Strugacki Arkadij i Borys - Bialy stozek Alaidu.rtf

(54 KB) Pobierz

A. Strugacki, B. Strugacki

Biały Stożek Ałaidu

 

Embriomechanika jest to nauka o modelowania procesów rozwoju biologicznego i teoria konstruowania samorozwijających się mechanizmów. (Uwaga autorów.)

1

 

Wachłakow zwrócił się do Aszmarina:

— Pojedzie pan na wyspę Szumszu.

— Gdzie to jest? — zapytał pochmurnie Aszmarin.

— Północne Wyspy Kurylskie. Wylatuje pan dziś o dwudziestej trzydzieści. Towarowo — pasażerskim Nowosybirsk — Port Opatrzności.

Postanowiono wypróbować mechanozarodniki w różnych warunkach. Instytut zajmował się głównie sprawami międzyplanetarnymi, dlatego z istniejących czterdziestu siedmiu grup trzydzieści udawało się na Księżyc i inne planety. Pozostałe 17 grup miały pracować na Ziemi.

— Dobrze — odparł powoli Aszmarin.

Spodziewał się, że powierzą mu grupę międzyplanetarną, chociażby księżycową. Miał na to pewną szansę, gdyż dawno już nie czuł się tak dobrze jak teraz. Był w doskonałej formie i do ostatniej chwili nie tracił nadziei. Ale Wachłakow nie wiadomo czemu powziął inną decyzję i nie można było nawet rozmówić się z nim po ludzku, bo w gabinecie sterczeli jacyś obcy ludzie z niezadowolonymi gębami.

— Dobrze — powtórzył spokojnie.

— Siewierokurylsk już wie — powiedział Wachłakow. — W Bajkowie ustalicie konkretnie miejsce doświadczenia.

— Gdzie to jest?

— Na Szumszu. Administracyjna stolica Szumszu. — Wachłakow splótł palce i patrzył na ścianę. — Sermus też zostaje na Ziemi — dodał. — Jedzie na Saharę. Aszmarin zbył to milczeniem.

— No właśnie — ciągnął Wachłakow. — Dobrałem już panu pomocników. Będzie pan miał dwóch pomocników. Dzielni chłopcy.

— Nowicjusze — rzekł Aszmarin.

— Dadzą sobie radę — odparł szybko Wachłakow. — Przeszli przygotowanie ogólne. Dzielni chłopcy, mówię panu. Potrafią się zachować w każdej sytuacji.

Nieznajomi w gabinecie uśmiechnęli się z szacunkiem. Wachłakow dorzucił:

— Nawiasem mówiąc, jeden z nich był również desantowcem.

— Dobrze — powiedział Aszmarin. — Czy to wszystko?

— Wszystko. Może pan wyruszać, życzę powodzenia. Pański ładunek i ludzie są w sto szesnastym.

Aszmarin skierował się do drzwi. Wachłakow zawahał się i powiedział jeszcze:

— I wracaj prędko, kolego. Mam dla ciebie ciekawy temat.

Aszmarin zamknął za sobą drzwi i zatrzymał się chwilę. Przypomniał sobie, że sto szesnaste laboratorium znajduje się o pięć pięter niżej, i skierował się do windy. W windzie spotkał Tacudzo Misimę, krępego Japończyka z ogoloną głową, w niebieskich okularach. Misima zapytał:

— Dokąd .udaje się pańska grupa, panie Fiodorze?

— Na Wyspy Kurylskie — odparł Aszmarin.

Misima przymrużył zapuchnięte powieki, wyjął chustkę do nosa i zaczął przecierać okulary. Aszmarin wiedział, że grupa Misimy udaje się na Merkurego, na Płonące Płasko — wzgórze. Misima miał dwadzieścia osiem lat i nie zrobił jeszcze swego pierwszego miliarda kilometrów. Winda stanęła.

— Sajonara, Tacudzo. Jarosiku — powiedział Aszmarin.

Misima uśmiechnął się szeroko.

— Sajonara, Fiodor–san — odparł.

W laboratorium numer sto szesnaście było widno i pusto. W prawym rogu stało Jajko — wypolerowana kula sięgająca połowy ludzkiego wzrostu. W lewym — siedziało dwóch ludzi, którzy wstali przy wejściu Aszmarina. Aszmarin zatrzymał się i przyjrzał im badawczo. Mogli mieć nie więcej niż po dwadzieścia pięć lat. Jeden był wysoki, jasnowłosy o nieładnej, czerwonej twarzy. Drugi niższy, smagły, przystojny, w typie hiszpańskim, w zamszowej kurteczce i ciężkich butach sportowych. Aszmarin włożył ręce do kieszeni, wzniósł się na palce i znów opuścił na pięty. „Nowicjusze” — pomyślał. Niespodziewanie zabolał go prawy bok, w tym miejscu gdzie brakowało dwóch żeber.

— Dzień dobry — powiedział. — Nazywam się Aszmarin.

Smagły wyszczerzył w uśmiechu białe zęby.

— Wiemy. — Spoważniał i przedstawił się: — Kuźma Soroczyński.

— Wiktor Galcew — powiedział jasnowłosy. „Ciekawe, który z nich był desantowcem — pomyślał Aszmarin. — Z pewnością ten Hiszpan, Kuźma Soroczyński”. I zapytał:

— Który z was brał udział w desancie?

— Ja — odparł jasnowłosy Galcew.

— I za cóż pana…? — zapytał Aszmarin. — Jeżeli to nie sekret.

— Żaden sekret — odpowiedział Galcew. — Dyscyplina.

Spojrzał Aszmarinowi prosto w oczy. Miał jasnoniebieskie oczy, ocienione gęstymi, kobiecymi rzęsami, które dziwnie nie pasowały do jego wulgarnej, czerwonej twarzy.

— Tak — rzekł Aszmarin. — Desantowiec musi być zdyscyplinowany. Każdy człowiek powinien być zdyscyplinowany. Zresztą to tylko moje osobiste zdanie. Co pan umie?

Zauważył, że Galcew ściągnął brwi, i sprawiło mu to pewną satysfakcję. Powtórzył:

— Co pan umie, Galcew?

— Jestem biologiem — odparł Galcew. — Specjalność — nematody.

— T–a–ak… — rzekł Aszmarin i zwrócił się do Soroczyńskiego. — A pan?

— Inżynier gastronom — powiedział Soroczyński i znów pokazał białe zęby w uśmiechu.

„Wspaniale — pomyślał Aszmarin. — Specjalista od glist i cukiernik. Niezdyscyplinowany desantowiec i zamszowa kurteczka. Dzielni chłopcy. Zwłaszcza ten niby desantowiec. Niech diabli wezmą Wachłakowa”. Aszmarin wyobraził sobie, jak Wachłakow dobierając starannie i skrupulatnie skład grup międzyplanetarnych spośród dwóch tysięcy ochotników spojrzał na zegarek, rzucił okiem na wykaz i powiedział: „Grupa Aszmarina, Wyspy Kurylskie. Aszmarin to człowiek doświadczony. Wystarczy mu trzech ludzi. Nawet dwóch. To przecież nie Merkury ani Płonące Płaskowzgórze. Damy mu chociażby tego Soroczyńskiego i tegoj Galcewa. Zwłaszcza że Galcew też był desantowcem”.

— Czy jesteście przygotowani do pracy? — zapytał.

— Tak — odparł Galcew.

— Jeszcze jak — rzekł Soroczyński. — Obkuci. Aszmarin podszedł do Jajka i dotknął jego chłodnej, wypolerowanej powierzchni. Po czym zwrócił się do Gałcewa: — Czy pan wie, co to jest?

Galcew wzniósł oczy w górę, zastanowił się i wyrecytował :

— Embriomechaniczna aparatura MZ–8. Męchanozarodnik i model nr osiem. Samowystarczalny, samofozwijający się układ mechaniczny, łączący w sobie programowe kierowanie MChW — mechanochromozomy Wachłakowa, układ przyjmujących i wykonawczych organów, układ dygiestalny i układ energetyczny. MZ–8 jest embrionalno–mechaniczną aparaturą, która zdolna jest w każdych warunkach i z dowolnego surowca przekształcać się w każdą przewidzianą programem konstrukcję. MZ–8 jest przeznaczony…

— Teraz pan — zwrócił się Aszmarin do Soroczyńskiego. Soroczyński odpowiedział bez namysłu:

— Ten oto egzemplarz MZ — 8 przeznaczony jest do prób w warunkach ziemskich. Program typowy, typ 64: zarodnik winien się przekształcić w hermetyczną kopułę mieszkalną na sześć osób z przepustem i filtrem tlenowym.

Aszmarin spojrzał w okno i zapytał:

— Waga?

— Około półtora cetnara.

Pomocnicy w grupie eksperymentalnej mieli prawo tego wszystkiego nie wiedzieć.

— Dobrze — powiedział Aszmarin. — A teraz ja wam powiem to, czego nie wiecie. Po pierwsze Jajko zastępuje 19 tys. godzin pracy wykwalifikowanego człowieka. Po drugie, waży rzeczywiście półtora cetnara i gdy zajdzie potrzeba, będziecie je musieli dźwigać na własnych barkach.

Galcew skinął głową, a Soroczyński powiedział:

— Naturalnie, że będziemy.

— To świetnie — rzekł Aszmarin. — Zaczynajcie od razu. Przetoczcie je do windy i sprowadźcie na dół. Potem udacie się do magazynu po aparaturę rejestrującą. Z całym tym ładunkiem zjawicie się na miejskim lotnisku o ósmej wieczór. Postarajcie się nie spóźnić.

Odwrócił się i wyszedł. Po chwili rozległ się przeciągły łoskot: grupa Aszmarina przystąpiła do wykonania pierwszego zadania.

 

2

 

O świcie towarowo–pasażerski stratoplan zrzucił grupę na pterokarze nad Drugą Cieśniną Kurylską. Galcew z wielką maestrią wyprowadził pterokar z lotu nurkowego, rozejrzał się, popatrzył na mapę, na kompas i od razu znalazł Bajkowo — kilka rzędów jednopiętrowych budynków z białego i czerwonego litoplastu obejmujących półkolem niewielką, lecz głęboką zatokę. Pterokar wylądował na bulwarze. Wczesny przechodzień (młodzieniec w koszulce sportowej i brezentowych spodniach) wskazał im, gdzie znajduje się administracja. Dyżurny administrator wyspy, pełniący również funkcję naczelnego agronoma — niemłody, przygarbiony Ain powitał ich uprzejmie.

Po wysłuchaniu Aszmarina zaproponował do wyboru parę niewielkich sopek na północnym wybrzeżu. Mówił po rosyjsku dość dobrze, czasem tylko zatrzymywał się w połowie słowa, jakby miał trudności z akcentem lub też trochę się jąkał.

— Wybrzeże północne — to dosyć daleko — powiedział. — I nie ma tam dobrych dróg. Ale wy macie pterokar. A poza tym nie mogę wam zaproponować nic leżącego bliżej. Słabo się znam na doświadczeniach fizycznych. Ale większa część wyspy jest zajęta pod plantacje, basztany, inspekty. Wszędzie teraz pracuje młodzież szkolna. Nie mogę ryzykować.

— Nie ma żadnego ryzyka — powiedział Soroczyński. — Nie ma żadnego niebezpieczeństwa.

— Dziękuję — powiedział Aszmarin. — Wybrzeże północne całkowicie nam odpowiada.

— Tak — powiedział Ain. — Tam nie ma inspektów ani plantacji. Rośnie tam tylko brzoza. I jeszcze gdzieś tam pracują archeolodzy.

— Archeolodzy? — zdziwił się Soroczyński.

— Dziękuję — powtórzył Aszmarin. — Udamy się tam natychmiast.

— Zaraz będzie śniadanie — rzekł Ain. Śniadanie zjedli w milczeniu.

— Dziękuję — rzekł Aszmarin wstając. — Sądzę, że musimy się śpieszyć.

— Do widzenia — pożegnał ich Ain. — Jeżeli będziecie czegoś potrzebowali, zwracajcie się do mnie. Bez ceremonii.

— Dobrze, bez ceremonii — powiedział Soroczyński. Aszmarin przesunął po nim wzrokiem i znów zwrócił się do Aina.

— Do widzenia — rzekł.

W pterokarze powiedział:

— Jeżeli pan, młodzieńcze, jeszcze raz sobie na coś podobnego pozwoli, wyprawię pana z powrotem.

— Przepraszam — odparł Soroczyński i zaczerwienił się gwałtownie. Jego gładka, smagła twarz z rumieńcem stała się jeszcze piękniejsza.

Na wybrzeżu północnym rzeczywiście nie było baszta — nów ani inspektów, była tylko brzoza. Brzoza kurylska rośnie „leżąc”, ściele się po ziemi i jej wilgotne, sękate pnie i gałęzie tworzą zwarte, nieprzebyte zarośla. Z góry zarośla brzozy kurylskiej wyglądają jak nieszkodliwe zielone łączki, nadające się całkowicie na lądowisko dla niewielkich maszyn. Ani Galcew, który prowadził pterokar, ani Aszmarin i Soroczyński nie mieli pojęcia o kurylskiej brzozie. Aszmarin wskazał na okrągłą sopkę i zadecydował: „Tutaj”. Soroczyński spojrzał nieśmiało na Aszmarina i powiedział: „Bardzo dobre miejsce”. Galcew wypuścił podwozie i skierował pterokar do lądowania wprost w środek dużej zielonej płaszczyzny u podnóża okrągłej sopki. Po upływie minuty pterokar z trzaskiem zarył się dziobem w bladą zieleń kurylskiej brzozy. Aszmarin usłyszał trzask, ujrzał miliony różnobarwnych gwiazd i na krótki czas stracił przytomność.

Potem otworzył oczy i przede wszystkim zobaczył rękę. Ręka była duża, opalona, ze świeżymi zadrapaniami na palcach, które jak gdyby bezwiednie przesuwały się po klawiszach tablicy sterowniczej. Ręka zniknęła i ukazała się ciemnoczerwona twarz z błękitnymi oczami i kobiecymi rzęsami.

— Towarzyszu Aszmarin — powiedział Galcew poruszając z trudem zranionymi wargami.

Aszmarin stęknął i spróbował usiąść. Bolał go bardzo prawy bok i zdawało mu się, że ma zranione czoło. Dotknął czoła i spojrzał na palce. Były we krwi. Popatrzył na Galcewa, który wycierał usta chustką.

— Mistrzowskie lądowanie — powiedział. — Jestem zachwycony, towarzyszu specjalisto od nematodów.

Galcew milczał. Przyciskał do ust zwiniętą w kłębek chusteczkę, twarz jego była nieruchoma. Zabrzmiał wysoki, drżący głos Soroczyńskiego:

— On nie jest winien.

Aszmarin powoli odwrócił głowę i spojrzał na Soroczyńskiego. Soroczyński był wzburzony.

— Galcew nie jest winien — powtórzył i odsunął się.

Aszmarin uchylił drzwiczki kabiny, wysunął głowę na zewnątrz i parę sekund oglądał wyrwane z korzeniami, połamane pnie wplątane w podwozie. Wyciągnął rękę, zerwał kilka szorstkich, błyszczących listeczków, roztarł je w palcach i rozgryzł. Listki były cierpkie i gorzkawe. Aszmarin splunął i zapytał nie patrząc na Galcewa:

— Maszyna cała?

— Cała — odparł Galcew przez chustkę.

— Wybiliście ząb? — zapytał Aszmarin.

— Tak — powiedział Galcew. — Wybiłem.

— Zagoi się do wesela — pocieszył go Aszmarin. — Spróbujcie unieść maszynę na wierzchołek sopki.

Wydobyć się z idiotycznych krzaków było nie tak łatwo, ale wreszcie Galcew wylądował na czubku okrągłego wzgórza. Aszmarin wysiadł i rozejrzał się, rozcierając ręką prawy bok. Z tego miejsca wyspa robiła wrażenie bezludnej i płaskiej jak stół. Sopka była naga i ruda od lawy. Od wschodu pięły się po niej zarośla brzozy kurylskiej, a na południu rozciągały się zielone prostokąty plantacji arbuzów. Do zachodniego wybrzeża było ze siedem kilometrów, a dalej w liliowej mgle zarysowywały się bladofioletowe kontury gór, a jeszcze dalej i bardziej na prawo na szafirowym tle nieba nieruchomo leżał dziwaczny trójkątny obłok o wyraźnie zakreślonych konturach. Brzeg północny był znacznie bliżej. Opadał stromo ku morzu, nad urwiskiem wznosiła się jakaś niedorzeczna wieża — zapewne dach starodawnego japońskiego umocnienia. Koło wieżyczki bielił się namiot i krzątały maleńkie figurki ludzkie, f Byli to archeolodzy, o których wspomniał dyżurny administrator. Aszmarin wciągnął nosem powietrze. Pachniało słoną wodą i rozgrzanymi skałami. I było bardzo cicho, nie dolatywał nawet szum morza.

„Dobry teren — pomyślał Aszmarin. — Jajko można postawić tutaj, aparaty filmowe i inne urządzenia na zboczach, a obóz rozbić niżej, przy plantacjach. Arbuzy są pewnie jeszcze niedojrzałe”. Potem pomyślał o archeologach. Znajdują się wprawdzie w odległości jakichś pięciu kilometrów, ale w każdym razie należy ich uprzedzić, żeby się zbytnio nie zdziwili, gdy mechanozarodnik zacznie działać. Ciekawe, co archeolodzy mają tu do roboty.

Aszmarin przywołał Galcewa i Soroczyńskiego i powiedział:

— Doświadczenie przeprowadzimy tutaj. Wydaje mi się, że teren jest odpowiedni. Surowiec — lawa, tuf, akurat to, co potrzeba. Zaczynajcie.

Galcew i Soroczyński podeszli do pterokaru i otworzyli bagażnik. W bagażniku zamigotały słoneczne zajączki. Soroczyński wlazł do wnętrza, stęknął i nagle jednym pchnięciem wytoczył Jajko na ziemię. Gniotąc z trzaskiem lawę, Jajko potoczyło się parę kroków i zatrzymało. Galcew ledwo zdążył uskoczyć z drogi.

— Niepotrzebnie — powiedział cicho. — Poderwiesz się.

Soroczyński zeskoczył i odparł basem:

— To nic, jesteśmy przyzwyczajeni.

Aszmarin obszedł Jajko dookoła, spróbował je popchnąć. Jajko nawet nie drgnęło.

— Doskonale — powiedział. — Teraz aparaty filmowe. Stracili mnóstwo czasu ustawiając kamery: z ultraczerwonym obiektywem, ze stereoobiektywem, z obiektywem rejestrującym temperaturę, z kompletem filtrów świetlnych. Było już koło dwunastej, gdy Aszmarin powoli otarł rękawem pot z czoła i wyciągnął z kieszeni plastykowy futerał z aktywatorem. Galcew i Soroczyński przystanęli z tyłu, zaglądając mu przez ramię. Aszmarin delikatnie wytrząsnął aktywator na dłoń — była to lśniąca rurka z przyssawką na jednym końcu i czerwonym, wyżłobionym guziczkiem z drugiej. „Zaczynamy” — powiedział na głos. Podszedł do Jajka i przycisnął przyssawkę do wypolerowanej powierzchni metalu. Wyczekał chwilę i wielkim palcem nacisnął czerwony guziczek.

Teraz chyba tylko za pomocą bezpośredniego trafienia z karabinu rakietowego można byłoby zahamować procesy, które rozpoczynały się pod lśniącą powłoką. Seria impulsów o wysokiej częstotliwości pobudziła działanie mechanizmu; setki mikroreceptorów wysłały do mózgu pozytronowego i do mechanochromozomów informacje o środowisku zewnętrznym; rozpoczęło się strojenie mechanozarodnika w warunkach polowych. Nie wiadomo ile to potrwa czasu, ale gdy strojenie się skończy — mechanizm zacznie działać.

Aszmarin spojrzał na zegarek. Była dwunasta zero pięć. Z wysiłkiem oderwał aktywator od powierzchni Jajka, włożył do futerału i schował do kieszeni. Potem obejrzał się na Galcewa i Soroczyńskiego. Stali za jego plecami i w milczeniu patrzyli na Jajko. Aszmarin po raz ostatni dotknął Jajka i powiedział: „Idziemy”.

 

3

 

Aszmarin polecił zatrzymać się między sopką a plantacją. Z tego miejsca dobrze było widać Jajko — srebrna kulka na rudym wzgórzu pod szafirowym niebem. Aszmarin posłał Soroczyńskiego do archeologów i usadowił się na trawie w cieniu pterokaru. Galcew zapadł już w drzemkę, kryjąc się przed słońcem pod pterokarem. Aszmarin palił i spoglądał to na wierzchołek sopki, to na dziwny, trójkątny obłok na zachodzie. Wreszcie nie wytrzymał i sięgnął po lornetkę. Jak się można było spodziewać, trójkątny obłok okazał się jakimś ośnieżonym szczytem górskim, prawdopodobnie nawet wierzchołkiem wulkanu. Przez lornetkę widać było wąskie pasma, na których śnieg stopniał, można było nawet odróżnić plamy śniegu poniżej nierównego, białego krateru. Aszmarin odłożył lornetkę i pomyślał, że Jajko pęknie najprawdopodobniej w nocy. Świetnie się składa, bo światło dzienne ma zbyt wielki wpływ na pracę aparatów filmowych. Później pomyślał, że Sermus pewnie pokłócił się z Wałchakowem, ale jednak pojechał na Saharę. Wreszcie przyszło mu do głowy, że Misima w tej chwili załadowuje się na rakietodromie w Kirgizji, i znowu poczuł dotkliwy ból w prawym boku. „Starość nie radość” — mruknął i zerknął na Galcewa. Desantowiec leżał na brzuchu z głową opartą na rękach.

Po upływie półtorej godziny wrócił Soroczyński. Był goły do pasa, jego smagła skóra lśniła od potu. Koszulę i zamszową kurteczkę niósł pod pachą. Soroczyński przykucnął przed Aszmarinem i połyskując zębami opowiedział, że archeolodzy dziękują za ostrzeżenie i bardzo zainteresowali się eksperymentem. Jest ich czworo, ale pomagają im uczniowie z Bajkowa i Siewierokurylska, odkopują podziemne umocnienia japońskie z połowy ubiegłego wieku i wreszcie, że na czele grupy stoi „bardzo — miła dziewczynka”.

Aszmarin podziękował mu i poprosił, aby zajęli się obiadem. Siedział w cieniu pterokaru i gryząc źdźbło trawy spoglądał na daleki biały stożek, Soroczyński obudził Galcewa i krzątali się na stronie rozmawiając półgłosem.

— Zrobię zupę — powiedział Soroczyński — a ty, Witku, przygotuj drugie danie.

— Mieliśmy gdzieś konserwę z kury — ochrypłym ze snu głosem powiedział Galcew.

— Masz swoją kurę — odparł Soroczyński. — Archeolodzy są bardzo sympatyczni. Jeden jest cały obrośnięty — nie ma nagiego miejsca na twarzy. Odkopują umocnienia japońskie z czterdziestych lat zeszłego stulecia. Tu była twierdza podziemna z dwudziestotysięcznym garnizonem. Potem wykończyły ich wojska radzieckie, ściśle mówiąc, wzięły do niewoli wraz ze wszystkimi armatami i czołgami. Ten brodaty podarował mi kulę rewolwerową. Zobacz!

Galcew powiedział niechętnie:

— Nie pchaj mi pod nos tego zardzewiałego żelastwa. Zapachniała zupa.

— Na czele grupy stoi — ciągnął Soroczyński — śliczna dziewczyna. Blondynka, taka zgrabna, pełna wdzięku. Wsadziła mnie do gniazda ogniowego i kazała patrzeć przez strzelnicę. Z tego miejsca, mówiła, można było trzymać pod ogniem całe północne wybrzeże.

— No i co? — zapytał Galcew. — Rzeczywiście można było trzymać?

— A licho wie. Prawdopodobnie. Więcej na nią patrzyłem. Potem razem mierzyliśmy grubość murów.

— Całe dwie godziny mierzyliście?

— Uhm. A potem zorientowałem się, że ma takie samo nazwisko jak ten brodaty, i zaraz sobie poszedłem. A w tych kazamatach, muszę ci powiedzieć, obrzydliwie. Ciemno i pleśń na ścianach. Gdzie jest chleb?

— Tu leży — wskazał Galcew. — A może to po prostu siostra tego brodacza?

— Może — odparł Soroczyński. — A co słychać z Jajkiem?

— Nic nie słychać — odrzekł Galcew.

— To dobrze. Towarzyszu Aszmarin, prosimy do stołu. Podczas obiadu Soroczyński oznajmił, że japońskie słowo „totika” pochodzi od rosyjskiego „toczka” (kropka) — czyli punkt ogniowy, a rosyjska nazwa „dot” od angielskiego „dot”, co też znaczy punkt, kropka. Potem zaczął się obszernie rozwodzić o bunkrach, kazamatach, strzelnicach i sile ognia na jeden metr kwadratowy i z tego powodu Aszmarin starał się jeść jak najprędzej i podziękował za owoce. Po obiedzie polecił Galcewowi obserwować Jajko, wlazł do pterokaru i zdrzemnął się. Dokoła panowała zdumiewająca cisza, tylko Soroczyński zmywający naczynia nad strumieniem podśpiewywał od czasu do czasu. Galcew siedział z lornetką i pilnie wpatrywał się w wierzchołek sopki.

Aszmarin zbudził się, gdy słońce już zachodziło, z południa nadciągał ciemnofioletowy zmierzch, zrobiło się chłodno. Góry na zachodzie poczerniały, stożek wulkanu wisiał nad horyzontem jak szary cień. Jajko na czubku sopki lśniło purpurowymi błyskami. Nad plantacjami snuły się sine mgły. Galcew siedział w tej samej pozie i słuchał Soroczyńskiego.

— W Astrachaniu — mówił Soroczyński — jadłem Różę Szacha. To wyjątkowo piękny arbuz. Ma smak ananasa.

Galcew pokasływał.

Aszmarin posiedział jeszcze parę minut bez ruchu, dokuczał mu bardzo ból w boku. Przypomniało mu się, jak z Gorbowskim jedli arbuzy na Wenus. Z Ziemi przysłano cały statek arbuzów dla stacji planetologicznej. Jedli te arbuzy wgryzając się w chrzęszczący miąższ, sok ściekał im po brodzie. A potem strzelali jeden w drugiego śliskimi, czarnymi pestkami.

— Palce lizać, mówię ci, słowo gastronoma!

— Ciszej — powiedział Galcew — obudzisz Starego. Aszmarin usadowił się wygodniej, oparł podbródek o oparcie przedniego fotela i przymknął oczy. W kabinie’ było ciepło i trochę duszno — metaloplastyk kabiny ochładzał się powoli.

— Więc nigdy nie latałeś z naszym Starym? — zapytał Soroczyński.

— Nie — odpowiedział Galcew.

— Żal mi go trochę. A zarazem zazdroszczę mu. Ma za sobą życie, którego ja nigdy nie przeżyję. Ani wielu innych. Ale jednak już je przeżył.

— Dlaczego uważasz, że przeżył? — zapytał Galcew. — Przestał tylko latać.

— Ptak, który przestał latać… — Soroczyński umilkł. — W ogóle skończyła się rola desantowców — oświadczył niespodziewanie.

— Bzdura — odparł spokojnie Galcew.

Aszmarin usłyszał, że Soroczyński poruszył się gwałtownie.

— Spójrz na nie — powiedział. — Będą je wytwarzać setkami i zrzucać na nieznane i niebezpieczne światy. I każde Jajko zbuduje tam miasto, lotnisko rakietowe, gwiazdo — lot. Zbudują kopalnie i zakłady przemysłowe. Będą łapać i badać twoje nematody. A desantowcy będą tylko gromadzić obserwacje i zadowalać się zbieraniem pianki.

— Bzdura — powtórzył Galcew. — Miasto, kopalnie… A hermetyczna kopuła na sześć osób?

— Jaka znów kopuła?

— Kto to będzie — te sześć osób?

— Wszystko jedno — powiedział Soroczyński. — Tak czy inaczej koniec z desantowcami. Hermetyczna kopuła to dopiero początek. Najpierw będą latać automaty, które zrzucą Jajka, a potem dopiero ludzie przyjdą na gotowe…

Zaczął się rozwodzić nad perspektywami embriomechaniki, cytując dosłownie znany artykuł Wachłakowa. Dużo się o tym mówi, pomyślał Aszmarin. I nie bez słuszności. Gdy przeprowadzano badania nad pierwszymi gwiazdolotami automatami, również dużo mówiono, że astronauci będą latali tylko na gotowe. A gdy Akimow i Sermus wypuścili pierwsze GrCybZw — grupy cybernetycznych zwiadowców — Aszmarin chciał porzucić zawód desantowca. Działo się to przed dwudziestu laty i od tego czasu nieraz musiał skakać w piekło w ślad za zdruzgotanymi szczątkami GrCybZwów i robić to, czego oni zrobić nie mogli. Oczywista rzecz, że i statki automaty, i cybernetyczni zwiadowcy, i embriomechanika — to wszystko wielokrotnie zwiększa siłę człowieka, ale mechanizmy nie są zdolne zastąpić całkowicie żywego mózgu i gorącej krwi. I z pewnością nigdy nie zdołają. Nowicjusz, pomyślał o Soroczyńskim. I nadmiernie gadatliwy.

Gdy Galcew po raz czwarty powiedział „bzdura”, Aszmarin wysiadł z maszyny. Na jego widok Soroczyński umilkł i zerwał się. Trzymał w ręku połówkę niedojrzałego arbuza, w którym tkwił nóż. Galcew siedział w dalszym ciągu ze skrzyżowanymi nogami.

— Chcecie arbuza, towarzyszu Aszmarin? — zapytał Soroczyński.

Aszmarin zaprzeczył ruchem głowy, wsunął ręce do kieszeni i utkwił wzrok w wierzchołku sopki. Czerwone odblaski na wypolerowanej powierzchni Jajka gasły powoli. Ściemniało się. Z mgły wyłoniła się nagle jaskrawa gwiazda i wolno popełzła po ciemnym szafirze nieba.

— Sputnik numer osiem — powiedział Galcew.

— Nie — stanowczo oświadczył Soroczyński. — To Sputnik numer siedemnaście. Chociaż nie. To Sputnik — lustro.

Aszmarin, który wiedział, że to Sputnik numer osiem, zacisnął zęby i skierował się w górę sopki. Soroczyński nudził go śmiertelnie, trzeba też było sprawdzić aparaty filmowe.

Gdy wracał, zobaczył płomień. Nieokiełznany Soroczyński rozpalił ognisko i stał teraz nad nim w malowniczej pozie, „wymachując rękami.

— …Cel — to tylko środek — usłyszał Aszmarin. — Szczęście nie polega na szczęściu, lecz na dążeniu do szczęścia…

— Już to gdzieś czytałem — powiedział Galcew.

„Ja też — pomyślał Aszmarin. — Może kazać Soroczyńskiemu pójść spać?” Aszmarin spojrzał na zegarek. Świecące wskazówki pokazywały północ. Było zupełnie ciemno.

 

4

 

Jajko pękło o drugiej minut pięćdziesiąt trzy. Noc była bezksiężycowa. Aszmarin drzemał przy ognisku zwrócony, ku niemu prawym bokiem. Obok niego kiwał się czerwonolicy Galcew, po drugiej stronie Soroczyński czytał gazetę, szeleszcząc papierem. I wtedy Jajko pękło.

Rozległ się ostry, przejmujący dźwięk. Potem nad wierzchołkiem sopki rozbłysło pomarańczowe światło. Aszmarin spojrzał na zegarek i wstał. Wierzchołek wzgórza zarysował się dość wyraźnie na tle usianego gwiazdami nieba. I gdy oślepione blaskiem ogniska oczy przywykły do ciemności, wszyscy zobaczyli mnóstwo słabych, czerwonych płomyków, krążących nad miejscem, w którym znajdowało się Jajko.

— Zaczęło się — złowieszczym szeptem powiedział Soroczyński. — Zaczęło się! Witek, obudź się, zaczęło się!

— Może byś wreszcie umilkł? — powiedział szybko Galcew. Mówił również szeptem.

Spośród nich trzech tylko Aszmarin wiedział, co się działo na wzgórzu. Przez pierwsze dziesięć godzin po włączeniu urządzeń mechanozarodnik przystosowywał się do warunków. Abstrakcyjna załoga umieszczona w pozytro — nowej rozdzielni przekształcała się i udoskonalała stosownie do temperatury zewnętrznej, składu atmosfery, ciśnienia atmosferycznego, wilgoci i dziesiątków innych czynników, określonych przez receptory. Układ dygiestalny, wspaniały „żołądek o wysokiej częstotliwości” układu embriomechanicznego przygotowywał się do przeróbki lawy i tufu w spolimeryzowany litoplast, akumulatory neutronowe szykowały się do wydzielania ścisłych porcji energii dla każdego procesu. Gdy skończyło się strojenie, mechanizm zaczął działać. Wszystko w Jajku, co było zbędne do rozwoju w danych warunkach, przekształcało się i wzmacniało robocze organy — efektory. Wreszcie przyszedł czas na skorupę. Skorupa została rozbita i mechanozarodnik zaczął zapoznawać się z rodzimą glebą.

Liczba płomyków ustawicznie wzrastała, poruszały się one coraz prędzej. Rozległ się świst i zgrzyt — efektory wgryzały się w grunt i mełły tuf na proszek. „Pyf, pyf!” — bezgłośnie wzbiły się i popłynęły w gwieździste niebo kłęby lśniącego dymu. Drżący nierówny odblas...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin