytał, skąd jestem, odpowiem tylko: z Kalifornii. Zauważyłam, że ludzie mają dziwaczne pojęcie o naszym stanie. Zakładają, że wszyscy mieszkają w Hollywood i są na ty z gwiazdami filmowymi, ale Turtle Creek znajduje się dosłownie na przeciwległym krańcu Kalifor­nii - sześćset mil na północ, niemal na granicy z Oregonem.

A co gorsza w Turtle Creek nie było ani jednego przystojnego chłopaka. Większość moich kolegów ze szkoły mieszkała na farmach. Słoma wyłaziła im z butów i wionęło od nich jak ze stajni. Zupełnie nie w moim typie! A ponieważ moje nazwisko zaczyna­ło się na C, od pierwszej klasy siedziałam z tym samym wkurzającym chłopakiem. Josh Cortez ucze­pił się mnie jak rzep i nade wszystko uwielbiał grać mi na nerwach. Na przykład przez te wszystkie lata, kiedy miałam wątpliwą przyjemność przebywania w jego towarzystwie, Josh ani razu nie zwrócił się do mnie po imieniu. Kiedy mnie spotykał, zawsze wołał: „Hej! Cooper - Scooper!” Aż dziwne, że go do tej pory nie zamordowałam.

Ale to wszystko należy do przeszłości - powiedzia­łam sobie z zadowoleniem. Koniec z Turtle Creek i Joshem Cortezem. Żegnaj, zabita dechami mieścino i niech żyje miłość!

- Znów śnisz na jawie, Cassidy? - zapytał tato trącając mnie łokciem w bok okryty pomarańczową kamizelką.

- Co? - Zamrugałam. - Śnić na jawie? Ja? Nigdy!

- dodałam z uśmiechem.

- Wmawiaj to komuś, kto ci nie zmieniał pieluch - kpił sobie dalej. - Na pierwszy rzut oka poznaję to rozmarzone spojrzenie.

Wiadomo, ojciec! - pomyślałam z czułym rozdraż­nieniem. Nie można się z nim nigdzie pokazać, bo od razu człowieka publicznie zawstydzi, przypominając okropieństwa w rodzaju zmieniania pieluch albo pokazując zdjęcie gołego niemowlaka - ten niemowlak to, oczywiście ty. Co by mój wymarzony chłopak sobie pomyślał, gdyby tato wypalił coś takiego przy nim? Zdaje się, że jak najszybciej będę musiała odbyć z ojcem poważną rozmowę pod hasłem: „Tematy zabronione w trakcie rejsu”.

Na koniec wysłuchaliśmy pouczeń na temat za­chowania się w razie niebezpieczeństwa, puszczo­nych przez głośniki w kilku językach.

- Nie było tak źle, co? - spytał ojciec, gdy szliśmy do wyjścia.

- Do wytrzymania - przyznałam. - Ale w ciągu najbliższego tygodnia grozi mi tylko spalenie na słońcu, a na to niebezpieczeństwo jestem akurat do­skonale przygotowana. Kupiłam tyle kremu ochron­nego, że wystarczyłoby dla wszystkich pasażerów statku. Nadal uważam za złośliwość losu to, że odziedziczyłam po mamie jasną karnację i piegi.

Po twarzy ojca przemknął cień i natychmiast po­żałowałam swoich słów. Cztery lata temu rodzice razem chcieli wybrać się na taki rejs po Morzu Karaibskim, ale mama zachorowała na raka i po sześciu miesiącach umarła. Jak mogliśmy pomagali­śmy sobie z tatą w tym okropnym okresie i stopnio­wo odbudowaliśmy normalne życie.

Ponad rok temu tato zaczął się spotykać z Cecily Wiltshire, wdową z trójką małych dzieci. Była zupeł­ne inna niż mama i wcale jej nie lubiłam. Trochę się obawiałam, że tato się z nią ożeni wyłącznie ze strachu przed samotnością. Jednak zerwali ze sobą i tato zaczął mówić o rejsie po Karaibach. Miała to być przyjemność dla nas obojga i chciałam, żeby on też się dobrze bawił. Teraz więc postanowiłam trzymać język za zębami i starać się nie wspominać o niczym, co by go mogło zasmucić.

Wróciliśmy do kabin i kiedy już szybko zdjęłam niewygodną kamizelkę ratunkową i schowałam ją na miejsce, dokończyłam rozpakowywanie rzeczy. Po­tem przebrałam się w różowy komplet: luźną bluzkę, która wirowała przy każdym ruchu, i szorty podkre­ślające moje długie nogi. W ciągu ostatniego roku dużo urosłam, ale na szczęście nabrałam też kształ­tów. Nie byłam już chuda jak słup telegraficzny. Prawdę mówiąc zaokrągliłam się we właściwych miejscach i mogłam kupić pierwsze w życiu bikini specjalnie na ten rejs.

Potem spędziłam przynajmniej dwadzieścia mi­nut przed lustrem zmieniając fryzury i poprawia­jąc makijaż. Chociaż w czasie instruktażu nie spo­strzegłam mojego wyśnionego chłopca, to nie zna­czy, że nie ma go na statku, a przecież kiedy go spotkam, muszę wyglądać wspaniale. Próbowałam zapleść włosy we francuski warkocz, co jak zwykle skończyło się niepowodzeniem, więc w końcu się poddałam i związałam je w koński ogon. Gdy po­krywałam tonikiem ochronnym każdy kawałek od­słoniętej, jasnej skóry mocno usianej piegami, zasta­nawiałam się, czy kupić krem samoopalający i z jego pomocą przetrzymać do chwili, gdy się rzeczywiście opalę.

Usiadłam na koi i wystukałam numer kajuty taty.

- Cześć, tato - rzuciłam, kiedy podniósł słucha­wkę. - Jestem gotowa na wyprawę odkrywczą. A ty?

- Chyba nie - odparł po chwili wahania. - Przez parę ostatnich dni pracowałem do bardzo późna w nocy i jestem wykończony. Wolałbym się zdrzemnąć przed kolacją. Nie pogniewasz się, jeśli z tobą nie pójdę?

- Wolałabym iść z tobą, ale rozumiem. Kto wie? Może teraz spotkam porywającego chłopaka? - do­dałam zaczepnie.

- Byle cię za daleko nie porwał - stwierdził zanie­pokojony ojciec. - No to do zobaczenia, Cassidy. Dobrej zabawy.

Kiedy odkładałam słuchawkę, moje serce aż drża­ło z podniecenia. W trakcie rejsu po Karaibach będą tysiące romantycznych sytuacji. Muszę tylko znaleźć wymarzonego chłopca.

Nasz statek nazywał się „Silhouette” i był olbrzy­mi. Przypominał pływający pałac albo połączenie luksusowego hotelu i klubu sportowego w uzdrowi­sku. Na pokładzie zwanym Lido znajdowały się eleganckie sklepy i wytworne butiki, salon gier auto­matycznych, kasyno, jeden z trzech basenów kąpie­lowych, parkiet do tańca, klub sportowy i liczne sale wypoczynkowe. Ileż tu jest do obejrzenia i spróbo­wania! I gdzie powinnam zacząć poszukiwanie chło­pca z moich snów?

Pierwszy mężczyzna, którego zobaczyłam, miał siwe włosy i zmarszczki. Następnie wpadłam na grupę studentów i choć nie wykluczałam płomienne­go uczucia do „starszego mężczyzny”, na większości facetów zdążyły się już uwiesić dziewczęta w bikini. Przegrywałam z nimi w przedbiegach. Miały bujne kształty, do których mnie jeszcze daleko!

Znalazłam cichy zakątek w jednej z sal i usiadłam na wygodnej sofie, żeby przeczytać listę rozrywek proponowanych na dzisiaj. Ponieważ rejs odbywał się na początku letnich wakacji, proponowano mnó­stwo śmiesznych zabaw: konkurs „Kto głośniej sko­czy na deskę do basenu?”, walki na poduszki, le­kcje tańca. Niewiele atrakcji dla osób w wieku taty, ale to był pierwszy dzień rejsu. Może na następny przygotują coś, co go zainteresuje i sprawi mu przy­jemność.

- O, ktoś tu siedzi? - z zamyślenia wyrwał mnie okrzyk.

Poniosłam wzrok i zobaczyłam niezwykłą dziew­czynę. Była w moim wieku, miała cudownie gładką, opaloną na brąz skórę i krótko obcięte, lśniące czarne włosy. W jednym uchu lśniły cztery kolczyki, w dru­gim trzy; przy każdym ruchu dzwoniły srebrne bransoletki na przegubie, a fiołkowy cień na powie­kach pasował do fioletowego kostium jednoczęścio­wego i fantazyjnie zamotanej spódnicy sarong.

- Czy mogę się przysiąść? - zapytała rzucając mi olśniewający uśmiech. Zauważyłam, że mówi z mięk­kim, południowym akcentem. - A może medytujesz? Moja mama spędza mnóstwo czasu na medytacji. Naprawdę się przejęła tymi głupstwami o New Age. Też cię to interesuje?

- New Age? - powtórzyłam. - Astrologia, kryszta­ły i tak dalej?

Dziewczyna usiadła obok mnie.

- Trafione. Mama kupiła całe tony kryształów. Są nawet ładne, ale ja nie wierzę w ich magiczną siłę. O, a tak przy okazji, nazywam się Lanessa Greene, mieszkam w Kolumbii w Południowej Karolinie. Płynę z ciotką i wujem. A ty?

- Jestem Cassidy Cooper z Tur... Pochodzę z Kali­fornii - dodałam.

Czarne oczy Lanessy zalśniły.

- Kalifornia? Wspaniale! Mieszkać w takim supermiejscu! Oczywiście, te trzęsienia ziemi to kiepska sprawa. Znasz jakieś gwiazdy? Założę się, że je ciągle spotykasz!

- Czy to twój pierwszy rejs? - zapytałam, żeby szybko zmienić temat.

- Pudło! - ze śmiechem odparła Lanessa. - Moi starzy prowadzą biuro podróży, więc pierwszy raz popłynęłam, gdy miałam cztery latka. Ale ten rejs będzie najlepszy, bo mam zakład do wygrania.

- Jaki zakład?

- Przyjaciółka założyła się ze mną, że nie uda mi się całować z tyloma chłopcami, ile będzie dni rejsu. - Lanessa zachichotała.

- Żartujesz sobie! - Patrzyłam na nią zdumiona. - Siedmiu chłopców?

- Tak, dla mnie to pryszcz.

- Tylko mi nie wmawiaj, że na pierwszą randkę poszłaś w wieku czterech lat.

- Mniej więcej - odparła z uśmiechem.

Choć się tak bardzo różniłyśmy, od razu wiedzia­łam, że dobrałyśmy się jak w korcu maku. Może uda mi się nawet nauczyć od niej paru sztuczek, żeby zwrócić uwagę wymarzonego chłopca!

- Popatrzymy razem na widoki? - zaproponowała Lanessa.

- Jasne - zgodziłam się chętnie. - Może zobaczy­my delfiny.

- Delfiny? Dziewczyno, bierzemy się do roboty! - skarciła mnie. - Nie o takich widokach myślałam. Jedyne stworzenia morskie, jakie mnie interesują, są muskularne, o nagich torsach i wyłącznie płci męskiej. Chodźmy na główny pokład zająć się obserwo­waniem facetów.

Lanessa nie musiała mnie dwa razy prosić. Wsta­łam i bez wahania ruszyłam za nią.

Na głównym pokładzie znalazłyśmy dwa leżaki przy basenie i szybko nauczyłam się, jak Lanessa ocenia chłopców przyznając im punkty.

- Za chudy. Bez mięśni - oświadczyła obserwując szatyna opalającego się na skraju basenu. Można się było tylko opalać, bo baseny na statku miały zostać napełnione morską wodą dopiero jutro. - Ale ma niezłe nogi. Daję mu sześć.

- Och, ja bym się nie zgodziła. Coś w sobie ma. Dam mu osiem - powiedziałam.

- Dobrze, bierzemy średnią: siedem. - Lanessa wzruszyła ramionami. - A co sądzisz o tym blondy­nie z tatuażem na ramieniu?

- Krzywe nogi - odpowiedziałam bez wahania. - Najwyżej pięć.

- Zgoda....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin