Cooper James Fenimore 03 - Tropiciel śladów .rtf

(1204 KB) Pobierz
Pięcioksiąg - Tropiciel Śladów

James Fenimore Cooper

TROPICIEL ŚLADÓW

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ołtarzem — zieleń pachnącej murawy,

Świątynią, Panie — twój przestwór

łaskawy,

Mą kadzielnicą — wonie, co z gór płyną,

A ciche myśli — modlitwą jedyną.

MOORE

 

Wzniosłość, która cechuje widok rozległych przestrzeni, dobrze jest znana każdemu. Najgłębsze, najbardziej dalekosiężne, a być może i najszlachetniejsze myśli przepełniają wyobraźnię poety, kiedy spogląda w otchłań bezkresnego pustkowia. Rzadko się zdarza, by nowicjusz patrzał obojętnie na przestwór oceanu, a umysł, nawet wśród mroku nocy, odnajduje w sobie odpowiednik owej wielkości nieodłącznej od obrazów, których zmysłami objąć nie sposób.

Z uczuciem pokrewnym podziwowi i grozie — dziecięciu wzniosłości — spoglądały osoby otwierające akcję niniejszego opowiadania na widok, który się przed nimi roztaczał. Było ich razem czworo — dwóch mężczyzn i dwie kobiety — a wspięli się ma stos pni drzewnych wyrwanych przez burzę, chcąc objąć wzrokiem okolicę.

Do dziś istnieje w naszym kraju zwyczaj nazywania takich miejsc pokosami. Wpuszczając światło dnia do ciemnych i wilgotnych ostępów, tworzą one coś na kształt oaz w uroczystym mroku dziewiczych lasów Ameryki. Pokos, o którym tu mowa, znajdował się na szczycie łagodnego wzniesienia i choć niewielki, otwierał rozległy widok — rzecz nader rzadką dla podróżnika w puszczy — tym, co zdołali wydostać się na jego górny skraj. Nauka nie określiła dotąd, czym jest siła, która tak często czyni podobne spustoszenia; jedni je przypisują trąbom powietrznym wzbijającym słupy wody na oceanie, inni znów — nagłym i gwałtownym strumieniom elektrycznego fluidu. Jednakże ich skutki w lasach są wszystkim dobrze znane.

Przy wyższym skraju owej przesieki niewidzialna moc spiętrzyła drzewo na drzewie w taki sposób, że dwaj mężczyźni nie tylko mogli wspiąć się na wysokość około trzydziestu stóp nad poziom ziemi, lecz także, przy odrobinie starania i zachęty, nakłonić mniej śmiałe towarzyszki, by poszły za ich przykładem. Olbrzymie pnie, złamane i uniesione potęgą wichru, leżały jeden na drugim niby słomiane kukły, a ich gałęzie, wciąż jeszcze wydzielające woń zwiędłych liści, splątane były z sobą tak, iż stanowiły wystarczające oparcie. Jedno z drzew wyrwane zostało z korzeniami i jego dolny koniec, oblepiony ziemią, sterczał w górę, tworząc coś w rodzaju platformy dla czworga poszukiwaczy przygód.

W opisie wyglądu owej grupki czytelnik nie powinien spodziewać się żadnych znamion ludzi lepszej kondycji. Byli to wędrowcy po puszczy; choćby zaś nawet nimi nie byli, ani ich dawniejsze obyczaje, ani obecna pozycja społeczna nie mogłyby w nich wyrobić przyzwyczajenia do rozlicznych zbytków wyższego stanu. Dwie bowiem z owych osób, mężczyzna i kobieta, należały do naturalnych właścicieli tych ziem, będąc Indianami ze słynnego plemienia Tuskarorów, towarzyszyli im zaś: mężczyzna, którego cechowały osobliwości właściwe człowiekowi, co strawił życie na oceanie, a którego ranga nie przekraczała najprawdopodobniej stopnia prostego marynarza, oraz dziewczyna nie należąca do wiele wyższej sfery, aczkolwiek młodość, słodycz lica i skromny, choć bystry wyraz przydawały jej owej inteligencji i subtelności, tak pomnażającej urodę osób płci pięknej. W tej chwili duże, błękitne oczy dziewczęcia odzwierciedlały uczucie wzniosłości, jakie w śnieg budził widok, a miła twarz promieniała zadumą, którą wszelkie głębokie wzruszenia — choćby przynosiły najwyższą przyjemność — ocieniają oblicza istot niewinnych i myślących.

A zaprawdę widok mógł wywrzeć głębokie wrażenie na wyobraźni patrzącego. Ku zachodowi, w którym to kierunku zwrócone były twarze wszystkich czworga, wzrok obejmował ocean liści, przepyszny i bogaty różnorodną, żywą zielenią bujnej roślinności, mieniący się soczystymi barwami, spotykanymi pod czterdziestym drugim stopniem szerokości geograficznej. Wiązy o wdzięcznych płaczących koronach, przebogate odmiany klonów, rozliczne gatunki szlachetnych dębów amerykańskiej puszczy wraz z szerokolistnymi lipami splatały społem górne konary, tworząc jeden ogromny, rzekłbyś nieskończony kobierzec listowia, który rozciągał się hen ku zachodzącemu słońcu, aż po horyzont, gdzie stapiał się z obłokami, podobnie jak fale i niebo stykają się u podstaw sklepienia niebieskiego. Tu i ówdzie, na skutek działania burz czy tez kaprysu natury, otwierała się pośród olbrzymów boru niewielka szczelina pozwalająca jakiemuś pomniejszemu drzewu wspiąć się ku światłu i wznieść swą skromną głowę niemal do równego poziomu z dookolną powierzchnią zieleni. Do tych należała brzoza, drzewo szacowne w mniej uprzywilejowanych stronach, drżąca osika, różnorodne 'bujne orzechy i wiele innych, a wszystkie przypominały hołysza i prostaka, którego okoliczności postawiły wobec osób dostojnych i wielkich. Gdzieniegdzie wysoki, prosty pień sosny przebijał się wskroś tego olbrzymiego łamu, wystrzelając nadeń wysoko, niby jakiś wspaniały pomnik kunsztownie wzniesiony na równinie z liści.

Właśnie owa rozległość widoku, prawie nieprzerwana powierzchnia zieleni, zawierała w sobie cechę wielkości. Piękno można było wyśledzić w delikatnych barwach, podkreślonych stopniowaniem światła i cienia, natomiast uroczysty spokój budził uczucie pokrewne grozie.

— Wuju — rzekła zdumiona, lecz zachwycona dziewczyna do swego towarzysza, którego ramienia lekko dotykała, ażeby utrzymać w równowadze swą drobną postać. — To przypomina widok oceanu, który tak bardzo miłujesz.

— Cóż za głupstwo i imaginacja dziewczęca, Magnesku! — odparł marynarz zwracając się do niej czułym przezwiskiem, którego często używał jako aluzji do powabów swej siostrzenicy. — Jedynie dzieciakowi przyjść może do głowy, aby tę garść liści przyrównywać do prawdziwego Atlantyku. Można by przypiąć wszystkie te korony drzew do kurty Neptuna, a nie byłyby niczym więcej jak bukiecikiem na jego piersi.

— Sądzę, że więcej w tym fantazji niż prawdy, wujaszku. Spójrz tylko: to musi się ciągnąć całymi milami, a przecie nie widzimy nic prócz liści. Cóż więcej można by ujrzeć, gdyby się spoglądało na ocean?

— Co więcej? — odparował wuj czyniąc niecierpliwy ruch łokciem, którego dotykała dziewczyna, ręce miał bowiem skrzyżowane na piersiach, a dłonie wsunięte w zanadrze kamizeli z czerwonego sukna, jaką noszono w owych czasach. — Co więcej, Magnesku? Już raczej powiedz: co mniej. Gdzież masz grzywiaste bałwany, błękitną toń, bujowiska, kipiele, gdzie wieloryby i wodne bryzgi, gdzie nieskończony ruch na tym skrawku lasu, dziecino?

— A gdzież są na oceanie korony drzew, solenna 'Cisza, gdzie wonne liście i .cudna zieleń, wujaszku?

— Ech, Magnesku! Gdybyś się rozumiała na rzeczy, wiedziałabyś, że zielona woda to zmora marynarzy. Niewiele mniej mu jest miły ten, kto ma zielono w głowie.

— Ależ zielone drzewa to coś zupełnie innego. Tss. Ten odgłos to wiatr wzdychający wśród liści...

— Trzeba ci słyszeć, jak dyszy północnozachodni wicher, dziewczyno, jeżeli lubisz wiatr. A gdzie masz sztormy i huragany, gdzie pasaty, wiatry lewantyńskie i tym podobne, nad tym (kawałkiem lasu? I jakież to ryby pływają pod ową potulną powierzchnią?

— Że bywały tu burze, na to wyraźnie wskazują oznaki, które widzimy dokoła, a jeśli nie ryby, to w każdym razie zwierzęta kryją się pod tymi liśćmi.

— O tym nic mi nie wiadomo — odparł wuj z iście marynarską pewnością siebie. — W Albany naopowiadali nam tyle historii o dzikich bestiach, na które się natkniemy, a przecie jeszcze nie widzieliśmy nic, co by mogło przestraszyć choćby fokę. Wątpię, czy któryś z lądowych zwierzaków może się równać z podzwrotnikowym rekinem.

— Patrz! — wykrzyknęła siostrzenica, bardziej zajęta wzniosłością i pięknem bezkresnego boru niż dowodzeniem wuja. — O, tam dym wije się nad szczytami drzew; czy to możliwe, żeby dobywał się z jakiegoś domu?

— Aha, w tym dymie jest coś ludzkiego — odparł stary marynarz — co warte jest tysiąc drzew. Muszę go pokazać Grotowi Strzały, bo a nuż omija port nic o tym nie wiedząc. Gdzie dym, tam może być i kambuz.

To rzekłszy wuj dziewczyny wyciągnął rękę zza pazuchy i lekko [dotknąwszy ramienia stojącego obok Indianina wskazał mu cienką smugę dymu, która w odległości około mili wymykała się spomiędzy liściastego pustkowia i rozsnuwała niemal niedostrzegalnymi nitkami oparu w lekko drgającym powietrzu.

Tuskarora należał do owych wojowników o szlachetnej postawie, których przed wiekiem częściej niż dzisiaj spotykało się pośród krajowców tego kontynentu, i chociaż tyle obcował z kolonistami, że poznał ich obyczaje, a nawet język, przecież niewiele utracił z dzikiej wyniosłości oraz pełnego prostoty dostojeństwa wodza. Jego stosunki ze starym żeglarzem ułożyły się dobrze, ale nie bez dystansu, gdyż Indianin nazbyt .przywykł do przestawania z oficerami różnych placówek wojskowych, które nawiedzał, by nie zmiarkować, iż jego obecny towarzysz jest tylko podwładnym. Spokojna, pełna wyższości rezerwa Tuskarory była w samej rzeczy tak imponująca, że Charles Cap (to bowiem nazwisko nosił marynarz) (nawet w momentach największej pewności siebie czy żartobliwego nastroju nie pozwalał sobie na poufałość w obcowaniu z nim, które trwało już od tygodnia z górą. Jednakże widok wijącego się dymu zaskoczył marynarza niczym nagłe pojawienie się żagla na morzu, toteż po raz pierwszy, odkąd zawarli znajomość, poważył się, jak już wspomniano, dotknąć ramienia wojownika.

Bystre oko Tuskarory natychmiast dostrzegło dym; przez całą minutę stał, lekko się wspiąwszy na palce, z rozszerzonymi nozdrzami niby kozioł wietrzący swąd w powietrzu, ze wzrokiem nieruchomym jak wyćwiczony wyżeł, który oczekuje strzału swojego pana. Potem znów opadł na pięty i wydał ledwie dosłyszalny, stłumiony okrzyk owym miękkim głosem, który u indiańskich wojowników stanowi tak osobliwy kontrast z chrapliwymi wrzaskami; poza tym nie pokazał po sobie żadnego wzruszenia. Oblicze jego było spokojne, a orle oczy, ciemne i przenikliwe, przesuwały się po liściastej panoramie, jak gdyby jednym spojrzeniem chciały ogarnąć każdy szczegół mogący oświecić umysł. Zarówno wuj, jak i siostrzenica wiedzieli doskonale, że podjętej przez nich długiej wędrówce wskroś szerokiego pierścienia puszczy musi towarzyszyć niebezpieczeństwo; atoli żadne z nich nie mogło od razu rozstrzygnąć, czy znak, że w pobliżu znajdują się inni ludzie, jest zwiastunem dobra czy sta.

— Niedaleko muszą być Oneidowie albo Tuskarorowie, Grocie Strzały — rzekł Cap zwracając się do swego indiańskiego towarzysza nadanym mu przez Anglików imieniem. — Czy nie byłoby dobrze przyłączyć się do nich i dostać na noc wygodną koję w wigwamie?

— Tam nie ma wigwam — odrzekł nieporuszony Grot Strzały. — Za dużo drzew.

— Ależ muszą tam być Indianie; może jacy starzy twoi kompana, mości Grocie.

— Nie Tuskarora, nie Oneida, nie Mohawk — ogień bladych twarzy.

— Do diabła! No, Magnesku, to już przekracza granice mądrości marynarza; my, stare wilki morskie, potrafimy odróżnić barłóg prostego majtka od hamaka oficera, ale nie sadzę, żeby najstarszy admirał we flocie jego królewskiej mości umiał odróżnić dym króla od dymu węglarza.

Myśl, że pośród owego oceanu puszczy przebywają w pobliżu ludzkie istoty, pogłębiła rumieniec na kwitnących policzkach i rozjaśniła oko nadobnej dziewczyny, która obróciła się ku wujowi z wyrazem zaskoczenia i powiedziała niepewnie, jako że oboje nieraz już podziwiali mądrość, by nie rzec: instynkt Tuskarory.

— Ogień bladych twarzy! Chyba tego on wiedzieć nie może, wujaszku?

— Dziesięć dni temu gotów byłbym przysięgać, że nie, ale teraz sam nie wiem, czego się trzymać. Czy wolno mi spytać, Grocie, dlaczego sądzisz, że to dym bladych twarzy, a tnie czerwonoskórych?

— Mokre drzewo — odparł wojownik ze spokojem nauczyciela, który wyjaśnia zdziwionemu uczniowi matematyczne zadanie. — Dużo wilgoci — dużo dymu; dużo wody — czarny dym.

— Wybacz mi, Grocie, ale dym nie jest czarny, nie ma go też wiele. Dla mnie jest on równie zwiewny i kapryśny jak ten, który dobywa się z kapitańskiego czajnika, kiedy już nie ma czym podsycić ognia prócz (paru wiórów z dna statku.

— Za dużo wody — odrzekł Grot Strzały lekko kiwając głową. — Tuskarora za chytry, żeby robić ogień z wody. Blada twarz za dużo książek i palić byle co; dużo książek, mało wiedzieć.

— Co racja, to racja, przyznaję — powiedział Cap, który nie był zwolennikiem nauki. — Ma to być aluzja do twego czytania, Magnesku, bo wódz posiada na swój sposób (rozsądne poglądy. A powiedzże mi, Grocie, jak daleko, według twoich obliczeń, jesteśmy od tego kawałka sadzawki, który zowiecie Wielkim Jeziorem, a na który od tylu już dni wzięliśmy kurs?

Tuskarora patrząc na marynarza ze spokojną wyższością odpowiedział:

— Ontario jak niebo; jedno słońce, a wielki podróżnik je pozna.

— No cóż, nie mogę zaprzeczyć, że byłem wielkim podróżnikiem, ale ze wszystkich mych rejsów ten jest najdłuższy, najmniej korzystny i najdalej wiedzie w głąb lądu. Jeśli owa kałuża słodkiej wody jest już tak blisko i taka wielka, można by mniemać, że dwoje dobrych oczu potrafi ją wypatrzyć, skoro z tego punktu obserwacyjnego podobno widzi się wszystko na trzydzieści mil wokoło.

— Patrz — rzekł Grot Strzały wyciągając ze spokojnym wdziękiem ramię przed siebie — Ontario.

— Wujku, przywykłeś do okrzyku: „ziemia", ale nie „woda", toteż nie widzisz jej zgoła! — zawołała siostrzenica śmiejąc się, jak zwykły się śmiać dziewczęta ze swoich własnych, płochych konceptów.

— Jakże to, Magnesku? Czy sądzisz, że nie rozpoznałbym omego rodzimego żywiołu, gdyby go było widać?

— Ależ Ontario nie jest twoim rodzimym żywiołem, wujaszku drogi, boć przede pochodzisz ze słonej wody, a ta jest słodka.

— To może sprawiać jakąś różnicę młodemu marynarzowi, ale nie staremu. Poznałbym wodę, dziecko, choćbym miał ujrzeć ją w Chinach.

— Ontario! — powtórzył z naciskiem Grot Strzały, ponownie wyciągając rękę ku północnemu zachodowi.

Po raz pierwszy, odkąd się poznali, Cap popatrzył na Tuskarorę nieco pogardliwie, jakkolwiek nie omieszkał podążyć wzrokiem za jego spojrzeniem i ręką, które zwrócone były w stronę punktu znajdującego się na nieboskłonie, tuż ponad powierzchnią listowia.

— Tak, tak; tegom się właśnie spodziewał, gdy opuszczałem wybrzeże w poszukiwaniu słodkowodnej sadzawki — zawyrokował Cap wzruszając ramionami jak .człowiek, który wyrobił już sobie zdanie i nie uważa, by należało coś dopowiedzieć. — Ontario może sobie być tam, a na 'dobrą sprawę może być także i w mojej kieszeni. Cóż, ufam, że znajdzie się na nim dość miejsca, abyśmy mogli manewrować czółnem, gdy tam dotrzemy. Ale, Grocie Strzały, jeżeli niedaleko są blade twarze, wyznaję, iż chętnie bym się do nich przybliżył.

Tuskarora spokojnie skinął głową i wszyscy w milczeniu zeszli z korzeni obalonego drzewa. Gdy już stanęli na ziemi, Grot Strzały oświadczył, że chciałby podejść do ogniska i przekonać się, kto je rozniecił; natomiast swej żonie i dwojgu pozostałym doradził, by wrócili do łodzi, którą pozostawiono na pobliskiej rzece, i tam oczekiwali jego powrotu.

— Ależ, wodzu, to byłoby dobre na płyciznach albo na wodach przybrzeżnych, gdzie zna się kanały — odparł stary Cap — natomiast uważam, że w takich nie znanych stronach jest rzeczą niebezpieczną pozwalać pilotowi, aby sam jeden zbytnio oddalał się od statku. Przeto, za twoim pozwoleniem, nie rozstaniemy się ze sobą.

— Czego chcieć mój brat? — zapytał Indianin z powagą, choć bez urazy za ową dosyć wyraźną nieufność.

— Twojego towarzystwa, mości Grocie, niczego więcej. Pójdę z tobą i pogadam z tymi nieznajomymi.

Tuskarora przystał na to bez trudności i ponownie kazał wrócić do czółna cierpliwej i uległej małżonce, w której dużych, czarnych oczach — ilekroć je nań zwracała — malował się wyraz zarówno uszanowania, jak obawy i miłości. Tu jednak zaprotestowała Mabel. Jakikolwiek dzielna i obdarzona niepospolitą energią w chwilach krytycznych, była tylko niewiastą, i myśl, że obaj opiekunowie mogą ją pozostawić samotną wśród puszczy, która, jak jej dopiero co powiedziały oczy, ciągnęła się rzekłbyś w nieskończoność — sprawiała dziewczynie tak dojmującą przykrość, że Mabel wyraziła chęć towarzyszenia wujowi.

— Odrobina ruchu będzie mi ulgą, wuju kochany, po tak długim siedzeniu w czółnie — dodała, a bujna krew z wolna zaczęła napływać do policzków pobladłych na przekór wysiłkom, jakie dziewczyna czyniła, aby zachować spokój. — Zresztą może wśród tych nieznajomych są także i kobiety.

— Chodź zatem, moje dziecię; nie dalej to niż o kabel , a wrócimy na godzinę przed zachodem słońca.

Uzyskawszy to zezwolenie, dziewczyna, której prawdziwe nazwisko brzmiało Mabel Dunham, jęła gotować się do odejścia, gdy tymczasem Czerwcowa Rosa, jak zwała się małżonka Grota Strzały, biernie ruszyła w stronę czółna, zbyt bowiem przywykła do posłuszeństwa, samotności i leśnego mroku, aby odczuwać obawę.

Troje tych, co zostali na pokosie, zaczęło teraz torować sobie drogę poprzez jego zawikłany labirynt i dotarło do skraju boru. Kilka spojrzeń wystarczyło Grotowi Strzały, natomiast stary marynarz dokładnie nastawił kieszonkowy kompas na dym, po czym dopiero odważył się wejść w cień drzew.

— To sterowanie na węch, Magnesku, może być dobre dla Indianina, ale rasowy marynarz zna zalety igły — powiedział wlokąc się tuż za stąpającym lekko Tuskarorą. — Wierz mi na słowo, że Ameryka przenigdy nie zostałaby odkryta, gdyby Kolumb miał tylko nozdrza. Przyjacielu Grocie, widziałżeś kiedy taką machinę?

Indianin obrócił się, rzucił okiem na kompas, który Cap trzymał tak, by się według niego kierować, i odrzekł z powagą:

— Oko bladej twarzy. Tuskarora mieć swoje w głowie. Słona Woda — tak bowiem nazywał Indianin swojego towarzysza — teraz całe oczy, nie język. — On chce przez to powiedzieć, wuju, że musimy być cicho; zdaje się, że nie ufa tym, z którymi mamy się spotkać.

— Tak, to indiańska moda podpływania. Uważ, że sprawdził proch na panewce swej strzelby; myślę, że dobrze będzie uczynić to samo z moimi pistoletami.

Mabel, nie zdradzając zaniepokojenia tymi przygotowaniami, do których przyzwyczaiła ją długa wędrówka przez puszczę, szła dalej krokiem równie elastycznym jak Indianin, trzymając się tuż za swoimi towarzyszami. Przez pierwsze pół mili nie zachowywali innych środków ostrożności prócz bezwzględnego milczenia, natomiast gdy poczęli się zbliżać do miejsca, gdzie powinno było płonąć ognisko, stała się niezbędna o .wiele większa czujność.

W lesie, jako zazwyczaj, nieomal nic nie przesłaniało widoku poniżej kanarów prócz śmigłych prostych pni drzew. Cała roślinność pięła się ku światłu, toteż pod baldachimem liści szło się niby pod olbrzymim naturalnym sklepieniem, podtrzymywanym przez milion drzewnych 'kolumn. Jednakże owe kolumny częstokroć służyły za ochronę awanturnikowi, łowcy albo wrogowi, toteż w miarę jak Grot Strzały szybko się zbliżał do miejsca, gdzie — jak mu mówiły doświadczone i nieomylne zmysły — powinni byli znajdować się obcy, jego krok stawał się coraz lżejszy, oko czujniejsze, a ciało staranniej szukało osłony.

— Patrz, Słona Wodo! — wyrzekł z tryumfem, wskazując poprzez lukę między drzewami. — Ogień bladych twarzy!

— Na Boga, chłop ma słuszność! — mruknął Cap. — Rzeczywiście siedzą tu i pałaszują strawę tak spokojnie, jak gdyby byli w kabinie trójpokładowca!

— Grot Strzały ma jeno na poły rację — szepnęła Mabel — boć jest tam dwóch Indian, a tylko jeden biały.

— Blade twarze — rzekł Tuskarora podnosząc dwa palce. — Czerwony człowiek — tu podniósł jeden.

— No — odparł Cap — trudno orzec, co słuszne, a co nie. Jeden jest całkiem biały, a i gładki chłop z niego, na porządnego człeka wygląda, drugi jest Indianinem, to widać jasno po jego skórze d farbie, którą się pomalował; natomiast trzeci ma nijaki takielunek , bo to ni bryg, ni szkuner.

— Blade twarze — powtórzył Grot Strzały, podnosząc znowu dwa palce. — Czerwony człowiek — podniósł jeden.

— On musi mieć rację, wujaszku, bo oko nigdy go nie zawodzi. Ale teraz trzeba się jak najprędzej wywiedzieć, czy napotkaliśmy przyjaciół, czy wrogów. Mogą to być Francuzi.

— Jedno krzyknięcie rychło nas o tym przekona — odrzucił Cap. — Stań no za tym drzewem, Magnesku, na wypadek gdyby tym frantom przyszło do głowy dać salwę całą burtą bez żadnych wstępów. Ja zaś wprędce zmiarkuję, pod jaką flagą płyną.

Cap podniósł do ust obie dłonie złożone w trąbkę i już miał wydać zapowiedziany okrzyk, gdy szybki ruch ręki Grota Strzały udaremnił jego zamiar, psując ów instrument.

— Czerwony człowiek: Mohikanin — powiedział Tuskarora. — Dobry. Blade twarze: Jengizi .

— Cudowna wieść — szepnęła Mabel, którą niezbyt zachwycała perspektywa śmiertelnego starcia w owym zapadłym pustkowiu. — Podejdźmy zaraz, drogi wujaszku, i obwieśćmy, żeśmy przyjaciele.

— Dobrze — powiedział Tuskarora. — Czerwony człowiek spokojny i wiedzieć, blade twarze prędkie i strzelać. Niech idzie squaw.

— Co? — rzekł zdumiony Cap. — Posyłać na zwiady małego Magneska, gdy tymczasem dwa takie chłopy na schwał jak ty i ja zdryfują i patrzeć będą, czy jej się uda szczęśliwie podpłynąć do brzegu? Jeżeli na to pozwolę, niech mnie...

— Tak będzie najroztropniej, wuju — przerwała mu dzielna dziewczyna — a ja się nie obawiam. Żaden chrześcijanin widząc podchodzącą samotnie kobietę nie strzeli do niej, a moja obecność stanowi rękojmię pokoju. Pozwól mi iść naprzód, jak tego chce Grot Strzały, a wszystko będzie dobrze. Dotychczas nas nie widzą, toteż ta niespodzianka nie zaniepokoi ich zbytnio.

— Dobrze — rzekł Grot Strzały, który nie ukrywał swego uznania dla dzielności Mabel.

— To jakoś nie po marynarsku — odpowiedział Cap — ale ponieważ jesteśmy w lesie, nikt się na tym nie pozna. Skoro przypuszczasz, Mabel...

— Wuju, ja wiem. Nie mam powodu do obaw, a zresztą przez cały czas będziesz blisko, by mnie obronić.

— Zatem weź jeden z pistoletów...

— Nie; wolę polegać na moim młodym wieku i słabości — odparła dziewczyna z uśmiechem, a jej rumieniec silniej rozgorzał pod wpływem wzruszenia. — Wśród mężczyzn-chrześcijan najlepszą obroną niewiasty jest odwołanie się do ich opieki. Nie znam się na broni i nadal nie chcę znać się na niej.

Wuj przestał się opierać, a Mabel, otrzymawszy kilka roztropnych wskazówek od Tuskarory, zebrała się na odwagę i ruszyła samotnie w stronę grupki mężczyzn siedzących przy ognisku. Jakkolwiek serce dziewczyny biło szybciej, to jednak krok jej był pewny, a ruchy nie zdradzały wahania. W lesie zalegała śmiertelna cisza, albowiem ci, do których zbliżała się Mabel, byli nazbyt zajęci zaspokajaniem głodu, by choć na chwilę oderwać wzrok od ważnej czynności, jaka ich zaprzątała. Gdy jednak Mabel znalazła się o sto stóp od ogniska, nadepnęła na suchą gałązkę, a cichy trzask spowodowany przez lekką nóżkę dziewczyny sprawił, że Mohikanin (Grot Strzały rzekł bowiem, iż nim był ów czerwonoskóry) oraz jego towarzysz, którego tak trudno było określić, zerwali się na równe nogi, szybcy jak myśli.

Obaj rzucili okiem na strzelby oparte o drzewo, lecz potem znieruchomieli nie wyciągając ręki, gdy oczom ich ukazała się postać dziewczyny. Indianin powiedział kilka słów do swego towarzysza, a następnie znów usiadł i zabrał się do jedzenia z takim spokojem, jakby mu zgoła nie przerywano. Biały człowiek natomiast wyszedł na spotkanie Mabel.

Gdy nieznajomy zbliżył się do niej, stwierdziła, że ma do czynienia z białym człowiekiem, aczkolwiek jego ubranie stanowiło taką mieszaninę strojów obu .ras, że trzeba było dobrze się przyjrzeć, by nabrać co do tego pewności. Był to mężczyzna w średnim wieku, lecz w jego twarzy, której skądinąd nie można by uznać za piękną, malowała się taka szczerość i uczciwość, tak całkowity brak wszelkiej chytrości, iż Mabel od razu upewniła się, że nie zagraża jej żadne niebezpieczeństwo. Mimo to przystanęła.

— Nie lękaj się niczego, panienko — rzekł myśliwiec, na to bowiem rzemiosło wskazywał jego strój. — Napotkałaś w puszczy chrześcijan, i to takich, co wiedzą, jak traktować wszystkich dobrych ludzi, którzy są za pokojem i sprawiedliwością. Jestem człowiekiem dobrze znanym w tych stronach; być może któreś z moich przezwisk dotarło już do twych uszu. Francuzi i czerwonoskórzy zza Wielkich Jezior nazywają mnie La Longue Carabine , Mohikanie, prawy i zacny szczep, choć już niewielu ich pozostało — Sokolim Okiem, żołnierze zaś i zwiadowcy z tej strony wody zwą mnie Tropicielem Śladów, ile że nikt nie słyszał, bym zgubił jeden koniec tropu, jeżeli na drugim znajdował się bądź Mingo , bądź też przyjaciel w potrzebie.

Me było to powiedziane chełpliwie, ale z uczciwą pewnością siebie człowieka, który wie dobrze, iż bez względu na imię, pod jakim mogli go znać inni, nie ma powodu rumienić się z racji tego, co im opowiadano. Słowa jego wywarły na Mabel efekt natychmiastowy. Zaledwie usłyszała ostatni przydomek, złożyła żarliwie ręce i powtórzyła: — Tropiciel Siadów!

— Tak mnie zowią, panienko, a niejeden wielmoża posiada tytuł, na który ani w połowie tak sobie nie zasłużył, chociaż aby rzec prawdę, raczej się chlubię odnajdywaniem drogi tam, gdzie nie ma żadnych śladów, niż tam, gdzie one istnieją. Wszelako regularne oddziały nie są bynajmniej wymagające i najczęściej nie widzą różnicy pomiędzy ścieżką a śladem, choć jedno jest sprawą oka, drugie zaś niewiele więcej niż zapachem.

— A zatem pan jesteś tym przyjacielem, którego mój ojciec obiecał wysłać nam na spotkanie?

— Jeżeliś jest córką sierżanta Dunhama, tedy sam Wielki Prorok Delawarów nigdy nie wypowiedziałby rzetelniejszej prawdy.

— Jestem Mabel Dunham, a tam, ukryty za tymi drzewami, stoi mój wujaszek nazwiskiem Cap i pewien Tuskarora zwany Grotem Strzały. Nie spodziewaliśmy się spotkać pana przed dotarciem do brzegów jeziora.

— Wolałbym, żeby jakiś zacniejszy Indianin był waszym przewodnikiem — rzekł Tropiciel — albowiem nie miłuję Tuskarorów, którzy nazbyt się oddalili od grobów swych praojców, aby zawsze pamiętać o Wielkim Duchu. Grot Strzały zaś to wódz nader ambitny. Czy jest z nim Czerwcowa Rosa?

— Jego żona nam towarzyszy, a wielce to pokorna i łagodna istota.

-- Tak, i serce ma prawe, czego o Grocie Strzały nie powie nikt, kto go zna. No cóż, postępując po szlaku żywota musimy przyjmować to, co nam zsyła Opatrzność. Myślę, że można by znaleźć przewodników gorszych od tego Tuskarory, choć ma on w żyłach zbyt wiele krwi Mingów jak na gust człowieka, który obcuje wyłącznie z Delawarami.

— Wobec tego, może to szczęście, żeśmy się spotkali — rzekła Mabel.

— W każdym razie nie jest to nieszczęściem, przyobiecałem bowiem sierżantowi, że choćbym miał zginąć, doprowadzę bezpiecznie jego dziecię do fortu. Spodziewaliśmy się spotkać was, zanim dotrzecie do wodospadów, gdzie też pozostawiliśmy nasze czółna uważając, iż nie zaszkodzi wyjść wam parę mil naprzeciw, ażeby być na wasze usługi, gdyby zaszła potrzeba. Dobrze, żeśmy to uczynili, gdyż wątpię, czy Grot Strzały potrafiłby przeprawić się przez wodospady.

— Oto nadchodzi wuj i Tuskarora, możemy więc połączyć się z wami.

Gdy Mabel to mówiła, podeszli Cap i Grot Strzały, którzy widzieli, że rozmowa toczy się w sposób przyjazny; kilka słów wystarczyło, aby ich zapoznać z tym, czego dziewczyna dowiedziała się od nieznajomego. Gdy tylko to zrobiono, wszyscy ruszyli ku dwóm mężczyznom, którzy nadal siedzieli przy ognisku.

 

ROZDZIAŁ DRUGI

Naturo, póki twych ołtarzy

Krwią ofiar splamić się nie waży

Twój synek, choć ubogi —

Poty go wielbić będzie ziemia,

A jego złoty tron w promieniach

Pod nieb urośnie progi.

WILSON

 

Mohikanin nie przerywał posiłku, natomiast drugi biały wstał i dwornie zdjął czapkę przed Mabel Dunhara, Był młody i męski, wyglądał zdrowo, a miał na sobie strój, który choć nie tak ściśle zawodowy jak ubiór wuja Capa, znamionował również człowieka otrzaskanego z wodą. W owych czasach prawi żeglarze stanowili grupę całkowicie wyodrębnioną spośród reszty rodzaju ludzkiego, a ich poglądy, sposób mówienia i przyodziewek równie dobitnie wskazywały na rodzaj rzemiosła, jak zapatrywania, mowa i kostium Turka zdradzają muzułmanina. Aczkolwiek Tropiciel był mężczyzną w kwiecie wieku. Mabel podczas rozmowy z nim zachowała spokój, który mógł wynikać z faktu, iż poskromiła przedtem swoje nerwy; goły jednak oczy dziewczyny spotkały wzrok stojącego przy ogniu młodzieńca, spuściła je przed pełnym zachwytu spojrzeniem, którym — jak jej się wydało — ów ją powitał. Oboje odczuli owo wzajemne zainteresowanie, jakie w ludziach młodych i niewinnych zwykło budzić podobieństwo wieku i stanu, uroda oraz nowość sytuacji.

— Oto są przyjaciele — powiedział Tropiciel obdarzając Mabel swym szczerym uśmiechem — których twój czcigodny ojciec, panienko, wysłał ci na spotkanie. Tu widzisz wielkiego Delawara, człeka, który w swoim czasie zaznał niemało zaszczytów, jak również trosk. Nosi on indiańskie miano odpowiednie dla wodza, ale ponieważ ów język nie zawsze jest łatwy do wymówienia dla nowicjusza, więc tłumaczymy je na angielski i zwiemy go Wielkim Wężem. Nie powinnaś jednak sądzić, że tym imieniem chcemy wyrazić, iż to człek podstępny ponad miarę właściwą czerwonoskórym; chcemy tylko powiedzieć, że jest mądry i odznacza się przebiegłością, jaka przystoi wojownikowi. Tu obecny Grot Strzały wie, co mam na myśli.

— Podczas gdy Tropiciel wygłaszał to przemówienie, obaj Indianie uparcie wpatrywali się w siebie, po czym Tuskarora podszedł i zagadał do tamtego w sposób na pozór przyjazny.

— Przyjemnie to widzieć — ciągnął Tropiciel. —Powitanie dwóch Indian w lasach, mości Cap, przypomina pozdrowienia wymieniane na oceanie .przez dwa zaprzyjaźnione okręty. Lecz skoro mowa o wodzie, przypomina mi to niego młodego przyjaciela, tu obecnego Gaspara Westerna, który ma prawo twierdzić, iż zna się na tych sprawach, gdyż życie swoje spędził na jeziorze Ontario.

— Miło mi pana poznać, przyjacielu — rzekł Cap ściskając serdecznie dłoń młodego słodkowodnego marynarza — aczkolwiek zapewne musisz się jeszcze coś niecoś nauczyć, zważywszy, do jakiej cię posłano szkoły. To jest moja siostrzenica, Mabel; zwę ją Magneskiem, dla przyczyn, o których jej się nie śni, choć pan zapewne posiadasz dostateczną edukację, by je odgadnąć, ile że masz chyba pretensje, by rozumieć się na kompasie.

— Przyczyny owe są zrozumiałe — odrzekł młodzieniec, zarazem mimowolnie zwracając swe przenikliwe, ciemne oczy na zapłonioną twarz dziewczyny — i pewien jestem, iż żeglarz, który steruje według pańskiego Magnesu, nigdy nie wejdzie na rafy.

— Ha! Widzę, że używasz zawodowych terminów, i to wcale właściwie, chociaż, ogółem biorąc, obawiam się, iż widziałeś więcej zielonej niźli błękitnej wody.

— Nic w tym dziwnego, że przejmujemy niektóre zdania z lądu, boć rzadko go tracimy z oczu na całe dwadzieścia cztery godziny.

— A szkoda, chłopcze, a szkoda! Odrobina lądu powinna na długo starczyć żeglarzowi. Otóż, aby rzec prawdę, mości Western, wydaje mi się; że wokół waszego jeziora jest prawie wszędzie ląd.

— A czyż dokoła oceanu nie ma prawie wszędzie lądu, wujaszku? — wtrąciła szybko Mabel, obawiała się bowiem, by stary marynarz nie zaczął przedwcześnie popisywać się osobliwą pewnością siebie, by nie -powiedzieć mędrkowaniem.

— Me, dziecko; prawie wszędzie dokoła lądu jest ocean. To właśnie mówię ludziom z wybrzeży, młodzieńcze. Żyją oni jak gdyby pośrodku morza, nic zgoła o tym nie wiedząc, z jego łaski, można powiedzieć, zważywszy, że woda o tyle jest potężniejsza i większa od lądu. Jednakże na tym świecie pycha nie zna granie, albowiem człowiek, który nigdy nie widział słonej wody, często wyobraża sobie, że więcej wie od tego, co opłynął Przylądek Horn. Nie, nie, lądy to właściwie wyspy oblane zewsząd wodami.

Młody Western miał głęboki respekt dla marynarzy z oceanu; często marzyło mu się, by sam mógł na nim popływać, jednakże żywił też i naturalny szacunek dla owej rozległej wodnej połaci, na której spędził życie i która w jego oczach nie była pozbawiona piękności.

— To, co pan mówisz — odrzekł skromnie — może być prawdą, jeżeli idzie o Atlantyk, ale my tutaj, na Ontario, mamy poważanie dla lądu.

— A to z tej racji, żeście nim stale zewsząd otoczeni! — odparował Cap śmiejąc się serdecznie. — Ale tam widzę Tropiciela, jak go tu zowią, z dymiącą strawą; zaprasza nas do swej mesy , a przyznam, że na morzu człek nie dostaje dziczyzny. Mości Western, w twoim wieku grzeczność wobec dziewcząt przychodzi równie łatwo, jak wybranie luzu linki flagowej, jeśli więc -będziesz miał oko na dzban i misę mej siostrzenicy, gdy ja przyłączę się do Tropiciela i naszych indiańskich przyjaciół, Mabel na pewno ci tego nie zapomni.

Słowa imć Capa miały głębszy sens, niż naówczas sądził. Gaspar Western zajął się dostarczeniem Mabel wszystkiego, czego jej było potrzeba, a dziewczyna jeszcze długo potem pamiętała miłą, męską opiekę, jaką ot...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin