Kingsbury Karen - Historia rodziny Baxterów 01 - Ocalenie 05 - Spotkanie.pdf

(1469 KB) Pobierz
Reunion
KAREN KINGSBURY
GARY SMALLEY
HISTORIA RODZINY BAXTERÓW 01
OCALENIE 05
SPOTKANIE
Tłumaczenie: Agnieszka Rasztawicka-Szponar
189993925.006.png 189993925.007.png 189993925.008.png 189993925.009.png 189993925.001.png 189993925.002.png 189993925.003.png 189993925.004.png 189993925.005.png
1
NASZYM RODZINOM , które razem z nami oraz wszystkimi, którzy
wierzą, wezmą udział w najwspanialszym spotkaniu, jakie kiedykolwiek
miało miejsce.
I BOGU WSZECHMOCNEMU , który właśnie teraz nam błogosławi.
Podziękowania
Dziękując naszym rodzinom oraz cudownym grupom posiłkowym,
chcielibyśmy również podziękować naszym przyjaciołom z wydawnictwa
Tyndale za to, że podzielali nasze marzenia oraz wizje i sprawili, że seria
„Ocalenie" mogła stać się rzeczywistością. Szczególne podziękowania
kierujemy na ręce Rona Beersa, Becky Nesbitt, Anne Goldsmith, Andrei
Martin, Jilla Swansona, Travisa Trashera oraz Lindy Gooch za ich
determinację, aby niniejsza seria stała się tym wszystkim, czym tylko mogła
się stać.
Dziękujemy także naszemu agentowi, Rickowi Christianowi z Alive
Communications. W połowie naszego projektu przekazano ci ster, abyś
doprowadził prace nad nim do końca. Dziękujemy za to, że dokładałeś
starań, aby każdemu działaniu związanemu z dokończeniem niniejszej serii
towarzyszyła perfekcja.
Szczególne podziękowania należą się Bece Hardt oraz Bethany Larson,
dyrektorowi i koordynatorowi Christian Youth Theater w Vancouverze, za
inspirację wniesioną do fabuły „Spotkania", która przyczyni się do
powstania kolejnej serii książek - serii „Firstborn". Dziękujemy pastorowi
Mattowi Hannannowi za zainspirowanie nas - poprzez kazania - do
ukazywania blasku Bożej prawdy, tak aby odbijała się w pisanych przez nas
powieściach.
A przede wszystkim dziękujemy Wszechmocnemu Bogu za podarowanie
nam pomysłów na serię książek obrazujących ową prawdę, że cokolwiek się
wydarzy - zawsze odnajdziemy nasze ocalenie w Jezusie Chrystusie.
2
ROZDZIAŁ -1-
Elizabeth Baxter wyczuła guz 7 marca.
Była akurat pod prysznicem i na początku zignorowała zgrubienie,
myśląc, że to nic więcej jak tylko kawałek tkanki tłuszczowej lub napięty
mięsień czy też wymysł jej wyobraźni. Ale po chwili zaczęła badać to
miejsce bardzo dokładnie, dopóki się nie upewniła.
Bez wątpienia: to był guz.
A guz każdego rodzaju wymagał natychmiastowego sprawdzenia. Znała
sposób postępowania i jako kobieta, u której wykryto wcześniej raka piersi,
dobrze wiedziała, jak ważna jest taka kontrola. Zatrzymała strumień wody,
wysuszyła się i zadzwoniła do lekarza, owinięta tylko w ręcznik.
Trzy dni później wykonano jej mammografię, natomiast następnego dnia
biopsję. I teraz w niezwykle piękny i słoneczny marcowy poranek siedziała
sztywno obok Johna w prywatnym gabinecie dr. Marca Steinmana, czekając
na wyniki badań.
- Jest źle, wiem o tym - Elizabeth przechyliła się na bok i szepnęła
Johnowi do ucha, tak aby nikt nie usłyszał. - W przeciwnym razie nie
zadzwoniłby do nas.
John westchnął cicho i spojrzał na nią.
- Na pewno to nic poważnego - starał się ją uspokoić. Ale w jego głosie
brakowało charakterystycznej dla niego pewności, a wzrok mówił o
maskowanym przerażeniu. Ścisnął mocniej jej dłoń. - Sama zobaczysz.
Elizabeth spojrzała przed siebie. Na ścianie wisiało oprawione zdjęcie
dużego formatu, przedstawiające dwie dzikie kaczki szybujące nad gładką
taflą jeziora. Nie, Boże... niech to nie będzie rak. Proszę. Zamknęła oczy i
kaczki zniknęły.
Nagle przez jej serce przepłynęła cała masa wspomnień: Ashley i
Landon, siedzący obok siebie na weselu Reagan i Luke'a, po tak długiej
rozłące, Kari i Ryan wymieniający się słowami przysięgi w ogrodzie przed
domem Baxterdw, mała Jessie stawiająca pierwsze kroki oraz Maddie i
Hayley trzymające się za ręce, po raz pierwszy od wypadku Hayley.
Oni mnie potrzebują, Boże... wciąż mnie potrzebują. A ja potrzebuje ich.
Proszę, Boże, nigdy więcej raka.
Na odgłos kroków dochodzących z korytarza otworzyła oczy.
- Pomóż mi, John - powiedziała cienkim, spanikowanym głosem.
- Wszystko będzie dobrze - John przysunął się do niej, pozwalając, aby
się o niego oparła.
Do gabinetu wszedł lekarz, pod pachą miał teczkę z badaniami.
Zatrzymał się, kiwnął na powitanie głową i usiadł za biurkiem, naprzeciwko
nich. Po czym otworzył teczkę i wyjął kilka kartek.
- Dziękuję, że przyjechaliście - podniósł wzrok, najpierw spojrzał na
Johna, a potem na Elizabeth. - Mam wyniki biopsji.
- Jest zdrowa, prawda? - zapytał stanowczym głosem John. Lekarz
otworzył usta, ale Elizabeth znała już prawdę.
Wiedziała, że wieści nie są dobre. I w tym momencie nie pomyślała o
operacji, naświetlaniach lub jak bardzo źle będzie się czuła, nie myślała też
o tym, jak przekaże to dzieciom lub jak John zniesie kolejny etap jej
choroby. Tylko jedno pytanie zajmowało jej umysł: jak jej rodzina będzie
żyła bez niej?
Pomysł spotkania z biologiczną matką od samego początku nie za bardzo
podobał się Erin.
Prawnik ostrzegał ich przed tym, ale cztery tygodnie przed narodzeniem
ich córeczki Erin nie potrafiła odmówić tej kobiecie. Sam się zgodził. Bez
względu na rezultat spotkają się z biologiczną matką, wysłuchają, co ma do
powiedzenia i będą się modlić, żeby nic, absolutnie nic, nie zrujnowało
marzenia o ich własnej córeczce.
Spotkanie miało odbyć się w parku oddalonym o trzydzieści minut drogi
od ich teksańskiego domu, tam mieli spędzić godzinę z biologiczną matką -
Candy Santaną - oraz dwojgiem jej dzieci.
Gdy wychodzili z domu, Erin czuła bolesne skurcze żołądka.
- Sam? - zatrzymała się przed drzwiami pokoju dziecinnego i zajrzała do
środka.
Stanął przy niej i podążył za jej wzrokiem. Przez chwilę obydwoje
milczeli. Po czym Sam westchnął.
- Martwisz się?
- Tak - ściany pokoju dziecinnego miały różowy kolor, w środku
znajdowała się biała kołyska z różową pościelą oraz komoda, na której
siedziały różowe misie. Erin zacisnęła pięści na talii.
- Jak dotąd wszystko było dobrze - spojrzała na Sama. - Skąd więc to
spotkanie?
To jej nie uspokoiło. Pomimo ciepłego, marcowego popołudnia Erin
dygotała z zimna. Skierowała się w stronę drzwi.
- Miejmy to już za sobą.
Pół godziny później czekali już na umówionym miejscu, gdy zauważyli
idącą w ich kierunku młodą kobietę z dwiema małymi dziewczynkami.
4
Obok szedł szczupły mężczyzna z dugimi wosami i złośliwym
spojrzeniem.
- Kim on jest? - szepnęła Erin. Obydwoje siedzieli na małym stoliku, z
nogami opartymi na ławce.
Sam zacisnął dłonie na kolanach.
- Naszym problemem.
Idąca w ich stronę para trzymała się za ręce. Gdy się zbliżali, Erin czuła
narastający ból brzucha. Candy była w zaawansowanej ciąży, miała na sobie
powycierane, brudne ubrania i pęknięte japonki. Ramiona mężczyzny były
aż czarne od tatuaży. Na jednym miał koguta, z misternie wytatuowanymi
piórami oraz podpisem „kogut". Na drugim nagą kobietę wraz z imieniem
„Bonnie" na górze.
Erin starała się powstrzymać drżenie ciała. Przeniosła wzrok na
dziewczynki biegnące przed dorosłymi. Młodsza mogła mieć około dwóch
lat i zamiast rajstopek lub czegokolwiek miała na sobie tylko pampersa.
Druga dziewczynka, niewiele starsza, miała zasmarkany nosek i
zmierzwione włosy. Ich obojętne i pozbawione wyrazu oczy mówiły o
emocjonalnym zaniedbaniu i odrzuceniu.
Nienarodzone dziecko Candy może wyglądać podobnie, jeśli nie dojdzie
do adopcji lub Candy zmieniła...
Nie, Boże, nie pozwól mi tak myśleć. Proszę... przeprowadzi nas przez to
spotkanie.
Para stanęła tuż przed nimi. Erin czuła, że robi się blada.
- Cześć - to, co pojawiło się na twarzy Candy, nie przypominało
uśmiechu. Jej górna warga zadrgała, potarła ją więc kciukiem. - To jest
Dave, ojciec dziecka.
Ojciec dziecka? Przerażenie prawie że odebrało Erin głos.
- Aha... - uniosła kąciki ust. - Witaj, jestem Erin. Sam wyciągnął rękę do
wytatuowanego mężczyzny.
- Cześć.
Mężczyzna ani razu nie spojrzał na Erin i Sama. Przenosił wzrok z
Candy na dziewczynki, na trawę i z powrotem na Candy. Wymamrotał coś
pod nosem, być może było to powitanie. Erin nie miała pewności.
Przez chwilę wszyscy milczeli. Po czym Candy odchrząknęła i spojrzała
na dziewczynki. Młodsza zerwała mlecz i przeżuwała jego łodyżkę.
- Hej! - Candy pogroziła jej palcem i wyrzuciła z siebie potok
nieprzyzwoitych słów. - Clarisse, już setki razy mówiłam ci, żebyś tak nie
robiła. Ja nie żartuję. Nie jesteś pieskiem, prawda?
Dziewczynka podniosła wzrok na Candy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin