Dick Philip K. - Impostor - Test na człowieczeństwo.rtf

(1073 KB) Pobierz
Sądzę, że paranoja pod pewnymi względami stanowi wspólczesne rozwinięcie pierwotnego wrażenia trwale zakodowanego u niektórych - zwłaszcza drobnych - typów zwierzyny, mianowicie poczucia, że jesteśmy nieustannie obserwowani

Philip K. Dick

Impostor - Test na człowieczeństwo

Przełożyła Magdalena Gawlik

We Can Remember It For You Wholesale

En-1987

Pl-2002


Sądzę, że paranoja pod pewnymi względami stanowi współczesne rozwinięcie pierwotnego wrażenia trwale zakodowanego u niektórych - zwłaszcza drobnych - typów zwierzyny, mianowicie poczucia, że jesteśmy nieustannie obserwowani... Według mnie paranoja to atawizm. Jest to przewlekłe zjawisko, które występowało w nas dawno temu, kiedy my - czy też nasi przodkowie - byliśmy bezbronni wobec drapieżników, co wywoływało wrażenie ciągłego i bliskiego zagrożenia...

Owo wrażenie często towarzyszy moim bohaterom.

Czyli po prostu zatawizowałem ich społeczeństwo. Pomimo faktu, iż rzecz dzieje się w przyszłości, życie bohaterów zawiera w sobie pewną cząstkę retrospektywną. Ich życie nie odbiega odżycia naszych przodków. Wprawdzie sprzęt, którym się posługują, oraz miejsce akcji należą do przyszłości, lecz ich losy stanowią ni mniej, ni więcej tylko odzwierciedlenie przeszłości.

- Philip K. Dick w wywiadzie udzielonym w 1974 roku


WSTĘP

 

 

Norman Spinrad Debiutanckie opowiadanie Philipa K. Dicka, Reszta Jest Łabem (Beyond Lies the Wub), zostało pierwszy raz opublikowane w 1952 roku. Niniejszy tom zawiera 27 opowiadań pochodzących z lat 1952-1955, kiedy to ukazała się jego pierwsza powieść Słoneczna Loteria (Solar Lottery). Co więcej, nie są to wszystkie opowiadania opublikowane w ciągu początkowych czterech lat jego kariery.

To zjawisko samo w sobie zasługuje na uwagę. Niewielu pisarzy mogłoby poszczycić się tak licznymi publikacjami w początkowych fazach swoich karier, nawet w owym czasie, kiedy istniało stosunkowo duże zapotrzebowanie na krótkie formy SF i wydawcy mieli wiele luk do wypełnienia. I chociaż należy przyznać, że niektóre zawarte w tym tomie opowiadania są dość banalne, większość wykazuje cechy obecne w bardziej dojrzałych utworach Dicka, ale nawet te mniej udane noszą w sobie łatwy do rozpoznania styl pisarza.

Biorąc pod uwagę fakt, iż wyszły spod pióra młodego autora w pierwszej fazie jego kariery oraz że Dick musiał pisać je jedno po drugim celem zyskania sławy i pieniędzy, owe 27 opowiadań zasługuje na uznanie również dzięki temu, czym nie są.

Z pewnością nie można ich zaliczyć do przygodowych opowiadań akcji. Nie są też typu space opera. Żadnych wykładów z teorii SF w pigułce. Żadnej w pełni rozwiniętej obcej cywilizacji. Żadnych jednowymiarowych postaci, czarnych charakterów, szalonych naukowców czy też odwiecznej walki dobrych bohaterów ze złymi. Dick na samym wstępie odrzucił komercyjne konwencje gatunku. Nawet banalne opowiadania są jego opowiadaniami. Od samego początku nadawał SF nowe oblicze, przekształcając jaw literackie narzędzie mające służyć jego celom oraz obsesjom.

Mamy przed sobą fascynujące zjawisko, 27 opowiadań opublikowanych przed pierwszą powieścią Philipa K. Dicka, ujętą zwięźle praktykę pisarską twórcy, który miał wkrótce zostać jednym z najwybitniejszych pisarzy dwudziestego wieku oraz - co wciąż pozostaje kwestią sporną - największym pisarzem metafizycznym wszech czasów.

Dick rozpoczął karierę w okresie, na który - przynajmniej w sensie wydawniczym - przypadała największa transformacja SF, jaka kiedykolwiek się zdarzyła. We wczesnych latach pięćdziesiątych głównym sposobem rozpowszechniania SF były czasopisma, w związku z czym krótkie formy dominowały. Po roku 1955, kiedy opublikował Słoneczną Loterię, książki w papierowych okładkach miały stać się najpopularniejszą formą wydawniczą i w konsekwencji powieść - najpopularniejszym gatunkiem.

W latach pięćdziesiątych, kiedy standardowa zaliczka za powieść SF wynosiła 1500 dolarów, każdy pisarz, przed którym widniała konieczność związania końca z końcem, musiał pisać opowiadania dla czasopism. Poza tym w związku z ograniczonymi możliwościami rynku wydawniczego, przed uzyskaniem kontraktu na powieść, musiał również najpierw wsławić się jako twórca opowiadań. Patrząc wstecz, czego dowodem jest także niniejszy zbiór opowiadań, nie było to takie złe, nawet dla twórcy pokroju Dicka, którego domeną była powieść. Te 27 opowiadań, razem z pozostałymi, które ukazały się przed Słoneczną Loterią, stanowiły dobrą wprawkę w najlepszym tego słowa znaczeniu.

Kiedy te opowiadania czyta się po kolei, uwagę z pewnością przykuwa pewna niezmienność, powtarzalność, seria wielokrotnie powielanych motywów, jak gdyby autor badał terytorium swojego przyszłego działania. Podobne zjawisko możemy zaobserwować w opowiadaniach innych twórców tego okresu, np. Johna Varleya, Williama Gibsona, Luciusa Sheparda czy Kim Stanley Robinson. Jednakże tutaj mamy do czynienia z wyjątkową niezmiennością Dicka. Większość pisarzy SF, którzy w swojej wczesnej twórczości badają terytorium mające później zostać spenetrowane na szerszą skalę, skłania się ku tworzeniu logicznego wszechświata, jak choćby Larry Niven w Known Space, bądź powtarzających się bohaterów, jak u Retiefa Keitha Laumera, czy też odwoływaniu się do konkretnych wydarzeń historycznych, jak w Future History Roberta A. Heinleina. Nierzadko wszystkie wyżej wspomniane elementy występują jednocześnie.

Po części jest to strategia handlowa. Młody pisarz, na tyle szalony lub naiwny, by marzyć o karierze pełnoetatowego twórcy opowiadań SF, musi pisać raczej dość szybko, żeby wyjść z tego przedsięwzięcia z tarczą. O wiele łatwiej jest powielać pewne wątki, miejsce akcji czy bohaterów, niż zaczynać za każdym razem od zera. Poza tym, jak dawno temu zostało udowodnione przez telewizję, seriale najskuteczniej przyciągają widzów.

Lecz Philip K. Dick nie obrał takiego sposobu postępowania. W jego opowiadaniach nie występują kilkakrotnie ci sami bohaterowie. Nie zamieszkują oni również ściśle określonego wszechświata. Pomijając mgliste powiązania między Drugą odmianą (Second Variety), Światem Jona (Jon’s World) oraz James P. Crow (James P. Crow), nie powzięto żadnej próby utworzenia logicznego ciągu przyszłych wydarzeń. Z pewnością jednak występuje tu powtarzalność tematów, sposobu obrazowania czy zagadnień metafizycznych, które napotkamy powtórnie w kolejnych powieściach Dicka w znacznie bardziej rozwiniętej postaci.

Ziemia jako garstka nuklearnego pyłu. Mechaniczne układy obronne urastające do rangi złowrogich form pseudożycia. Wolność jednostki przekreślona kosztem obrony wojskowej, dobrobytu gospodarczego bądź porządku samego w sobie. Przenikające się rzeczywistości. Ironiczne pętle czasowe i paradoksy. Zwykli ludzie na zwykłych posadach, usiłujący wyjść poza krępujący ich schemat życia.

Te opowiadania powstały w gorączkowym okresie zimnej wojny i antykomunistycznej histerii wznieconej przez senatora Josepha McCarthy’ego oraz senacką komisję do spraw badania działalności anty amerykańskiej, w początkowej fazie paranoi antynuklearnej, kiedy to na dźwięk syreny alarmowej kazano dzieciom chować się pod szkolnymi ławkami. I odzwierciedlają ów czas w sposób oczywisty. Pokazują, że od samego początku Dick był pisarzem o głębokich zainteresowaniach politycznych.

Pokazują jednak coś jeszcze. W czasie kiedy podobne poglądy narażały ich głosiciela na ryzyko, Dick stanowczo wypowiadał się przeciwko militaryzacji, chorobliwej asekuracji, ksenofobii oraz szowinizmowi.

Co więcej, owe zła polityczne nie są ukazane na tle politycznych cnót o podobnie dużej skali, lecz na tle niepozornych w zestawieniu z nimi ludzkich i duchowych wartości drobnego bohaterstwa, miłosierdzia, i przede wszystkim empatii, która w ostatecznym rozrachunku odróżnia człowieka od maszyny, duchowe od materialnego, autentyczne od najsprytniej zamaskowanego falsyfikatu.

I jeżeli już potrafimy wyodrębnić temat wiodący oraz duchowe sedno całej kariery Philipa K. Dicka, w tych opowiadaniach dostrzegamy również genezę charakterystycznej techniki literackiej - która sprowadza ją do osobistego i czysto człowieczego wymiaru - polegającej na ukazywaniu różnych punktów widzenia w obrębie jednej historii.

To prawda, że we wczesnych opowiadaniach owa technika niekiedy pozostawia wiele do życzenia. Czasami autor dla łatwiejszego poprowadzenia narracji bezceremonialnie przenosi punkt widzenia z jednej postaci na drugą w czasie jednego epizodu. Kiedy indziej wprowadza nowy punkt widzenia in media res, aby ukazać scenę trudną do przedstawienia za pomocą już obecnych bohaterów. Innym znów razem postać, dzięki której poznajemy wydarzenia, pojawia się, by zaistnieć w opowieści przez kilka akapitów, a następnie zniknąć.

Dzięki opowiadaniom Dick uczy się techniki ukazywania różnych punktów widzenia. W rzeczy samej można by nawet stwierdzić, że wymyślają, gdyż niewielu, jeżeli w ogóle, pisarzy korzystało z niej wcześniej, wszyscy zaś ci, którzy przejęli ją później, wiele mu zawdzięczają, choćby nawet nie byli tego świadomi.

Owa metoda pozwala pisarzowi zaczerpnąć daną historię ze świadomości, ducha i serca kilku bohaterów, nie tylko jednego. Wielostronność ludzkiego umysłu ukazana w ramach jednej opowieści przybliża czytelnika do bohaterów i ułatwia mu zrozumienie ich sytuacji, a w rękach mistrza, jakim jest Philip K. Dick, staje się oknami wiodącymi do metafizycznej wielostronności rzeczywistości, idealnej kombinacji formy i treści.

Niniejszym 27 opowiadaniom daleko do doskonałości. Twierdzenie, że reprezentują one szczyt osiągnięć literackich Philipa K. Dicka, byłoby sprzeczne z prawdą i godziłoby w reputację pisarza. Lecz one także są oknami, zarówno w przeszłość, jak i w przyszłość, na dojrzałą wizję mistrza, którym miał stać się piszący je młody, utalentowany czeladnik.

Norman Spinrad październik, 1986


PANI OD CIASTECZEK

 

 

Dokąd idziesz, Bubber? - krzyknął z drugiej strony ulicy Ernie Mili, szykując papiery na drogę.

- Donikąd - odparł Bubber Surle.

- Kolejna wizyta u starej znajomej? - Ernie zaśmiewał się do łez. - Po co ty odwiedzasz tę staruszkę? Zdradź nam ten sekret!

Bubber poszedł przed siebie. Skręcił w ulicę Wiązów. Widział już znajdującą się na skraju ulicy działkę ze stojącym nieco w głębi domem. Jego frontową część porastało stare, wyschnięte zielsko, które szeleściło i szeptało na wietrze. Sam dom miał kształt niedużego, szarego pudełka. Znajdował się w opłakanym stanie, prowadzące na ganek schody były zapadnięte i przekrzywione. Na werandzie stało wysmagane przez deszcz i wiatr krzesło bujane z powiewającym nad nim podartym kawałkiem tkaniny.

Bubber wszedł na ścieżkę. Idąc po rozchwianych schodach, głęboko zaczerpnął tchu. Już ją czuł, rozkoszną ciepłą woń, która sprawiła, że do ust napłynęła mu ślina. Pełen oczekiwania, z bijącym sercem nacisnął przycisk dzwonka. Po drugiej stronie drzwi rozbrzmiał jego zgrzytliwy odgłos. Przez chwilę panowała cisza, wreszcie usłyszał szmer czyichś kroków.

Pani Drew otworzyła drzwi. Była stara, bardzo stara; drobna, zasuszona staruszka podobna do porastających obejście chwastów. Uśmiechnęła się do Bubbera i otworzyła szeroko drzwi, pozwalając mu wejść do środka.

- W samą porę - powiedziała. - Wejdź, Bernardzie. Przyszedłeś w samą porę - akurat są gotowe.

Bubber podszedł do drzwi kuchennych i zajrzał do środka. Zobaczył, jak ułożone na wielkim, niebieskim talerzu spoczywają na górze pieca. Ciasteczka, cały talerz ciepłych, świeżych ciasteczek prosto z piekarnika. Ciasteczek z orzechami i rodzynkami.

- No i jak? - zapytała pani Drew. Wyminąwszy go, weszła do kuchni. - I może odrobina zimnego mleka do popicia. Lubisz je z zimnym mlekiem. - Z wnęki okiennej na tylnym ganku wyjęła pojemnik z mlekiem. Następnie napełniła szklankę i ułożyła na talerzyku kilka ciastek. - Chodźmy do dużego pokoju - zaproponowała.

Bubber skinął głową. Pani Drew zaniosła mleko i ciastka, po czym ustawiła je na poręczy tapczanu. Następnie usadowiła się na swoim krześle i obserwowała, jak Bubber opada na tapczan tuż obok ciastek i zabiera się do jedzenia.

W milczeniu, jeśli nie liczyć odgłosów żucia, łapczywie pochłaniał zawartość talerza. Pani Drew czekała cierpliwie, aż chłopiec skończy i jego już zaokrąglone boki wybrzuszą się jeszcze bardziej. Kiedy talerz zaświecił pustką, Bubber rzucił ponowne spojrzenie w kierunku kuchni na spoczywającą na piecu resztę ciasteczek.

- Może wolałbyś odczekać chwilę? - zapytała pani Drew.

- Dobrze - zgodził się Bubber.

- Smakowały?

- Jeszcze jak.

- To świetnie. - Odchyliła się na krześle. - Cóż takiego robiłeś dzisiaj w szkole? Jak ci poszło?

- W porządku.

Staruszka patrzyła, jak chłopiec niespokojnie rozgląda się po pokoju.

- Bernardzie - powiedziała - czy nie zostałbyś i nie porozmawiał ze mną chwilę? - Na jego kolanach leżało kilka książek, jakieś podręczniki. - Może coś mi poczytasz? Widzisz, mój wzrok nie jest już taki jak kiedyś i to ogromna ulga, jeśli ktoś może mi poczytać.

- Czy później dostanę resztę ciasteczek?

- Naturalnie.

Bubber przysunął się bliżej niej, na skraj tapczanu. Otworzył książki, atlas geograficzny świata, Zasady arytmetyki, Pisownię Hoyte’a.

- Którą pani chce? Zawahała się.

- Geografię.

Bubber na chybił trafił otworzył dużą niebieską książkę. PERU.

“Peru graniczy na północy z Ekwadorem i Kolumbią, na południu z Chile, a na wschodzie z Brazylią i Boliwią. Kraj podzielony jest na trzy główne terytoria. Należy do nich...”

Staruszka objęła wzrokiem czytającego, wodzącego palcem po linii chłopca i jego tłuste, trzęsące się policzki. Obserwowała go w milczeniu, uważnie śledząc jego ruchy i najdrobniejszy grymas skupionej twarzy. Odprężona, wygodnie rozparła się na krześle. Siedział blisko niej, nieznacznie tylko oddalony. Dzieliły ich zaledwie stolik i lampa. Jak miło, że przychodził; trwało to już od miesiąca, począwszy od dnia, kiedy siedząc na werandzie, tknięta nagłą myślą zawołała go i pokazała leżące obok fotela ciasteczka.

Dlaczego to zrobiła? Nie miała pojęcia. Od tak dawna mieszkała sama, że łapała się na tym, iż mówi i robi dziwne rzeczy. Stykała się z garstką ludzi tylko wtedy, kiedy szła do sklepu lub gdy zjawiał się listonosz z rentą. Albo śmieciarze.

W pokoju rozbrzmiewał monotonny głos chłopca. Czuła, jak ogarnia ją spokój i błogość. Zamknęła oczy i splotła dłonie na podołku. Kiedy tak siedziała, na pół drzemiąc, na pół nasłuchując, zaczęło się dziać coś dziwnego. Staruszka zaczęła się zmieniać, a jej zszarzałe zmarszczki i żłobiące twarz bruzdy - stopniowo zanikać. Tkwiące nieruchomo na krześle ciało ulegało odmłodzeniu; w chudą, kruchą postać wstępował dawny wigor. Siwe włosy nabrały sprężystości i ściemniały, rzadkie kosmyki odzyskały niegdysiejszy kolor. Zaokrągliły się też ramiona, a ich pokryta plamami skóra przybrała piękny odcień, zupełnie jak za dawnych czasów.

Nie otwierając oczu, pani Drew oddychała głęboko. Czuła, że coś się dzieje, ale nie wiedziała co. Przebiegał jakiś proces, była jego świadoma i to uczucie przypadło jej do gustu. Nie potrafiła jednak powiedzieć, o co chodzi. Odbywało się to niemal za każdym razem, kiedy chłopiec przychodził i siadał obok niej. A zwłaszcza ostatnio, odkąd przysunęła swoje krzesło bliżej tapczanu. Wzięła głęboki oddech. Ależ to było przyjemne, to ciepłe tchnienie rozgrzewające jej wyziębione ciało po raz pierwszy od lat!

Siedząca na krześle staruszka przybrała postać ciemnowłosej, mniej więcej trzydziestoletniej kobiety o krągłej twarzy i pulchnych kończynach. Jej usta miały barwę soczystej czerwieni, a szyję cechowała odrobinę zbytnia mięsistość, zupełnie jak dawno, dawno temu.

Naraz czytanie dobiegło końca. Bubber odłożył książkę i wstał.

- Muszę już iść - oznajmił. - Czy mogę zabrać resztę ciasteczek?

Spłoszona, zamrugała oczami. Chłopiec zdążył przejść do kuchni i napychał sobie kieszenie ciastkami. Skinęła głową, nie mogąc otrząsnąć się z wrażenia minionej chwili. Chłopiec zabrał ostatnie ciastka. Przeszedł przez duży pokój i skierował się ku drzwiom. Pani Drew wstała. Ciepło opuściło ją bezpowrotnie. Ogarnęło ją ogromne znużenie i poczuła nagłą suchość w gardle. Oddychając pospiesznie, zaczerpnęła tchu. Popatrzyła na swoje ręce. Były chude i pomarszczone.

- Och! - mruknęła. Łzy przyćmiły jej wzrok. Wszystko zniknęło, jak zawsze kiedy wychodził. Pokuśtykała do wiszącego nad kominkiem lustra i przejrzała się w nim. Dostrzegła wyblakłe oczy, głęboko osadzone w zasuszonej twarzy. Znikało, wszystko znikało, jak tylko chłopiec ją opuszczał.

- Do widzenia - powiedział Bubber.

- Proszę - wyszeptała. - Proszę, przyjdź znowu. Przyjdziesz?

- Jasne - odrzekł apatycznie Bubber. Otworzył drzwi. - Do zobaczenia. - Zszedł po schodach. Po chwili dobiegł ją odgłos butów szurających po chodniku. I już go nie było.

 

- Bubber, chodź no tutaj! - May Surle gniewnie stanęła na werandzie. - Natychmiast proszę tu przyjść i usiąść przy stole.

- Dobrze. - Bubber powoli wspiął się na ganek i wszedł do domu.

- Co ci jest? - Złapała go za ramię. - Gdzieś ty się podziewał? Niedobrze ci?

- Jestem zmęczony. - Bubber potarł czoło.

Z pokoju nadszedł odziany w podkoszulek ojciec, niósł gazety.

- Co się dzieje?

- Spójrz tylko na niego - rzekła May Surle. - Jaki wykończony. Co ty robiłeś, Bubber?

- Ciągle odwiedza tę staruszkę - powiedział Ralf Surle. - Nie widzisz? Po każdej wizycie u niej pada na nos. Po co ty tam łazisz, Bubber? O co tutaj chodzi?

- Ona częstuje go ciastkami - oświadczyła May. - Wiesz, jaki jest łasy na słodycze. Zrobiłby wszystko za talerz ciasteczek.

- Bub - powiedział ojciec - posłuchaj mnie. Nie życzę sobie, abyś kręcił się w pobliżu tej starej wariatki. Słyszałeś? Nie obchodzi mnie, ile dostajesz od niej ciastek. Popatrz na siebie! Koniec z tym. Zrozumiano?

Oparty o drzwi Bubber wlepił wzrok w podłogę. Jego zmęczone serce biło z wysiłkiem.

- Obiecałem jej, że wrócę - wymamrotał.

- Możesz iść jeszcze raz - pozwoliła May, kierując się do jadalni. - Jeden, jedyny raz. Ale powiesz jej, że nie będziesz już mógł przychodzić. Tylko bądź grzeczny. A teraz marsz na górę i do łazienki.

- Niech lepiej po kolacji od razu pójdzie spać - rzekł Ralf, odprowadzając spojrzeniem wlokącego się po schodach z ręką na poręczy Bubbera. Potrząsnął głową. - Nie podoba mi się to - mruknął. - Nie chcę, aby dalej tam chodził. Ta staruszka jest jakaś dziwna. - To będzie ostatni raz - powiedziała May.

 

W środę było ciepło i słonecznie. Bubber podążał przed siebie z rękami w kieszeniach. Na chwilę przystanął przed sklepem Mc Vane’a, spoglądał w zamyśleniu na komiksy. W pobliskiej kawiarni kobieta popijała wielki napój czekoladowy. Na ten widok ślina nabiegła Bubberowi do ust. To wystarczyło. Odwróciwszy się, ruszył dalej nieznacznie przyspieszonym krokiem.

Kilka minut później stał na szarej, zrujnowanej werandzie i dzwonił do drzwi. Rosnące poniżej chwasty szeleściły na wietrze. Dochodziła czwarta po południu; nie miał wiele czasu. Ale w końcu to i tak miał być ostami raz.

Otwarto drzwi. Pomarszczona twarz pani Drew rozpłynęła się w uśmiechu.

- Wejdź, Bernardzie. Jak dobrze cię widzieć. Dzięki temu znów czuję się taka młoda.

Wszedł do środka i rozejrzał się dokoła.

- Już zabieram się do pieczenia. Nie wiedziałam, że przyjdziesz. - Potruchtała do kuchni. - Lada moment będą. A ty usiądź na tapczanie.

Bubber przeszedł do pokoju i usiadł. Jego uwagę przykuł brak stolika i lampy; krzesło stało bezpośrednio obok tapczanu. Spoglądał na nie zbity z tropu, kiedy w progu stanęła ożywiona pani Drew.

- Już są w piecu. Ciasto miałam gotowe. No dobrze. - Z westchnieniem opadła na krzesło. - Dobrze, więc jak ci dzisiaj poszło? Jak tam szkoła?

- W porządku.

Pokiwała głową. Ależ ten chłopiec był tłuściutki, siedział tak blisko niej, jakie miał pełne i czerwone policzki! Był tak blisko, że mogła go dotknąć. Jej stare serce biło jak szalone. Och, znów być młodym! Młodość tyle znaczyła. Była wszystkim. Czymże był świat dla starych? Kiedy cały świat się zestarzeje, chłopcze...

- Nie zechciałbyś mi poczytać, Bernardzie? - zapytała po chwili.

- Nie przyniosłem żadnych książek.

- Ach tak. - Kiwnęła głową. - Cóż, ja je mam - dorzuciła pospiesznie. - Zaraz przyniosę.

Wstała i podeszła do biblioteczki. Kiedy ją otworzyła, Bubber powiedział:

- Pani Drew, mój tato mówi, że nie mogę tu więcej przychodzić. Powiedział, że to ostatni raz. Pomyślałem sobie, że pani powiem.

Zamarła, sztywniejąc na całym ciele. Pokój zawirował jej przed oczami jak w jakimś dzikim tańcu. Chrapliwie zaczerpnęła tchu.

- Bernardzie, ty... ty więcej nie przyjdziesz?

- Nie, ojciec mi zabrania.

Cisza. Staruszka wzięła pierwszy z brzegu tom i powoli wróciła na krzesło. Po chwili drżącymi rękami podała mu go. Chłopiec wziął książkę bez słowa i zerknął na okładkę.

- Czytaj, Bernardzie. Proszę.

- Dobrze. Od którego miejsca mam zacząć?

- Wszystko jedno. Wszystko jedno, Bernardzie.

Zaczął czytać. Była to książka Trollope’a; słyszała zaledwie urywki zdań. Uniosła dłoń do czoła i dotknęła suchej skóry, cienkiej i wiotkiej jak stary papier. Drżała przepełniona lękiem. Ostatni raz?

Bubber czytał, powoli i monotonnie. Koło okna brzęczała mucha. Na zewnątrz słońce miało się ku zachodowi, powietrze stawało się coraz chłodniejsze. Niebo zasnuło kilka chmur, a wiatr ze złością szeleścił wśród gałęzi.

Staruszka siedziała blisko chłopca, bliżej niż zazwyczaj, wsłuchana w dźwięk jego głosu, świadoma jego bliskości. Czy to naprawdę ostatni raz? Serce w niej struchlało i czym prędzej odepchnęła to uczucie. Ostatni raz! Objęła spojrzeniem siedzącego na wyciągnięcie ręki chłopca. Chwyciła oddech. Już nigdy nie wróci. Ani razu, nigdy więcej. Siedzi tu po raz ostatni.

Dotknęła jego ramienia.

Bubber podniósł głowę.

- Co się stało? - mruknął.

- Nie masz nic przeciwko temu, abym dotknęła twojej ręki, prawda?

- Nie, chyba nie. - Powrócił do lektury. Staruszka czuła, jak jego młodość przepływa pomiędzy jej palcami i sunie przez ramię. Pulsująca, wibrująca młodość, tak blisko niej. Nigdy nie znajdowała się aż tak blisko, aby mogła jej dotknąć. To uczucie przyprawiło ją o zawrót głowy.

I wkrótce wszystko zaczęło dziać się dokładnie tak jak przedtem. Przymknąwszy oczy, pozwoliła, aby osnuło ją to i wypełniło bez reszty, niesione dźwiękiem głosu i dotykiem ręki. Dokonywała się w niej przemiana, ciepłe, narastające uczucie. Ponownie kwitła, czerpiąc z niego życie i odzyskując pełnię, którą utraciła dawno, dawno temu.

Zerknęła na swoje ramiona. Były zaokrąglone, a paznokcie jakby zdrowsze. Włosy. Ciężko zwisały nad karkiem, czarne jak niegdyś. Dotknęła swojego policzka. Zmarszczki zniknęły, skóra była jędrna i miękka.

Ogarnęła ją niepohamowana radość. Rozejrzała się po pokoju. Uśmiechnęła się, wiedząc, że ma mocne białe zęby i zdrowe dziąsła oraz czerwone wargi. Pewnym i żwawym ruchem poderwała się z miejsca. Wykonała nieznaczny, zwinny obrót.

Bubber przestał czytać.

- Czy ciasteczka są już gotowe? - zapytał.

- Zaraz sprawdzę. - W jej głosie dała się słyszeć głęboka nuta, która pobrzmiała wiele lat temu. Teraz znów tam była, nadając głosowi gardłową i zmysłową tonację. Szybkim krokiem przeszła do kuchni i uchyliła piekarnik. Wyjęła ciasteczka i położyła je na piecu.

- Gotowe - zakomunikowała wesoło. - Chodź i weź sobie.

Bubber wyminął ją, nie mógł oderwać wzroku od ciastek. Nawet nie zauważył stojącej przy drzwiach kobiety.

Pani Drew pospiesznie opuściła kuchnię. Weszła do sypialni i zamknęła za sobą drzwi. Następnie odwróciła się, spoglądając w zawieszone na nich duże lustro. Młoda - znów była młoda, pełna ożywczej wibrującej siły. Odetchnęła pełną piersią. Jej oczy rozbłysły, na ustach pojawił się uśmiech. Zakręciła się w miejscu, powiew uniósł suknię. Młoda, młoda i piękna.

I tym razem wrażenie nie znikło.

Otworzyła drzwi. Napchawszy sobie usta i kieszenie, Bubber stanął na środku dużego pokoju. Jego tępą, nalaną twarz pokrywała trupia bladość.

- Co się stało? - zapytała pani Drew.

- Idę.

- Dobrze, Bernardzie. I dzięki, że przyszedłeś mi poczytać. - Położyła dłoń na jego ramieniu. - Może jeszcze się kiedyś spotkamy.

- Mój ojciec...

- Wiem. - Wybuchnęła radosnym śmiechem i otworzyła mu drzwi. - Do widzenia, Bernardzie. Do widzenia.

Patrzyła, jak po jednym schodku zstępuje na dół. Potem zamknęła drzwi i z powrotem pomknęła do sypialni. Rozpięła sukienkę i zsunęła ją z siebie, nagle niechętna dotykowi szarej, sfatygowanej tkaniny. Z opartymi na biodrach rękami, przez krótką chwilę mierzyła wzrokiem swoje krągłe ciało.

Roześmiała się w podnieceniu i z rozjaśnionym spojrzeniem wykonała lekki obrót. Co za cudowne, kipiące życiem ciało. Pełne piersi - musnęła je dłonią. Ciało zachwycało jędrnością. Miała przed sobą tyle rzeczy do zrobienia! Oddychając pospiesznie, potoczyła dokoła wzrokiem. Tyle do zrobienia! Odkręciła kran nad wanną i przystąpiła do upinania włosów.

 

Kiedy żmudnym krokiem posuwał się naprzód, wiatr smagał go ze wszystkich stron. Było późno, słońce dawno już zaszło, a niebo pociemniało i zasnuło się chmurami. Nie dający mu spokoju wiatr był zimny i przenikał go na wskroś. Czaszkę rozsadzał dotkliwy ból. Chłopiec czuł nieodparte znużenie, przystawał więc co chwilę, by odpocząć, i tarł czoło, a serce z wysiłkiem tłukło mu się w piersi. Dotarł do końca ulicy Wiązów i ruszył dalej Sosnową. Dokuczliwy wiatr targał nim na wszystkie strony. Potrząsnął głową, usiłując pozbyć się przykrego wrażenia. Jakże był zmęczony, jak bardzo ciążyły mu nogi i ręce. Czuł, jak wiatr chłoszcze go, popycha i szarpie.

Zaczerpnął tchu i ze spuszczoną głową ruszył naprzód. Na rogu przystanął, przytrzymując się latarni. Zapadł zmierzch, wokół zaczynały rozbłyskiwać światła uliczne. Wreszcie ostatnim wysiłkiem podjął wędrówkę.

 

- Gdzież ten chłopak się podziewa? - powiedziała May Surle, po raz dziesiąty wychodząc na ganek. Ralf pstryknął światło i stanął obok niej. - Co za paskudny wiatr.

Wiatr gwizdał i trząsł werandą. Oboje spoglądali w głąb ciemnej ulicy, lecz nie dostrzegali nic z wyjątkiem niesionych wiatrem śmieci i gazet.

- Wejdźmy do środka - zadecydował Ralf. - Jak nic dostanie w skórę, kiedy tylko wróci.

Usiedli do kolacji. Naraz May odłożyła widelec.

- Słuchaj! Słyszysz coś? Ralf stał w milczeniu.

Na zewnątrz, przy frontowych drzwiach rozległ się cichy stukot. Ralf wstał. Wiatr wył, łomocząc storami w pokoju na piętrze.

- Sprawdzę, co to jest - powiedział.

Podszedł do drzwi i otworzył je. Coś szarego i wyschniętego wtoczyło się na ganek niesione wiatrem. Obrzucił to pytającym wzrokiem. Pewnie garść chwastów, chwastów i śmieci, nic innego.

Przedmiot obił się o jego nogi. Patrzył, jak wymija go i toczy się w kierunku ściany. Powoli zamknął drzwi.

- I co to było? - zawołała May.

- To tylko wiatr - odparł Ralf Surle.


ZA DRZWIAMI

 

 

Tego wieczora, kiedy jedli kolację, przyniósł go i postawił obok jej talerza. Doris wlepiła weń spojrzenie, przy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin