Burroughs Edgar Rice - Ląd zapomniany przez czas.rtf

(1689 KB) Pobierz
E

E.R.Burroughs

 

Ląd zapomniany przez czas

 

 

 

The Land That Time Forgot

Tłumaczył Jacek Manicki

 

 

 

 

 

 

SŁOWO WSTĘPNE

Verne, Wells i Burroughs to trzej mistrzowie tzw. romansu naukowego, ludzie,

którzy

stworzyli podwaliny współczesnej science fiction w jej trzech podstawowych

odmianach. Verne

odkrywał dramat i napięcie w intelekcie i umiejętnościach, które pozwalają

człowiekowi na

pokonywanie przeszkód, jakie piętrzy przed nim wrogo nastawiona przyroda. Wells

czerpał

pomysły i tematy studiując postępy wiedzy, a jego twórczość cechuje zwykle wiara

w lepsze

jutro, połączona z nutą pesymizmu.

Edgar Rice Burroughs zaczerpnął od obu emocje, napięcie, romantyzm naukowego

odkrycia,

fascynację nowym i nieznanym i stopił w jedno — czystą egzotyczną przygodę pełną

niezwykłości, ożywioną talentem, który sprawił, że jego powieści z zapartym

tchem czytał i

czyta cały świat w niezliczonych wydaniach, przekładach, przeróbkach,

naśladownictwach. Tak,

naśladownictwach, a naśladowców ma do dziś (Lin Carter, Philip Jose Farmer,

Michael

Moorcock, Mikę Resnick etc. etc). Do tego wszystkiego należy wspomnieć także o

koszmarnych

wręcz ilościach komiksów i setkach filmów (zwłaszcza o Tarzanie i jemu podobnych

i zwłaszcza

w Indiach).

Ląd zapomniany przez czas to jedna z jego najświetniejszych powieści

przygodowych.

Barwna, wartka, obfitująca w niesamowite perypetie akcja przenosi czytelnika z

nawiedzanych

przez okręty podwodne oceanów podczas I wojny światowej w pierwotne dżungle

wyspy

Caspak, gdzie współcześni ludzie muszą stawić czoło drapieżnym dinozaurom i

okrutnym

ludzkim bestiom z zamierzchłych epok.

Towarzysząc okrętowi podwodnemu U–33 w tej przerażającej podróży do zaginionego

świata

z zarania dziejów Ziemi, towarzysząc Bowenowi Tylerowi i jego przyjaciołom w

fantastycznej

wędrówce poprzez dziki świat, dajemy się ponosić talentowi i wyobraźni autora

jednej z

najpoczytniejszych powieści przygodowych, jakie kiedykolwiek napisano, powieści,

którą śmiało

można porównać ze Światem zaginionym Conan Doyle’a albo z Kopalniami króla

Salomona

Haggarda.

W latach siedemdziesiątych powstały dwa filmy na podstawie I i II części

niniejszej powieści:

Ląd zapomniany przez czas (1975) i Ludzie, o których zapomniał czas (1977). Oba

reżyserował

Kevin Connor. Oba są dostępne w Polsce na kasetach video.

KSIĘGA PIERWSZA

LĄD ZAPOMNIANY PRZEZ CZAS

ROZDZIAŁ I

„Musiała właśnie minąć trzecia po południu, kiedy to się stało — po południu

trzeciego

czerwca tysiąc dziewięćset szesnastego roku. Wierzyć się nie chce, że wszystko,

przez co

przeszedłem, wszystkie te niesamowite i jeżące włos na głowie wypadki, los

stłoczył w okresie

tak krótkim, jakim są trzy szybko mijające miesiące. Obym doświadczył całego

cyklu

kosmicznego, z wszystkimi jego zmianami i procesami ewolucji, miast tego, com

widział na

własne oczy w tym wąskim przedziale czasu. A były to rzeczy, jakich przede mną

nie oglądał

żaden śmiertelnik: migawki ze świata, który przeminął, który umarł, świata

martwego od tak

dawna, że jego szczątków nie odnalazłoby się nawet na samym dnie warstwy

kambryjskiej.

Szczątki te, zmieszane z najgłębszą, półpłynną częścią skorupy ziemskiej,

przepadły na zawsze,

niedostępne ludzkiemu poznaniu, wyjąwszy ów zagubiony zakamarek naszego globu, w

który

teraz rzucił mnie los i w którym przypieczętowane zostało moje przeznaczenie.

Jestem tutaj i muszę tu pozostać.”

Kiedy doczytałem do tego miejsca, podniecenie moje, i tak już rozbudzone faktem nalezienia

rękopisu, sięgnęło punktu wrzenia. Przybyłem na Grenlandię za radą mego lekarza, by

spędzić tu lato, i umierałem powoli z nudów, bo nierozważnie zapomniałem o zabraniu ze

sobą

dostatecznej

porcji lektur. Ponieważ stosunek do wędkarstwa miałem obojętny, mój zapał do

uprawiania tej

dyscypliny sportu szybko wygasł; za to, z braku innych form rozrywki,

ryzykowałem teraz życie

pływając nie nadającą się zupełnie do tego celu łodzią w okolicach przylądka

Farewell, wzdłuż

najdalej wysuniętego wybrzeża Grenlandii.

Grenlandia — Zielona Kraina! Nadanie tej niegościnnej ziemi takiej nazwy zakrawa

na

kiepski żart — ale moja opowieść nie ma nic wspólnego ani z Grenlandią, ani ze

mną, a więc i

jedno, i drugie potraktuję w maksymalnym skrócie.

Pozostawiająca wiele do życzenia łódź nie bez trudu przybiła wreszcie do brzegu

z pomocą

krajowców brodzących po pas we wzburzonym morzu. Na ląd wyniesiono mnie na

rękach. W

czasie gdy moi gospodarze przygotowywali wieczorny posiłek, ja włóczyłem się bez

celu po

skalistym, poszarpanym wybrzeżu. Do zwietrzałego granitu, czy co tam tworzy

skały przylądka

Farewell, przylegały spłachetki nękanych przybojem plaż i kiedy tak szedłem

jedną z nich,

skrajem cofającego się z odpływem morza, zobaczyłem to coś. Ktoś, kto natknąłby

się na

bengalskiego tygrysa w parowie za Bimini Baths, nie byłby bardziej zaskoczony

ode mnie, kiedy

dostrzegłem ten ćwierćlitrowy termos w idealnym stanie, wirujący i kołyszący się

na falach

przyboju u brzegów przylądka Farewell, najdalej na południe wysuniętego skrawka

Grenlandii.

Wyłowiłem go, chociaż w tym celu musiałem wejść w wodę powyżej kolan. Usiadłem

potem na

piasku, otworzyłem termos i w marnym świetle powoli gasnącego dnia przeczytałem

napisany

ładnym charakterem i ciasno złożony rękopis, który stanowił zawartość naczynia. 

Zapoznałeś się już, czytelniku, z akapitem wstępnym i jeśli jesteś takim jak ja

postrzeleńcem,

któremu natura nie poskąpiła wyobraźni, będziesz chciał przeczytać resztę;

przytoczę ją więc

pomijając cudzysłowy — o których i tak trudno pamiętać. Za dwie minuty zapomnisz

również o

mnie.

Mój dom rodzinny znajduje się w Santa Monica. Jestem, a raczej byłem, młodszym

wspólnikiem w firmie mojego ojca. Prowadzimy stocznię. Ostatnimi laty

wyspecjalizowaliśmy

się w łodziach podwodnych, które budowaliśmy na zamówienia z Niemiec, Anglii,

Francji i

Stanów Zjednoczonych. Znam łodzie podwodne jak matka buzię swego dziecka i

dowodziłem

dziesiątkami tego typu okrętów podczas rejsów próbnych. Ciągnęło mnie jednak do

lotnictwa.

Ukończyłem kurs pilotażu u Curtissa i po długim molestowaniu uzyskałem zgodę

ojca na

próbowanie swych sił w Eskadrze Lafayette’a. Na początek przydzielono mnie do

amerykańskich

służb sanitarnych i znajdowałem się właśnie w drodze do Francji, kiedy trzy

przenikliwe gwizdki

odmieniły w parę sekund całe moje życie. Siedziałem na pokładzie z paroma

kumplami, którzy

podobnie jak ja mieli podjąć służbę w amerykańskim lotnictwie sanitarnym, i z

airedalczykiem

medalistą drzemiącym u mych stóp. Wtedy właśnie pierwszy świdrujący gwizd

zburzył spokój i

atmosferę bezpieczeństwa panujące do tej pory na statku. Od samego wejścia w

strefę działań U–

bootów wypatrywaliśmy peryskopów i niczym dzieciaki, za jakie w istocie można

było nas

jeszcze uważać, pomstowaliśmy na nieprzychylny los: groziło nam, że lada dzień

znajdziemy się

bezpiecznie we Francji nie rzuciwszy nawet przez moment okiem na tych

straszliwych

rozbójników. Byliśmy młodzi, łaknęliśmy mocnych wrażeń i Bóg świadkiem, że ów

dzień nam

ich dostarczył. Jednak w porównaniu z tym, przez co od tamtego czasu

przeszedłem, były one

równie banalne jak przedstawienie w teatrze marionetek. 

Nigdy nie zapomnę popielatych twarzy pasażerów rzucających się hurmem, chociaż

bez

paniki, po pasy ratunkowe. Nobs podniósł się wydając głuchy pomruk. Ja również

wstałem i

podszedłszy do nadburcia ujrzałem w odległości nie większej niż dwieście jardów

peryskop łodzi

podwodnej, a jeszcze bliżej wyraźny ślad torpedy mknącej w kierunku okrętu.

Znajdowaliśmy się

na pokładzie amerykańskiej jednostki, która — ma się rozumieć — nie była

uzbrojona. Byliśmy

całkowicie bezbronni, a mimo to torpedowano nas bez ostrzeżenia. 

Stałem nieruchomo, jak zahipnotyzowany, obserwując bruzdę spienionej wody, która

znaczyła

trasę torpedy. Trafiło nas w prawą burtę niemal dokładnie na wysokości

centralnego punktu

śródokręcia. Statek zakołysał się, jakby morze pod nim wzburzył potężny wulkan.

Ścięci

wstrząsem z nóg leżeliśmy na pokładzie potłuczeni i ogłuszeni, gdy nad statkiem

wyrosła

tymczasem na wysokość dobrych stu jardów kolumna wody, wynosząc w powietrze

strzępy stali,

drewna i rozszarpane ludzkie szczątki.

Cisza, jaka zapadła, kiedy umilkło już ostatnie echo detonacji torpedy, była

równie

przerażająca. Trwała może kilka sekund, by zaraz wypełnić się wrzaskami i jękami

rannych,

przekleństwami, a wreszcie chrapliwymi rozkazami oficerów statku. Byli wspaniali

— i oni, i ich

załoga. Nigdy przedtem nie byłem tak dumny ze swej narodowości, jak wówczas. W

całym tym

chaosie, jaki zapanował po storpedowaniu statku, żaden z oficerów i członków

załogi nie stracił

głowy — nikt spośród nich nie okazał w najmniejszym stopniu paniki bądź strachu. 

Próbowaliśmy właśnie spuścić na wodę szalupy ratunkowe, kiedy okręt podwodny

wynurzył

się i nakierował na nas swoje działo. Dowodzący nim oficer kazał nam opuścić

flagę, ale kapitan

naszego statku odmówił wykonania tego polecenia. Statek przechylał się groźnie

na sterburtę i

szalupy z lewej strony nie nadawały się już do użytku, zaś połowę szalup z

prawej zniszczył

wybuch. Nie bacząc, że pasażerowie tłoczą się już przy relingu sterburty i

gramolą się jeden

przez drugiego do nielicznych szalup ratunkowych, jakie nam pozostały, okręt

podwodny

rozpoczął ostrzeliwanie statku. Zobaczyłem, jak jeden z pocisków wybucha w samym

środku

grupki kobiet i dzieci, a potem odwróciłem głowę i zakryłem dłońmi oczy. 

Kiedy znowu odważyłem się spojrzeć, do mojego przerażenia doszło jeszcze wielkie

przygnębienie, bo w wynurzonym U–boocie rozpoznałem jednostkę zwodowaną w naszej

własnej stoczni. Znałem ją na wylot, do ostatniego nita. Osobiście sprawowałem

nadzór nad jej

budową. Siedziałem w tym kiosku i kierowałem pracą załogi uwijającej się jak w

ukropie pod

pokładem, kiedy jej dziób po raz pierwszy rozpruł skąpane w letnim słońcu wody

Pacyfiku; a

teraz ów twór mego umysłu i rąk przeistoczył się w potwora Frankensteina

zdecydowanego

ścigać mnie aż do śmierci.

Na pokładzie eksplodował drugi pocisk. Jedna z szalup ratunkowych, straszliwie

przeładowana, zwisała pod niebezpiecznym kątem na swoich żurawikach. Odłamek

pocisku

strzaskał wielokrążek dziobowy i zobaczyłem, jak mężczyźni, kobiety i dzieci

wysypują się do

morza z szalupy dyndającej przez moment na jednym żurawiku, by po chwili z

rosnącą

szybkością runąć w sam środek kłębowiska miotających się rozpaczliwie na

powierzchni wody

rozwrzeszczanych rozbitków.

Wtem ujrzałem ludzi wskakujących na reling i rzucających się do oceanu. Pokład

pochylał się

już pod nieprawdopodobnym kątem. Nobs, zapierając się wszystkimi czterema

łapami, żeby nie

zsunąć się w lukę odpływową, co chwila popatrywał na mnie z pytającym

skomleniem.

Schyliłem się i pogłaskałem go po łbie.

— Za mną, stary! — krzyknąłem i podbiegłszy do burty rzuciłem się szczupakiem

przez

reling, dając nura w odmęty. Pierwszą rzeczą, jaką ujrzały moje oczy, kiedy

wynurzyłem się na

powierzchnię, był oszołomiony Nobs pływający w kółko kilka metrów ode mnie. Na

mój widok

położył uszy po sobie i rozchylił wargi w charakterystycznym psim uśmiechu. 

Okręt podwodny odpływał na północ nie zaprzestając ostrzeliwania trzech

odkrytych szalup

wyładowanych rozbitkami po okrężnice. Na szczęście małe szalupy przedstawiały

sobą raczej

trudny cel, co w połączeniu z kiepskim wyszkoleniem niemieckich celowniczych

chroniło

pasażerów przed najgorszym. Po kilku minutach na wschodnim horyzoncie pojawiła

się wreszcie

smużka dymu i U–boot zanurzył się znikając nam z oczu. 

Szalupy ratunkowe przez cały czas oddalały się skwapliwie od zagrożenia, jakie

stanowił

tonący statek, i teraz, chociaż wrzeszczałem co sił w płucach, nie docierało do

nich moje wołanie

o pomoc, a nawet gdyby je usłyszano, nikt nie ważyłby się zawrócić, by przyjść

mi w sukurs.

Zanim jednak statek przewrócił się w końcu do góry stępką i zatonął, zdołaliśmy

z Nobsem

mimo wszystko odpłynąć od niego kawałek. Ssąca siła powstałego wiru porwała nas

w tył o kilka

zaledwie jardów, nie wciągając żadnego z nas pod powierzchnię. Rozglądałem się

gorączkowo

wokół za czymś, czego mógłbym się uchwycić. Moje oczy skierowane były akurat na

miejsce, w

którym zniknął statek, kiedy z głębin oceanu doszedł mnie stłumiony huk

eksplozji i niemal

równocześnie ponad powierzchnię morza wystrzelił gejzer wody wyrzucając w

powietrze

szczątki szalup ratunkowych, ciała, kłęby pary, węgiel, olej i połamane deski

pokładu. Wodna

kolumna przez krótką chwilę była pomnikiem na grobowcu jeszcze jednego statku

pochłoniętego

przez to największe z morskich cmentarzysk.

Kiedy wzburzona kipiel uspokoiła się nieco i morze przestało wypluwać szczątki

wraku,

odważyłem się popłynąć w tamtym kierunku z zamiarem rozejrzenia się za czymś

wystarczająco

solidnym, by utrzymać ciężar ciała zarówno mojego, jak i Nobsa. Byłem już w

obrębie strefy

zatonięcia, kiedy nagle, niecałe sześć jardów przede mną, dziobem do przodu,

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin