Wolfe Gene - Nowojorskie odloty.rtf

(1035 KB) Pobierz

Gene Wolfe

 

Nowojorskie odloty

(Free Live Free)

 

Przełożyła Olga Stanisławska

 


ROZDZIAŁ 1

 

Czworo współlokatorów czasu wojny

Noc jeszcze nie zapadła, choć ulice tonęły już w mroku. W kilku sklepach i restauracjach włączono światła. Neon sterczący jak erekcja z narożnego baru mrugał czerwienią do nieobecnych klientów. Wiatr przyniósł z sobą deszcz i wszystko wskazywało na to, że wkrótce sypnie śniegiem. Stubb zaklął, skręcając na rogu ulicy. Zdjął okulary i przetarł rękawem trencza szkła grube jak dno butelki, a potem zaklął jeszcze raz, kiedy deszcz ponownie je zalał. Przejechała taksówka, rozpryskując wodę na chodnik. Stubb zagłębił się w zaułek i z szaleńczą determinacją przemierzył go tam i z powrotem, zaglądając do bram i przystając od czasu do czasu, by zerknąć do pojemników na śmiecie, a potem wrócił na ulicę. Kilka domów dalej pomachała do niego ręką gruba jasnowłosa dziewczyna w białym płaszczu przeciwdeszczowym, a on w odpowiedzi prawie niedostrzegalnie skinął jej głową.

Czekała na niego w zatęchłym przedsionku, a woda skapywała z jej płaszcza i białych plastikowych botków na zniszczone linoleum.

- Jak ci leci? - zapytała. Przewyższała go o głowę.

- A jak poszło tobie? - spytał Stubb.

- Jeszcze nie zaczęłam. Wyszłam tylko po gumę i inne takie rzeczy.

- Nie powinnaś palić - powiedział. - Niszczysz płuca.

- No - przyznała gruba dziewczyna. - To prawda. Otworzyła torebkę i wyjęła paczkę Viceroyow. Dwóch papierosów brakowało. Wydłubała kolejne dwa.

Stubb wyciągnął rękę z ogniem, a dziewczyna uśmiechnęła się.

- To będzie obrzydliwa noc - zauważył. - Powinnaś zostać w domu.

- Może i zostanę. W każdym razie przynajmniej do jedenastej czy dwunastej. Będziesz oglądać telewizję? Lecą Szatany z Marynarki.

Stubb potrząsnął głową, zaciągając się papierosem.

- Lubisz te stare filmy prawie tak samo jak on.

- Widziałem już kawałek.

- Wiesz, chciałabym, żeby puścili jeszcze raz Czarnoksiężnika z Oz - wyznała gruba dziewczyna. - Lubię to. Ale i ten mogłabym obejrzeć.

- Mam coś do roboty.

- Dobra.

Poczekała, aż Stubb wejdzie na schody, a potem z wysiłkiem ruszyła za nim. Drzwi do salonu były na wpół otwarte, lecz jeśli trzy osoby w salonie słyszały rozmowę, nie pokazały tego po sobie.

Wszyscy troje siedzieli przed telewizorem jak przy ognisku. Na małym ekranie obrazy ułożyły się w twarde czarne linie, a potem znów rozpostarły w ludzkie cienie. Głosy w telewizorze szemrały niczym drobne fale i wydawało się, że umykają tak samo jak one.

Największe wrażenie wywierał łysy stary mężczyzna. Siedział w ogromnym fotelu i trzymał się jego poręczy, jakby znajdował się w nurkującym samolocie. Był niegdyś potężnym osobnikiem i może nawet się go obawiano. Teraz miał zapadniętą klatkę piersiową, a niebieskie oczy straciły barwę.

Mężczyzna siedzący po jego prawej stronie starał się wyglądać, jakby dobrze mu się powodziło, ale przeczył temu kraciasty garnitur. Skóra półbutów była wypastowana, lecz spękana, a starannie zawiązany rypsowy krawat świecił przy węźle miejscem wytartym przez gęsty zarost właściciela. Szerokie wąsy i bujne włosy błyszczały oleistą czernią świeżej farby. Zmatowiały łańcuszek przebiegał przez całą szerokość kamizelki, by skończyć się w pustej kieszonce. W klapie tkwiła gumowa stokrotka.

Młoda kobieta w czarnym toczku usadowiła się po lewej stronie starego mężczyzny. Jej koronkowa sukienka z długimi rękawami przywodziła na myśl Włochy lub Hiszpanię, ale szczupła, wyrazista twarz i ciemne oczy miały w sobie coś wschodniego. Na łańcuszku wokół jej szyi wisiał srebrny krążek, z którego sterczały promieniście trzy ostre końce. Był nie większy od małej monety.

Mężczyzna z czarnymi wąsami spytał:

- Napije się pan czegoś, panie Free? Kieliszek sherry? A może mógłbym zrobić panu kawy?

Stary człowiek jakby nie słyszał.

- Może pan pójść do kuchni i wziąć sobie, co tylko uda się panu znaleźć - rzekła kobieta. - On nie będzie miał nic przeciw temu.

Drugi mężczyzna spojrzał na nią, a potem (być może w obawie, że dotknęło ją to spojrzenie) rozejrzał się po pokoju, jakby robił inwentarz zakurzonych mebli. Jego oczy, lekko zezujące i bardzo czarne, mogłyby być guzikami z gagatu.

- No, śmiało, panie Barnes. Jest pan taki głodny.

- Czy mogę coś pani przynieść? - zapytał mężczyzna nazwany Barnesem.

- Poszczę od ośmiu dni - odparła kobieta.

- To może...

- Nic.

Barnes podniósł się.

- Zaparzę herbatę, jeśli w ogóle jest.

Nie otrzymawszy odpowiedzi poszedł do kuchni. Wypłukał imbryk i postawił na kuchence garnek z wodą. W pojemniku była ostatnia łyżka herbaty, a w cukiernicy, ku jego zdziwieniu, zostało trochę cukru. W lodówce odkrył nieduży kawałek żółtego sera, który zjadł. Kiedy wrócił z tacą do salonu, stary człowiek i kobieta ciągle siedzieli nieruchomo.

- Napije się pan, panie Free? - spytał Barnes. - Przyniosłem dla pana filiżankę.

- Jak smakował ser? - zapytała kobieta.

Barnes wbił w nią na moment wzrok. Z jego rumianej twarzy odpłynął kolor. Potem zaśmiał się.

- Poczuła pani zapach - powiedział. - Poczuła pani w moim oddechu. To niesamowite! Wie pani, Madame Serpentina, potrafię przyjąć żart nie gorzej niż kto inny. Właściwie nawet lepiej.

- Ja nie potrafię - rzekła kobieta.

- Och, powinna pani. Nic na świecie tak dobrze nie robi na zdrowie i na cały stosunek do życia, jak dobrze się pośmiać.

- Ja często się śmieję, ale nie z żartów.

Barnes uśmiechnął się. Miał duże, kwadratowe, lekko żółtawe końskie zęby.

- To dlatego, że nie zna pani moich. Ale proszę mi wybaczyć trochę osobistą uwagę, przyglądałem się pani, odkąd tu przyszliśmy i nie zauważyłem, żeby pani się śmiała.

- Właśnie teraz się śmieję - oświadczyła kobieta. - Śmieję się w duchu, bo wcale nie przyszłam tutaj z panem.

- Obydwoje pojawiliśmy się tu w poniedziałek - zauważył Barnes. - Przeczytaliśmy to samo ogłoszenie. Tylko to miałem na myśli.

Kobieta nie odpowiedziała i kiedy kilka minut upłynęło w ciszy, w której słychać było jedynie szmery ze starego telewizora i bębnienie deszczu, Barnes odezwał się:

- Ładna pogoda.

Pierwszy raz odwróciła głowę, by na niego spojrzeć.

- Lubi pan słotę?

- No pewnie. - Barnes uśmiechnął się znowu. - Nagrałem dzisiaj trzy sprzedaże, a pogoda, przy której idzie sprzedaż, to najlepsza pogoda, jakiej mógłby sobie życzyć Ozzie Barnes.

- Niczego pan nie sprzedał, inaczej wyszedłby pan na dwór i kupił sobie chleba. Jest pan bardzo głodny.

- Nie mówiłem, że zarobiłem pieniądze. Otrzymałem zamówienia. Jutro je przekażę, a gdy właściciele sklepów zapłacą, dostanę moją prowizję. Ale ja lubię taką pogodę. Zapewne mi pani nie wierzy.

- Wiara jest obrazą umysłu. Albo coś jest prawdą, albo nią nie jest.

- Dobre. Muszę to zapamiętać. Ale lubię taką pogodę. W sklepach nie ma zbyt wielu klientów, co jest zawsze korzystne dla komiwojażera, a poza tym niektórzy sklepikarze trochę litują się nade mną. Dzięki temu chętniej słuchają. Cały sekret sprzedaży, to mogę pani zdradzić, leży w tym, aby klient wysłuchał, co ma się do powiedzenia. Dziewięć razy na dziesięć człowiek stoi i wpatruje się w ciebie, jakby słyszał każde twoje słowo, ale tak naprawdę to wsłuchuje się w coś, co sam powiedział do siebie dawno temu, albo choćby w utyskiwania własnej żony, która mu mówiła, żeby nie brał więcej towaru do magazynu. Nie słyszy cię bardziej niż ten tutaj pan Free.

- On słyszy - sprostowała kobieta.

- Zgoda, ale nie zwraca uwagi.

- Owszem. Jesteśmy dla niego tym samym, czym to jest dla nas. - Oczy kobiety powędrowały na chwilę w stronę telewizora. - Ja zresztą traktuję nas tak samo.

- Myśli pani, że on śledzi, co się tam dzieje? - Głos Barnesa przeszedł w szept. - Nie chciałbym mu przeszkadzać.

- Mniej niż pan. Nawet mniej niż ja.

Rozległo się pukanie do drzwi. Stary mężczyzna podniósł się natychmiast i poszedł do wąskiego holu, gdzie wciąż stały kałuże wody z płaszcza grubej dziewczyny. Za jego plecami głosy Barnesa i ciemnowłosej kobiety mieszały się z rykiem samolotu o tłokowym silniku.

Mężczyzna, który wszedł, był policjantem w mundurze. Ramiona miał białe od śniegu. Stary człowiek pokiwał głową i poprowadził go do salonu.

- Jestem sierżant Proudy - oznajmił policjant. - Komisariat Trzynasty. Szukam Bernarda Free.

Stary człowiek przytaknął.

- Samuel Benjamin Free, synu. To ja. Mów mi Ben. Podnosząc się, Barnes powiedział:

- Tu nie ma żadnego Bernarda, sierżancie. To jest pan Free.

Policjant skinął głową i wyjął kopertę z wewnętrznej kieszeni płaszcza.

- Kim pan jest?

- Nazywam się Osgood M. Barnes. Jestem komiwojażerem. Proudy znów pokiwał głową.

- A pani?

- Jestem Serpentina.

- Do licha. Jest pani zaklinaczką węży?

- Czarownicą.

- Prawo nie zezwala na przepowiadanie przyszłości w tym mieście - rzekł policjant.

- Ja nie przepowiadam przyszłości. Proudy wzruszył ramionami.

- Nic mnie nie obchodzi, co pani robi poza moim obwodem, ale...

Głos grubej dziewczyny popłynął w dół klatki schodowej.

Faja bosmana jest jak kaszana,

Kapelana - że pożal się Boże...

- To Candy! - powiedział Proudy. - Candy Garth. Znacie ją?

- Siedziałam przy stole, kiedy coś jadła - odparła czarownica. - Ale nie dzisiaj.

- Madame Serpentina pości - włączył się Barnes.

- Candy powinna brać lekcje. Lepiej szedłby jej interes. Ona tu mieszka?

Barnes przytaknął.

- Tu są pokoje do wynajęcia. Dom należy do pana Free. Proudy odwrócił się do Free.

- Pozwala pan, żeby u pana mieszkała dziwka?

- Nie ma tu żadnego Dzidka. Jesteś z Komisji Budowlanej, synu? Nie możecie zburzyć mojego domu. Mieszka tu teraz pięcioro ludzi.

- On nie wie, panie oficerze - wyjaśnił Barnes. - Niech mu pan odpuści, co?

Proudy dotknął palcami koperty, którą trzymał, i przez moment wyglądał na zmęczonego.

- Ano - rzekł. - Założę się, że czasem zapomina odebrać swój czynsz.

- Mieszkają za darmo - oświadczył Free. - Nie pobieram opłat.

- A może nawet mógłby pan coś pożyczyć swoim lokatorom. Jeśli opowiedzą panu jakąś naprawdę dobrą historyjkę. Starzy ludzie już tacy są.

Nie patrzył na Free, ale na Barnesa.

Barnes odwrócił wzrok. Czarownica zaś powiedziała:

- Nie wierzę, żeby on miał cokolwiek, co mógłby komuś pożyczyć.

- Już kto jak kto, ale pani powinna wiedzieć.

- Pytał pan o Candy Garth, czy tu mieszka. To na górze po lewej.

- Dziękuję. - Proudy wręczył Free kopertę. - Nikt tu już długo sobie nie pomieszka. Tak, Komisja Budowlana, stary. Musi się pan stąd wynieść do jutra, rozumie pan? Tylko tyle zostało panu czasu.

- Kiedyś miałem go więcej - obwieścił Free. - Cały czas. Ja nigdzie nie pójdę. Tutaj umrę.

- Pomożemy panu - zaofiarował się Barnes.

- Założę się, że pomożecie - rzekł Proudy.

Chwilę później usłyszeli jego kroki na schodach, a potem spod drzwi grubej dziewczyny dobiegło głośne pukanie i słowo „policja”. Barnes usiadł znowu i spojrzał na migoczący telewizor, gdzie myśliwce z rotacyjnymi silnikami rozgrzewały się na pokładzie czarno-białego lotniskowca.

- Cały czas, jaki tylko jest. Wiem, co pan ma na myśli, panie Free. Gdy byłem młodszy, też tak się czułem. Dla pana to pewnie zupełnie nowa sprawa, nie?

Free potrząsnął głową. Nie otwierając koperty Proudy’ego, wepchnął ją do kieszeni koszuli.

- Wieki temu, panie Barnes. Całe wieki.

Z góry dobiegł cichy głos grubej dziewczyny, a potem odgłos uderzenia. Po chwili Proudy zbiegł ze schodów i wyszedł na zewnątrz na śnieg, trzaskając drzwiami.

- Jestem głodny - odezwał się nagle Free. - Czy coś zostało w kuchni?

Barnes potrząsnął głową.

- Mógłby się pan napić trochę herbaty. Stary człowiek przeszukał kieszenie.

- Nie mam złamanego grosza. Będę musiał jutro sprzedać parę skór. Ale jeśli kto ma dzisiaj pieniądze, to coś dla nas kupię.

- We wtorek będę miał coś dla pana, panie Free. Proszę mi wierzyć, na pewno. Dwadzieścia dolarów, przysięgam.

- Jest pan zbyt hojny w swoich przysięgach, przyjacielu - zauważyła czarownica.

Wydawało się, że Free jej nie słyszy.

- Nie chodzi mi o czynsz - powiedział do Barnesa. - Niech pan tu sobie mieszka za darmo, tak jak mówiłem. Pomóżcie mi tylko ich powstrzymać. No, ale jestem trochę głodny, to też prawda.

Zaskrzypiały deski schodów. Usłyszeli ciężki oddech grubej dziewczyny i pociąganie nosem.

- Ona musi coś mieć - rzekł Barnes. - Porozmawiam z nią.

- Nie. - Czarownica dotknęła jego ramienia. - Nic nie ma. Dała mu wszystko, co miała, i jeszcze nie było dosyć. Proszę. - Podciągnęła spódnicę, jakby była zupełnie sama, i spod czarnej pończochy wyciągnęła zwinięty banknot. - Niech pan weźmie - poleciła. - Ale pan musi pójść, a nie pan Free. Niech pan kupi owoce i chleb, a jeśli zostaną pieniądze, to coś, co pan zechce. Oczekuję rachunku i reszty.


ROZDZIAŁ 2

 

Mężczyźni

Pokój Stubba był najmniejszy i najmniej atrakcyjny w całym domu, położony po lewej stronie budynku, w tylnej części. Ze ścian obłaziła tapeta, a jedyne okno wychodziło na opuszczony sąsiedni dom po przeciwnej stronie wąskiego przejścia zaśmieconego odpadkami. W pokoju ledwie starczało miejsca na komodę i wąskie łóżko. Trencz wisiał na drzwiach zatęchłej szafy w ścianie. Mokry kapelusz wylądował w środku na półce. Buty stały na kaloryferze, a obok nich leżały sflaczałe mokre skarpetki.

Sam Stubb wylegiwał się w majtkach na łóżku. Nie czytał ani nie spał. Kiedy zdjął okulary, wydawało się, że jego oczy nie pasują do twarzy, choć ogólnie rzecz biorąc nie była to twarz szeroka. Kilka godzin wcześniej zastał Free, Barnesa i czarownicę kończących posiłek. Niewiele zostało, ale zjadł to, co było - ostatnią kromkę chleba i sałatkę kartoflaną, która uchowała się w narożnikach kartonowego pojemnika.

Być może w mglistym zamiarze sprawienia przyjemności czarownicy Barnes kupił puszkę meksykańskiej potrawy taniałeś. Gdy nikt nie widział, Stubb wysiorbał resztkę sosu i wepchnął do kieszeni przesiąknięte tłuszczem kawałki papieru, które imitowały liście wokół kaczanu kukurydzy. Zamierzał wylizać je do czysta na osobności.

Teraz wymamrotał: „Cliff, jesteś zasyfiałym sukinsynem” i zwiesił nogi ze starego łóżka. Nie dotykały podłogi. Spojrzał na swój przegub, potem znów podniósł wzrok i przebiegł palcami po rzednących włosach.

- Mógł przecież... - mruknął. - Przez wzgląd na dawne czasy. Do diabła!

Ubrał się znowu, dokładając do ciągle mokrych skarpetek gazety, które miały kształt stóp rysowanych na schematach kroków tanecznych. Jedna zawierała ogłoszenie Free i Stubb przystanął, by przeczytać je jeszcze raz.

Mieszkaj darmo u FREE. Bez czynszu.

Pomóż ocalić dom. B. Free, 808, South 38th Street.

Na dworze śnieg przestał padać. Warstwa gruba na cal zamieniała się w błoto na chodniku. Stubb poszedł ulicą do jadłodajni, gdzie pulchny młody człowiek siedział za kontuarem, czytając jakieś pismo. Stubb rzucił okiem na zegar za jego plecami i wdrapał się na stołek.

- Kawa - powiedział. - Dużo śmietanki i cukru, Murray. Lubię dużo cukru.

- Wiem, że lubisz, Jim - odparł Murray, stawiając filiżankę na kontuarze. - Roztyjesz się.

- Nie ja.

- Tacy mali faceci jak ty jedzą najwięcej. Nigdy nie tyjecie. Nie wiem, jak to robicie. Ja nic nie jem, a jestem tłusty jak świnia.

Stubb podniósł filiżankę, trzymając ją w obu rękach. Kawa ostygła po wlaniu śmietanki i była słodka jak ulepek.

- Jak ty to robisz, do diabła? Wlewasz ją po prostu do gardła, ot tak?

- Pewnie chciało mi się pić - wyjaśnił Stubb.

- Pewnie tak. Co tam słychać w branży detektywistycznej?

- Raz lepiej, raz gorzej, jak w każdej branży.

- Kawa kosztuje trzydzieści pięć centów.

- Jezusie, nic dziwnego, że jesteś tłusty.

Murray podniósł wzrok na wywieszkę, która mówiła: PROSIMY O UREGULOWANIE NALEŻNOŚCI ZARAZ PO ZREALIZOWANIU ZAMÓWIENIA, a potem spojrzał na Stubba, lecz zdawało się, że ten go nie widział. Chwilę później Murray oddalił się na drugi koniec kontuaru, by napełnić pojemnik z serwetkami, a Stubb uniósł się szybko na stołku, zaparł stopami o jego poprzeczki i przechylając się przez kontuar sięgnął po telefon.

- Kręci się tam u was taki klient, wysoki mężczyzna, około sześciu stóp i jednego cala, może jednego siedemdziesiąt czy jednego osiemdziesiąt, biały, gładko ogolony, siwiejące rudawe włosy... Tak, to on, chcę z nimi porozmawiać... Mike, tu Jim. Jak leci?... Ano, pewnie. Dobra... Ano, tak sobie pomyślałem, że tam będziesz w taki wieczór. Nie ma co sobie odmrażać dupy... Słuchaj no, Mike, co by było, gdybym wpadł i wziął to na godzinę? Miałbyś okazję zagrać sobie w kości i może przejrzeć gazetę. Ile dostajesz za godzinę? Siedem pięćdziesiąt?... Mike, nie mówiłem, że chciałbym tyle, zrobiłbym to za pięć, a ty zarobiłbyś na czysto dwa pięćdziesiąt. Wiesz, że robiłem to dla Cliffa, kiedy pracowało nad nim sześciu facetów... Mike, podzielimy się po połowie. Trzy siedemdziesiąt pięć to moja ostatnia oferta.

Rozległ się odgłos zamykanego pojemnika na serwetki. Stubb odłożył słuchawkę i zszedł ze stołka.

- Nie zapłaciłeś za kawę - rzekł Murray. - A to nie jest publiczny telefon.

- Oddam ci - odpowiedział Stubb.

Śnieg znów zaczął padać, płatki dryfowały wokół ulicznych latarni. Stubb ścisnął płaszcz pod szyją. Kiedy był już daleko od jadłodajni, odwrócił się i spojrzał w jej okno, świecące ciągle pomiędzy ciemnymi sklepami: KANAPKI. Wzruszył ramionami.

Dom Free pogrążony był w ciemności. Stubb przeszukał kuchnię, niczego nie znalazł i wrócił w końcu do swego pokoju. Z szuflady komody wyjął pęk kluczy. Włożył je do kieszeni i podszedł do drzwi pokoju naprzeciwko.

Zamek odskoczył ze zgrzytem. Jim wszedł do środka i ostrożnie zamknął drzwi, zanim zapalił światło.

Pokój, znacznie większy od jego pokoju, z dwoma oknami wychodzącymi na ulicę, wypełniał zapach perfum i nie opróżnianych popielniczek. W kącie leżała brudna bielizna, morelowa, różowa i czarna. Komodę zagracały słoiczki kremów i buteleczki wody kolońskiej. Na środku, idealnie równolegle do blatu komody, leżał batonik Baby Ruth, rozmiar za dolara. Stubb sięgnął po niego, a potem cofnął rękę.

Szybko przeszukał szuflady, zostawiając nie więcej bałaganu, niż w nich zastał. Zajrzał pod poduszkę i pod materac, a nawet pod wystrzępiony dywanik. Potem zgasił światło, wyszedł do holu i znowu zamknął drzwi na klucz.

Zdążył już przejść kilka kroków, gdy zobaczył czarownicę, która stała po drugiej stronie klatki schodowej i przyglądała mu się. Uśmiechnął się do niej, choć w słabym świetle nie mógł dostrzec wyrazu jej twarzy.

- Mam klucz, Madame S. Dała mi go. Chciałem na nią poczekać, ale robi się późno.

Czarownica nie odezwała się. Mógł dojrzeć tylko białka jej oczu i ciemniejszą ciemność, która była włosami.

- Lepiej, gdyby pani o tym nikomu nie wspominała. Sympatyczniej, wie pani, o co mi chodzi?

Powoli znikła. Bez migotania i nie tak nagle jak pękająca bańka mydlana, nie rozwiała się też jak dym i nie stopniała jak paprocie szronu na szybie. Była, a potem jej nie było - pomiędzy jednym i drugim upłynęła chwila, ostrze noża czasu, gdy równocześnie była i już zniknęła.

Stubb stał w holu sam. Obszedł klatkę schodową, aż dotarł do miejsca, gdzie czarownica się pojawiła, wygrzebał papierowe zapałki, którymi przypalił wcześniej papierosa Candy, zapalił zapałkę i trzymał ją tak długo, wpatrując się w podłogę, aż poparzyła mu palce. Potrząsając głową potarł skroń i wrócił do swego pokoju.

Znów rozebrawszy się do majtek, leżał w ciemności z rękami pod głową. Tkwił tak może z pół godziny, gdy nagle wymamrotał: „Ten Baby Ruth nie obchodzi jej bardziej niż mnie mój własny fiut.”

Pokój Barnesa znajdował się naprzeciw pokoju Stubba. Był większy od pokoju Jima, ale mniejszy od pokoju dziewczyny, czystszy niż jeden i drugi. Jego ściany ozdabiały reklamy różnych zabawnych gadżetów i nowinek:

·              szklanka do picia bez dna;

·              pałeczka do mieszania drinków, która dymiła, kiedy zanurzyło się ją w napoju;

·              zapalniczka w kształcie psa, która zapalała się, gdy podnosiło się psu tylną nogę;

·              gumowa mucha;

·              zapalniczka w kształcie sedesu, która zapalała się, gdy podnosiło się deskę klozetową;

·              prawdziwa mucha zatopiona w plastikowej kostce lodu;

·              talia kart, w której piki i trefle były czerwone, a kara i kiery czarne;

·              talia, w której odwrotne strony kart można było rozpoznać w specjalnie zabarwionych okularach;

·              talia, w której walety uśmiechały się, królowe mrugały okiem i nęciły gestem, a królowie łypali lubieżnie;

·              imitacje spermy, wymiotów i ekskrementów z miękkiego plastiku;

·              zegarek z nagą kobietą, której ramiona służyły za wskazówki, z wymalowaną względnie przyzwoitą godziną 6:30;

·              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin