Bucheister Patt - Ogień i lód.rtf

(412 KB) Pobierz

 

1

Papierowy samolocik wzbił się wdzięcznie w po­wietrze, aby zaraz wylądować na piersi mężczyzny, wchodzącego właśnie do pokoju.

To była rzecz, jakiej najmniej spodziewał się John Zachary, kiedy otwierał drzwi swego gabi­netu, Schylił się i podniósł przedmiot, który upadł u jego stóp. Przyjrzał mu się i na pogiętym kadłu­bie zauważył fragmenty nagłówka swego papieru firmowego. Rozglądając się wokoł, spostrzegł, że samolot, który go uderzył, nie był jedynym, jaki wystartował. Papierowe samoloty pokrywały jego biurko, dywan, szklany stolik do kawy.

Rzeczą jeszcze dziwniejszą niż jego biurowa ga­I;nteria papiernicza, fruwająca po pokoju, był wi­dok kształtnego damskiego siedzenia, wystającego spod jednego ze stołów. Widocznie właścicielka na czworakach szukała rozbitego samolotu. Nie­stety, ograniczone pole widzenia nie pozwalało mu rozszyfrować jej tożsamości. Był dostatecznie zain­trygowany tym, co widział, aby chcieć ujrzeć resz­tę. Jej ruchy, które sprawiły, że czerwona spód­niczka ciasno opinała ponętne zaokrąglenia, pobu­dzały jego wyobraźnię.

Nie miał najmniejszego pojęcia, kim była ko-. bieta, ale zidentyfikowanie drugiej osoby, odpo­wiedzialnej za zamieszanie w jego gabinecie, nie stanowiło problemu. Małe dziecko, siedzące na szarym pluszowym dywanie koło jego biurka, oka­zało się jego trzyletnią córeczką, Amy.

 

Miał właśnie zapytać Amy, dlaczego znalazła się u niego w gabinecie, ale powstrzymał go dziwny dźwięk. Smiała się. Spoglądała na niego zadziera­jąc główkę do góry, a ręką zakrywała usta, jakby śmianie się w obecności ojca było czymś, co nale­żało ukryć. Po raz pierwszy od trzech dni widział u małej jakąkolwiek oznakę rozbawienia. Nie mógłby się gniewać nawet o setkę trafiających go papierowych samolocików, jeśli dzięki temu zno­wu potrafiła się śmiać.

 

Kobieta pod stołem najwidoczniej nie zdawała sobie sprawy z jego obecności.

 

- Będziemy musiały zrobić nowy pojazd gwiezdny "Enterprise", Amy - powiedziała. ­Ten ma rozbity przód.

- W porządku. Mogę go zrobić.

 

Amy zebrała pomięty papier na kolana. Końiu­szek języka ukazał się między wargami - skon­centrowała się, żeby złożyć następny samolot. John zauważył, że jedwabiste włosy dziecka zostały nie­dbale splecione przez panią Hamish w dwa war­kocze. Kiedy odbierał Amy z lotniska, jej jasną główkę zdobiła kunsztowna plecionka, ale ta fry­zura okazała się zbyt' pracochłonna dla starszej pani, którą zatrudnił, aby opiekowała się małą w ciągu dnia. Pomyślał wtedy, że tamto uczesanie było dla niej za poważne, ale to nie wyglądało wie­le lepiej. Ubranie Amy też wydawało się nieodpo­wiednie dla dziecka. Wszystkie sukienki, mieszczą­ce się w dwóch walizkach, które przybyły wraz z nią, były podobne do tej, jaką miała na sobie dzisiaj: różowej, przybranej masą szczypanek i me­trami koronki. Drogie, uroczyste i wyszukane. Dokładnie jak jego była żona.

 

John usłyszał ożywienie w głosie córki i zdzi­wił się zmianą, jaka w niej zaszła. Od czasu, kiedy trzy dni temu jego była żona faktycznie przekazała mu córkę, dziecko rzadko się odzywało. Spodzie­wał się, że Amy będzie potrzebowała czasu, żeby przystosować się do nagłej zmiany w swoim życiu, ale przykro było widzieć ją tak spokojną i zamk­niętą w sobie. Chociaż raczej nie był ekspertem, jeśli chodzi o dzieci, jej zachowanie nie wydawa­ło mu się normalne. Nie miał najmniejszego poję­cia, co robiła w jego gabinecie, ale był zadowolo­ny, że słyszy jej śmiech i widzi, jak się bawi, za. miast siedzieć bezmyślnie zapatrzona w przestrzeń.

Zastanawiał się, jakich czarów użyła owa kobieta o uroczej pupie.

 

Zamykając za sobą drzwi, zapytał:

- Czy moż­na pomóc?

 

Dało się słyszeć nagłe stuknięcie. Ubrana na czerwono kobieta uderzyła głową w stół. Wydała okrzyk bólu, a parę sekund później wyśliznęła się spod stołu i przysiadłszy na piętach pocierała tył głowy, patrząc na niego ponuro.

 

Lauren McLean opuściła rękę. To oczywiście on, pomyślała. To nie jego sekretarka zastała ją czołgającą się po podłodze, tylko John Zachary we własnej osobie. Dlaczego spośród wszystkich ludzi w Norfolk to musiał być on? Odpowiedziała sobie na własne pytanie: Bo to był jego gabinet.

Sama miała ponad metr siedemdziesiąt wzrostu, a on przerastał ją o dobre piętnaście centymetrów. Ale w tej chwili, kiedy tak stał nad nią z wyrazem zmieszania w ciemnych oczach, wydawał się jesz­cze wyższy. Jego włosy, oczy, garnitur i krawat, wszystko było koloru ciemnej kawy. Zwykle ­dokładnie jak w tej chwili - jego rysy wyglądały jak wykute z granitu. Był mężczyzną, który rzadko się uśmiechał, chociaż w jego oczach czasami uka­zywało się rozbawienie. Jego powierzchowność nie zdradzała całej jego osobowości. Właściwa mu pewność siebie, aczkolwiek pozbawiona arogancji, sprawiała, że bijące od niego poczucie władzy i autorytet były tak naturalne jak oddychanie. Pracując z nim, Lauren mogła stwierdzić, że po­stępował surowo, ale uczciwie. Uważał, że najle­piej zatrudniać ludzi, którzy są najlepsi w swojej robocie, a potem pozwolić im ją samodzielnie wy­konywać.

 

Uśmiechnęła się słabo do niego.

- Dzień dobry, panie Zachary.

 

Jego oczy zwęziły się, kiedy się jej przyglądał..

- Mac?

Jakie to miłe, pomyślała. Nie był nawet pewien, kim ona jest. Czując się śmiesznie na podłodze, wstała. Przydałoby się w tych okolicznościach nie­co godności i odpowiednich form, choćby trochę spóźnionych. Czołganie się w kółko po podłodze nie było tym obrazem kompetentnej pracowniczki, jaki najbardziej chciałaby przedstawić swemu pra­codawcy. Przecież była tylko małą płotką w przed­siębiorstwie należącym do Johna Zachary'ego.

- W rzeczywistości - powiedziała -  na imię mi Lauren. "Mac" zawsze brzmiało dla mnie jak buldog albo jak ciężarówka, ale nigdy nie miałam wyboru. To przezwisko, jakie mi przypięto, i to na całe życie.

John zamrugał zdziwiony.

- Proszę mi wybaczyć, że pani nie poznałem. Nie przypominam sobie, żebym wcześniej oglądał panią od tej drugiej strony.

Na początku Lauren nie zrozumiała, co miał na myśli. Dopiero kiedy jego spojrzenie przeniosło się na stół, pod którym przed chwilą klęczała, odez­wała się chłodno, postanawiając nie okazywać po sobie zmieszania:

- Wybaczam panu. A poza tym mój tył nie jest moją najlepszą stroną.

 

Jeden kącik jego ust podniósł się do góry. - Tego bym nie powiedział. Byłem pod wraże­niem.

Lekko się uśmiechnęła, doceniając komplement. Wydawało się, że los dał jej prezent urodzinowy, spełniając jedno z jej marzeń. Nigdy dotąd nie wi­działa, żeby John się uśmiechał, a już na pewno nie do niej. Zaświtało jej to w głowie, kiedy przy­glądała się jego ustom, więc odwróciła wzrok .

Dół jej lnianej sukienki pogniótł się w czasie wycieczki pod stół. Kilka razy przejechała dłońmi po materiale, zastanawiając się jednocześnie, w jaki sposób zręcznie dokonać odwrotu. Spojrzenie Johna śledziło ruchy jej rąk i zdziwiło go własne podniecenie. Taki zwykły, codzienny gest z jej strony wystarczył, żeby zaczął sobie wyobrażać jej ręce wędrujące po jego ciele ruchem, jakim wygła­dzała własną spódniczkę. Odwrócił wzrok.

Uważnie stąpając pomiędzy licznymi papierowy­mi samolocikami rozrzuconymi po dywanie, pod­szedł do swego biurka i położył na nim teczkę. Spojrzał na córkę.

- Cześć, Amy.

Jak zwykle, dziecko wlepiło w niego wzrok, nie odzywając się. Zdusił w sobie dobrze już znane rozczarowanie, usiadł na brzegu biurka, zakłada­jąc ręce na piersi. Jego ciemne spojrzenie ponow­nie powędrowało w stronę Lauren.

Była wysoka i smukła, miała popielatoblond, błyszczące włosy i gładką, opaloną skórę. Ale to jej wyraziste, jasnobrązowe oczy zaintrygowały go i przykuły jego uwagę. Miała najbardziej żywe oczy, jakie kiedykolwiek widział. Dziwne, że nie zauważył jej przedtem. A może to nie było takie dziwne? W końcu widywał ją tylko wczasie ze­brań, dotyczących umów, i czasem w kawiarni na dole. Zawsze była oficjalna w stosunku do niego. Zauważył, że z innymi potrafiła śmiać się i żarto­wa, ale nie z nim. Z nim nigdy. Była grzeczna, ale z dystansem, i odnosił wrażenie, że nie przejmo­wała się nim.

Swiadomość tego zraniła jego dumę, zwłaszcza że wydała mu się intrygująca. Było w niej coś, co przyciągało go jak niewidzialna siła. Jakiś dziwny powab przykuwał do niej wzrok, kiedy tylko ją widział. Niestety, wyglądało na to, że ona nie od­czuwała tego samego.

Skierował swą uwagę na najpilniejszą sprawę. - Zastanawiam się, dlaczego zaniieniła pani mój gabinet w lotnisko.

- Robienie papierowych samolotów było jedy­ną rzeczą, jaką mogłam wymyślić, żeby zabawić pańską córkę. Rozejrzała się wokół. - Paóski ga­binet jest bardzo elegancki i wygląda profesjonal­nie, ale nie ma tu zbyt wielu rzeczy, którymi mo­głoby bawić się dziecko.

Wydało mu się, że usłyszał nutkę krytyki i był rozbawiony.

- Może to dziwne, ale jak dotąd nie stanowiło to problemu. Może inaczej sformułuję pytanie. Dlaczego jest pani tutaj z Amy? Powinna być w domu z opiekunką.

Lauren założyła za ucho kosmyk ~woich dłu­gich do ramion włosów.

- Czy opiekunka jest kobietą mego wzrostu O kasztanowych, krótkich włosach, jakby obcię­tych tępymi nożyczkami, która mówi jak karabin maszynowy?

Ten opis, chociaż oryginalny, jak ulał pasował do pani Hamish. Przytaknął.

- Gdzie pani widziała panią Hamish?

- Wracałam z lunchu, kiedy jakaś kobieta zatrzymała mnie przy wejściu do budynku. Zapytała, czy pana znam, a ja powiedziałam, że wiem, kim pan jest. Wtedy w mgnieniu oka wypchnęła Amy przed siebie i powiedziała mi, że szła do pana. Mam panu powiedzieć, że zdarzył się jakiś nagły wypadek w jej rodzinie w Filadelfii. A może w Pittsburghu? Wzruszyła ramionami. - Przypusz­czam, że to nie ma znaczenia. Tak czy inaczej tyle mi powiedziała, zanim wsiadła do czekającej tak­sówki.

A niech to, zaklął w duchu. Po odejściu pani Hamish nie miał nikogo, kto mógłby zająć się Amy.

Lauren kontynuowała swoje wyjaśnienia.

- Przyprowadziłam tutaj Amy, ale pańska se­kretarka powiedziała, że nie ma pana. Nie chcia­łam, żeby Amy była sama, więc zostałam z nią. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu.

- Oczywiście, że nie. Jestem za to wdzięcz­ny.

Spojrzał na Amy, która ciągle składała papier na kształt samolotu.

- Wydaje się, że dobrze się bawi. Zwrócił się w stronę Lauren. - Jak to się stało, że pani Hamish wybrała panią, żeby zaopie­kowała się pani Amy?

Iskierka przekory zamigotała w jej brązowych oczach.

- Byłam jedyną, którą mogła zaczepić. Wszys­cy inni wrócili już z lunchu.

John spojrzał w jej błyszczące oczy, potem jego wzrok przesunął się w stronę jej ust.

- Była pani spóźniona?

- No, ale mam wytłumaczenie. Tak jakby wytłumaczenie. Choć jestem pewna, że pan Simpson go me uzna.

Simpson był szefem wydziału umów. John miał własną opinię na jego temat i nie wygłaszał żad­nych komentarzy. Dziewczyna ciągnęła:

- Paru przyjaciół zaprosiło mnie na lunch.

Akurat mam dzisiaj urodziny. Przynieśli tort do restauracji i nie mogłam wyjść, zanim nie zdmuch­nęłam wszystkich świeczek.

Ma fascynujące usta, pomyślał John, szczegól­nie kiedy się uśmiecha. Przesunął wzrok i spojrzał jej w oczy.              

- Tak dużo było świec'zek do zdmuchnięcia?

- Sporo - powiedziała sucho. - Tak czy ina-

czej, taki jest powód mojego spóźnienia. Jest pan ostatnią osobą, której bym się do tego przyznała, ale niech pan spojrzy na to z innej strony ... Gdyby mnie tam nie było, Ainy mogłaby zostać powie­rzona wartownikowi zamiast mnie.

- To prawda. Po chwili dodał: - Wszystkiego dobrego w dniu urodzin.

- Dziękuję - mruknęła. Urodziny nie były te­matem, który chciałaby roztrząsać właśnie w tej chwili. To były jej dwudzieste dziewiąte urodziny, a to oznaczało, że za rok skończy trzydziestkę. Nie śpieszyło jej się minąć ten kamień milowy.

Zaczęła zbierać pomięte papiery rozrzucone po jego gabinecie.

- Amy, a może pomogłabyś mi pozbierać sa­molociki, zanim wyjdę? Narobiłyśmy u taty bała­ganu. Wyrzucimy rozbite. Jeśli ~hcesz, zatrzymaj te, które mogą latać.

Amy posłuchała. Z rękami pełnymi samolotów zapytała:

- A nie możemy zrobić jeszcze paru?

Lauren uśmiechnęła się do dziecka.

- Teraz możesz je robić z tatą. Ja muszę wró­cić do pracy.

Zauważyła, że Amy spogląda ostrożnie na ojca, nie okazując entuzjazmu wobec perspektywy ro­bienia z nim papierowych samolotów. Lauren ujrzała wyraz czujności w oczach Johna. Nie wy­glądał na bardziej uradowanego niż Amy, co kaza­ło jej zastanowić się nad łączącymi ich stosunkami. Ale szybko przypomniała sobie, że to nie jej sprawa.

John także dostrzegł, że jego córka nie okazuje ochoty do wspólnej z nim zabawy.

- Amy - powiedział - możesz jeszcze trochę pobawić się samolotami. Chcę pomówić z Mac.

Lauren to się nie spodobało.

- Naprawdę muszę wracać do pracy, panie Za­chary. Nie sądzę, żeby pan Simpson był ze mnie w tej chwili szczególnie zadowolony. Pan wie, jaki on jest, jeśli chodzi o punktualność.

- Zajmę się Simpsonem.

- Nie ma potrzeby. Wiedziała, że kierownik jej działu nie będzie zachwycony, jeśli szef zacznie usprawiedliwiać jej nieobecność w pracy. Simpson był bardzo dumny ze swej pozycji i autorytetu, i nie spodobałoby mu się, gdyby jeden z podleg­łych mu pracowników miał jakieś układy ponad jego głową.

- Mac, jest pani spóźniona z powodu mojej córki - stwierdził rozsądnie John. - Minimum, które mogę zrobić, to upewnić się, że zwierzchnik nie będzie pani robił żadnych kłopotów.

- Nie, dziękuję.

Nie mogła powiedzieć swemu pracodawcy, że narobiłby kłopotów, zamiast je rozwiązać. Nale­żałoby zacząć od tego, że pan Simpson nie był jej największym sympatykiem, jako że dostała pra­cę, którą on obiecał bratu swojej aktualnej dziew­czyny. Taka była przynajmniej teoria kilku jej współpracowników, którzy zauważyli otwartą nie­chęć zwierzchnika wobec niej.

Myśląc o tym, jak bardzo jest już spóźniona, Lauren zdecydowała, że najwyższy czas wyjść. Poza tym taka bliskość Johna Zachary'ego mogła sprawić, że zacznie się na niego gapić jak zako­chana gęś. Zanim podeszła do drzwi, pocałowała Amy w policzek.

- Do widzenia, Amy - wyśliznęła się z gabi­netu, zdecydowanie zamykając za sobą drzwi.

Uśmiechnęła się do sekretarki Johna, która spoj­rzała na nią znad przepisywanego listu. Pani Mur­ray bez wątpienia odczuła wielką ulgę, kiedy Lauren zaofiarowała się, że zostanie z Amy. Ta kompetentna sekretarka była w stanie żonglować terminami niezliczonych spotkań, zmagać się z kilometrami dyktowanego tekstu i znosić wyma­gającego pracodawcę, ale widok małego dziecka ewidentnie wyprowadził ją z równowagi.

Lauren wyszła z sekretariatu, czyniąc świadomy wysiłek, by nie okazać pośpiechu. Jej obcasy nie robiły żadnego hałasu na korytarzu wyłożonym grubym dywanem, kiedy szła w kierunku windy. Drzwi otwarły się, a ona odczuła ulgę, widząc, "że nie ma nikogo w środku. Oparła się o ścianę z zamkniętymi oczami i głęboko odetchn<;la, stara­jąc się uspokoić.

Dziwny jest los, pomyślała. W godzinę po tym, jak zdecydowała położyć kres swoim głupim, ro­mantycznym fantazjom na temat Johna Zachary'­ego, została wplątana w sprawę jego córki, a po­średnio i jego. Wcześniej, kiedy wracała z urodzi­nowego lunchu, postanowiła, że dwudzieste dzie­wiąte urodziny są bardzo dobrą okazją, żeby oce­nić przeszłość i zaplanować przyszłość. Jeśli cho­dzi o przeszłość, nic już nie mogła zrobić, ale przyszłość zależała od niej. Postanowiła, że da so­bie z nią radę·

To śmieszne, żeby zakochać się w mężczyźnie,

 

którego widywała tylko przypadkiem w godzinach pracy. Ich stosunki miały charakter służbowy i nie było wielkich szans, aby uległo to zmianie. Zawsze okazywała mu chłód i podkreślała dystans. Nie chciała dopuścić, aby on lub ktokolwiek inny od­gadł, co naprawdę czuła.

Może miał rację jej brat. Powiedział jej, że nigdy nie szukała łatwych dróg, bez względu na to, co robiła. Powiedział, że zawsze pragnęła czegoś nie­osiągalnego, jak wtedy, kiedy chciała jabłka z wierzchołka drzewa, zamiast zadowolić się innym, będącym w zasięgu ręki. Wtedy sprawa skończy­ła się na upadku z drzewa i złamaniu ręki. Tym razem to serce mogło być złamane.

Jej uczucia do Johna Zachary'ego rosły przez cały ten rok, jaki przepracowała w jego firmie. Jak wszystkie kobiety w tym budynku, ulegała jego urokowi, połączonemu ze spokojną siłą emanującą z jego osobowości. W miarę upływu czasu odkryła, że jej uczucia pogłębiają się, nie ograni­czając się już tylko do podziwu dla inteligentnego umysłu i męskiego ciała. Pociąg do niego rósł jak uparty kwiat, pnący się w górę i rozkwitający mimo braku pożywki.

Czuła się jak kompletna idiotka.

 

Kiedy doszła do budynku Raytech, zajmowane­go przez firmę Johna, powiedziała sobie, że już czas zejść z obłoków i stanąć nogami na ziemi. Powinna zapomnieć o swoich nadziejach i jało­wych oczekiwaniach, że kiedykolwiek jej stosunki z Johnem Zachary'm nabiorą charakteru bardziej osobistego. To brzmiało rozsądnie i praktycznie.

I wtedy powierzono .jej córkę Johna.

 

Teraz drzwi windy otwarły się, wysiadła na trze­cim piętrze. Prostując plecy i zadzierając głowę do góry zastukała do drzwi ozdobionych mosiężną wizytówką z nazwiskiem Richarda Simpsona, umieszczoną na wysokości oczu. Poczuwała się do wyjaśnień. Miała nadzieję, że· John nie zrealizował swojej zapowiedzi i nie zadzwonił do kierownika jej działu. To by nic nie dało. A poza tym, potra­riła sama się wytłumaczyć.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin