Abrahams Peter - Zbrodnia doskonała.rtf

(1934 KB) Pobierz

ABRAHAMS PETER

 

 

 

ZBRODNIA DOSKONAŁA

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału:

A PERFECT CRIME

.


Dla Alana Cohena

Z podziękowaniem Ronowi Lawtonowi

za informacje na temat rzeźbienia piłą łańcuchową,

Peterowi Borlandowi i Judith Curr

za ich nieocenioną pomoc edytorską

oraz cudownej agentce Molly Friedrich za wsparcie


Szkarłatna litera wiodła ją ścieżkami, którymi inni nie ważyli się kroczyć.

Nathaniel Hawthorne „Szkarłatna litera"


1

Czwartek, najlepszy dzień tygodnia — dzień, w którym jak zwykle Fran­cie była usposobiona na tak. Ale tutaj, w studio z widokiem na stację ben­zynową Dorchester, wznoszącą się na pobliskiej wyspie, nie mogła się do tego dostroić. Fotorealistyczne obrazy, gdzie materiałem był atrament, na­rzędziem rozpylacz, a tematem ponure twarze bywalców galerii, wpatru­jących się w instalacje, wcale się jej nie podobały. Gdy przyjrzała się im trochę lepiej, stanowiły coś w rodzaju świetlnych komunikatów zasłonię­tych drutem kolczastym o krwistoczerwonych końcówkach; napisów, które mimo niewielkich rozmiarów mogła odczytać, gdy jeszcze bardziej wytęży­ła wzrok. Wodząc nosem po płótnie, czytała z uwagą: powiedz, jaka to me­lodia; czy przysięgasz mówić prawdę i tylko prawdę?; te chwile na zawsze pozostaną w naszej pamięci.

    To jakby odrębny świat — rzuciła niezobowiązującym tonem, który mógł zabrzmieć optymistycznie.

    Słucham? — zapytał artysta, podążając nerwowo za nią.

Francie uśmiechnęła się. Miał pustkę w oczach, cały drżał. Był ponu­ry i rozczochrany. Wyglądał jak Raskolnikow na amfetaminie. Obejrzała płótna, na których ludzie o ponurych twarzach przyglądali się obrazom; widziała świetlne napisy, drut kolczasty w kolorze krwistej czerwieni, różu, mieszanki czerwieni z bielą i niebieskim; sztukę, która ze wzrasta­jącym z dnia na dzień apetytem żywi się sama sobą.

              Czy mogę zobaczyć coś jeszcze? — zapytała.

              Coś jeszcze? — powtórzył artysta. — Nie rozumiem, o co pani...
Francie wciąż się uśmiechała. Wiedziała, jak ciężko w obecnych cza­
sach zarobić artystom na życie.

    Inne prace — wyjaśniła najdelikatniej jak mogła, lecz widać nie dość łagodnie.

    To są moje prace — artysta w dramatycznym geście rozłożył ręce, wskazując na swe dzieła.

Francie skinęła głową. Nie mogła skłamać, że są świetne, choć więk­szość jej kolegów tak właśnie by postąpiła, a po kilku dniach artysta otrzy­małby pocztą niepomyślne wieści z fundacji. Zapadła cisza, długa i nie­przyjemna. Francie chciała, by w czwartki czas leciał jak w modelowym eksperymencie Einsteina: do wieczora mignął z prędkością światła, a po zmroku zatrzymał się w miejscu. Artysta wpatrywał się w buty: czerwone, zachlapane farbą, płócienne trampki do koszykówki. Francie również utkwiła w nich wzrok. Czy przysięgasz mówić prawdę i tylko prawdę? Sztuka nawet ta nie najwyższych lotów potrafi oddziaływać, przynajmniej na nią. Zobaczyła coś kątem oka — mały nieoprawiony kawałek płótna, oparty o futrynę garderoby, z której wyjęto drzwi. Podeszła bliżej i nawet jeśli nie miała na myśli nic konkretnego, chciała zakończyć to bezgłośne wpatrywanie się w buty.

    A to? — Obraz olejny przedstawiający popękaną, rozpadającą się, klasyczną plintę z kiścią ciemnych, przejrzałych, nawet nadgniłych już wi­nogron. W środkowej części płótna ni to ukryta, ni wyeksponowana urocza postać młodej dziewczyny na deskorolce, a wszystko utrzymane w niena­gannej równowadze: światło, poza, ruch.

    To? — zapytał malarz. — To sprzed wielu lat.

    Proszę, niech pan o tym opowie.

    A o czym tu mówić? To był niewypał.

    Nie malował pan więcej w podobnym stylu? — Francie uklękła, od­wróciła obraz na drugą stronę i przeczytała napis umieszczony z tyłu: „ach, ogród, mój ogród".

    Ależ tak, dziesiątki prac — odrzekł artysta. —Ale gdy potrzebowa­łem płócien, po prostu je zamalowałem.

Francie powstrzymywała się, by nie spoglądać na frustrujące płótna rozwieszone na ścianach.

    Właściwie to już ostatni, jaki pozostał mi z tamtej serii. Dlaczego pani pyta?

    Bo jest w nim... — Było w nim coś, czego od dawna szukała, coś, co tak trudno ująć w słowach. — ...rezonans — powiedziała jak przystało na znawcę sztuki.

    Naprawdę?

    Tak sądzę.

    Ale wtedy nikomu się nie podobały.

    Może po prostu mam słabość do przejrzałych winogron — odparła, choć od początku wiedziała, że to nie one ją zafascynowały. Urzekła ją po­stać dziewczyny. — Caravaggio, i tak dalej... — wyjaśniła.

    Caravaggio?

8


     No, wie pan — odrzekła z duszą na ramieniu.

     Gatunek winogron?

Tak zapytał? Gatunek winogron? — Nora, która jedząc na stojąco w ba­rze na North Endzie skończyła właśnie lunch, zresztą bardzo późny, za­brała się za zawartość talerza Francie.

     Wkrótce przeszłość odejdzie w zapomnienie.

     I zacznie się prawdziwe życie — dodała Francie.

     A tobie co? — spytała Nora, spoglądając znad wpół nadgryzionej kanapki.

     Dlaczego pytasz?

     A co u Wesołego Rogera?

     Dlaczego pytasz?

Nora wybuchnęła śmiechem, krztusząc się jedzeniem. Wytarła usta.

     Może zagrałabyś za mnie dziś wieczorem? — Nora miała na myśli tenisa. Należały do tego samego klubu i od ósmej klasy grały razem.

     Nie w czw... nie — odparła Francie.

     Trudno, będę musiała jej odmówić.

     Komu?

     Anne? Anita? Jest całkiem nowa. Mała, wstydliwa frau, ale gra ni­czego sobie. Powinnaś ją poznać.

     Nie dzisiaj.

     Twoja strata. A co porabiasz wieczorem?

     Pracuję — odrzekła Francie, czując, jakby wewnątrz coś ją ukłuło. - A ty?

     Mam randkę. Zadzwonił rano i zapytał, czy chciałabym się z nim spotkać.

     Dziś wieczorem? I zgodziłaś się?

     Wie, że dwa razy się rozwodziłam, więc chyba nie muszę przez re­sztę życia udawać dziewicy.

     Kim jest ten szczęśliwiec?

     Bernie jakiś tam.

Francie zapłaciła — Norę te ugody rozwodowe coraz więcej kosztowały — i poszła na parking po samochód. Włączyła radio, znalazła program Neda i skierowała się na drogę wyjazdową z miasta.

Witam państwa ponownie. Tu Ned Demarco i program „Tajemnice twej intymności", w którym mówimy o sprawach małżeństwa, miłości, rodziny we współczesnym, niezwykle skomplikowanym świecie. Jest czwartek,

9


a jak naszym stałym słuchaczom wiadomo, w czwartki odstępujemy od wszelkich reguł, nie zapraszamy do studia gości ani nie rozmawiamy na żaden konkretny temat. Dzisiejszy czas antenowy i wybór tematów, moi drodzy, należy wyłącznie do was. Witam pierwszą słuchaczkę, Marlene z Watertown.

     Doktor Demarco?

     Wystarczy Ned.

     Witaj, Ned. Prowadzisz wspaniały program.

     Dziękuję, Marlene. A teraz opowiedz nam o swych problemach.

     A czy najpierw mogę cię o coś zapytać?

     Słucham.

     Chodzi o twój głos. Czy jest ktoś, kto elektronicznie poprawia jego brzmienie?

Ned roześmiał się. — Halo Lucy z reżyserki: Czy uciekasz się do elek­troniki, by poprawić brzmienie mego głosu? — Znowu się roześmiał, spo­kojnie i naturalnie. Francie przemknęła przez głowę myśl, że Ned z każ­dym programem staje się coraz bardziej pewny siebie. — Lucy mówi, że robi co się da. Czy masz jakiś problem, Marlene?

     Myślę, że tak, z mężem — urwała.

     Słuchamy.

     Jest wspaniałym ojcem i nieźle zarabia, nawet pomaga mi w co­dziennych pracach domowych...

     To chyba ideał.

     Wiem. Właśnie dlatego mam poczucie winy, że chcę o tym opowie­dzieć, nawet, że o tym myślę.

     O czym, Marlene?

Francie usłyszała, jak z głośników w samochodzie wydobywa się głę­boki, pełen zmartwienia oddech Marlene, który musiał pokonać długą dro­gę z miejsca po drugiej stronie linii telefonicznej do studia, a stamtąd do jej radioodbiornika.

              Ostatnio ciągle myślę o pewnym chłopcu, z którym chodziłam je­
szcze w liceum. Nawet po nocach nie śni mi się nic innego, tylko on. Ale
dość już gadania, doktorze... Ned. Moje pytanie brzmi: Chciałabym go od­
szukać, czy nie ma w tym nic niestosownego?

Ned milczał. Francie przypuszczała, że zastanawia się nad odpowie­dzią. Wjechała do tunelu i transmisja urwała się, zanim doktor zdążył otworzyć usta.

Miasto migotało we wstecznym lusterku, aż w końcu na tle zimnego, sre­brzystego nieba nie widać było już nic, prócz szczytów dwóch wież, które

10


nadawały miastu tak charakterystyczny wygląd. Francie minęła granicę hrabstwa New Hampshire, drogami drugiej i trzeciej kategorii kierowała się na północ. Minąwszy ostatnią noclegownię, zjechała do lasu i gdy za­padł zmrok, zatrzymała się przed bramą Brendy. Wysiadła z samochodu, otworzyła bramę, wjechała do środka, jak zawsze zamykając ją za sobą, ale już nie na klucz. Ujeżdżony szlak, grubo pokryty opadłymi liśćmi pro­wadził szczytem wzgórza, później skalistymi łąkami opadał w dół, aż do koryta rzeki. Większość kolorów towarzyszących zachodowi słońca zniknę­ła już z mrocznego nieba, lecz woda w rzece wciąż jeszcze odbijała to, co pozostało. Rozmazane pasy czerwieni, pomarańczu i złota mieniły się, jak­by na obraz jesieni u Turnera popatrzeć przez zamazany odciskami palców obiektyw. Francie zatrzymała się przed małym kamiennym molo, gdzie od zawietrznej zacumowane były dwie łódki: czerwona Prosciutto i zielona Melom. Wsiadając do jednej z nich, odkryła przyczynę dziwnego rozmaza­nia kolorów — cienką warstwę lodu, którym skuta była rzeka. Tak szyb­ko? Skierowała się w stronę wyspy. Wiosła pruły ognistoczerwoną po­wierzchnię, przecinały lód, który ocierał się o brzegi łódki.

Wyspa Brendy, położona jakieś sto metrów od brzegu, prawie na sa­mym środku rzeki, miała kształt grubego owalu o spłaszczonych brzegach. Zajmowała powierzchnię nie większą niż jeden akr. Był tam pływający dok, rosło pięć potężnych, odizolowanych od wszelkiego rodzaju chorób wiązów, gęste zarośla, których od lat nikt nie przycinał, i kamienna ścież­ka prowadząca do wiejskiej chaty. Francie otworzyła kluczem drzwi i we­szła do środka, jak zawsze zamykając je za sobą.

Podłoga i ściany wyłożone były ściemniałym ze starości, wypolerowa­nym, sosnowym drewnem, które sprawiało, że całość przypominała bajko­wy domek wewnątrz pnia żywego drzewa. Od strony południa znajdowa­ła się kuchnia z widokiem na rzekę. Okna jadalni i saloniku w kształcie li­tery L wychodziły na daleki brzeg. Na górze znajdowały się dwie kwadra­towe sypialnie o mosiężnych łożach, z których jedno było nie posłane, a drugie nakryte puchową kołdrą i poduszkami. Ten wspaniały, mały do­mek należał do rodziny Brendy od ponad stu lat, ale ona sama, ostatnia żyjąca przedstawicielka swego rodu, która w college'u dzieliła z Francie pokój, mieszkała obecnie w Rzymie. Poprosiła, by w czasie jej nieobecno­ści Francie miała na wszystko oko, mogąc w zamian korzystać z posiadło­ści bez ograniczeń, na co Francie przystała na długo wcześniej, nim oka­zało się, że domek w ustronnym miejscu przyda jej się naprawdę.

Francie włączyła generator, rozpaliła w piecu ogień, nalała sobie kie­liszek czerwonego wina i usiadła przy stole, obserwując, jak mrok spowi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin