Juraszek Kilian Majka MałeckiMiszczak Olejniczak Przechrzta RogożaSkalska Wegner Zbierzchowski
Nowe idzie
pod redakcją Michała Cetnarowskiego
2008
Wydanie polskie
Data wydania:
Projekt graficzny, ilustracje i okładka:
Rafał Kosik
Wydawca:
Powergraph Sp. z o.o.
ul. Cegłowska 16/2, 01-803 Warszawa
tel./fax: 022 834 18 25, 022 834 18 26
www.powergraph.pl
e-mail: powergraph@powergraph.pl
ISBN: 978-83-61187-04-2
Wydanie elektroniczne
Trident eBooks
tridentebooks@gmail.com
Nowe idzie?Czyli słów kilka tytułem wstępu
„– Kiedy start? – spytałem i usłyszałem szmer, jakby
ziarenka najdrobniejszego piasku sypały się na membranę.
– Lecisz już, Kelvin. Bądź zdrów! – odpowiedział bliski
głos Moddarda. Zanim w to uwierzyłem, na wprost mojej
twarzy rozwarła się szeroka szczelina, przez którą
zobaczyłem gwiazdy.”
Stanisław Lem, Solaris
Od zbioru Robimy rewolucję z 2000 roku – antologii w wyborze Artura Szrejtera, w której znaleźli się autorzy związani z Klubem Tfurców i, przynajmniej w części, skłaniający się do wizji fantastyki prezentowanej przez redakcję miesięcznika „Fenix”; w linii prostej spadkobiercy zbiorów Miłosne Dotknięcie Nowego Wieku, kolejnych Wizji Alternatywnych Wojtka Sedeńki czy Co większych much i Pożeracza szarości Macieja Parowskiego, który redaktorsko stał także za Miłosnym Dotknięciem... – w Polsce nie było chyba antologii, która próbowałaby przekrojowo odpowiedzieć na pytanie: „Jaka jest współczesna fantastyka?”. Minęło osiem lat. Wiemy, skąd idziemy – ale czy wiemy dokąd? Wbrew obiegowym opiniom, futurologia nigdy nie była mocną stroną fantastyki. Czy zatem próba przewidzenia ścieżek, jakimi może pójść w naszym kraju science fiction, ma w ogóle sens? A może wystarczy prześledzić historię fantastyki anglosaskiej i na tej podstawie pokusić się o analogię? Trudno jednoznacznie zawyrokować – na szczęście Nowe idzie nie ma wróżyć z fusów, antologii przyświeca raczej ambicja dania obrazu rzeczywistości zastanej: tego, w jakim momencie znajduje się obecnie polska fantastyka i jak prezentuje się kolejne wchodzące na pisarską scenę pokolenie twórców. Czy podobny zamiar się powiódł – czy w ogóle jest możliwe zatrzymanie popkulturowego (artystycznego?) procesu na takiej zamrożonej stop-klatce? Z pewnością warto było spróbować.
Od czasu przełomu wieków – pojawienia się magazynu „Science Fiction” i lubelskiej Fabryki Słów – dużo się w fantastyce zmieniło, nastąpiło zwieńczenie procesu, który rozpoczął się tuż po transformacji ‘89 roku. Wcześniej misją literatury, a więc i fantastyki, było nieść czytelnikowi pociesznie, a zafałszowanemu światu wymierzać sprawiedliwość; kiedy zabrakło jasno zdefiniowanego wroga, misją stało się „niesienie rozrywki”. Książki na wolnym rynku stały się towarem jak każdy inny. Dla niektórych (autorów i czytelników) było to jak wyrwanie się z krępujących okowów. Można było zacząć pisać „dla zabawy”, uwolnić wyobraźnię z kajdan literackich powinności, sięgnąć bez kompleksów do głębokiego wora popkultury, bez wstydu pisać i czytać tzw. dobre czytadła. Dla innych nowa sytuacja wiązała się z ujednoliceniem i zubożeniem języka (bo w ten sposób można pisać – i czytać – szybciej), wtórnością, błahością podejmowanych tematów, pisaniem pod gust uśrednionego – bo jak najszerszego – targetu. Jeśli literatura miała kiedyś (wg jednej z definicji, może wcale nie najtrafniejszej) być zbeletryzowanym zapisem wewnętrznych stanów autorów – to w nowej sytuacji, w obrębie fantastyki, zaczęto od tego raczej odchodzić. Jak bowiem „zamówić” książkę o cierpieniu lub radości? Odrąbać autorowi mały palec u nogi? Wybić na krawężniku jedynki? (Z radością, zdaje się, byłoby łatwiej – być może wystarczyłaby suta zaliczka...). Fantastyka zaczęła być „rozrywkowa” i „problemowa” (w klasyfikacji co najmniej kuriozalnej, bo zakładającej z góry „nierozrywkowość” utworów poważniejszych i zaangażowanych). Zwolennicy jednej bądź drugiej frakcji zostali zantagonizowani. Wytyczono linię okopów, rozciągnięto zasieki. Wśród przypadkowych ofiar nie zabrakło cywili (recenzentów i krytyków). Zaczęła się cicha wojna.
A dziś, być może, nadszedł czas, żeby ściągnąć z broni bagnety argumentów i wrócić do domu. Nowe idzie.
Czy ktoś chce, czy nie chce, fantastyka się zmieniła. Kiedyś tylko za pomocą jej kodu można było mówić o czerwono-czarnej rzeczywistości za oknem, zza którego straszyły koksowniki i czołgi na ulicach. Dziś z wykrzykiwania najróżniejszych tez i diagnoz utrzymuje się kilkadziesiąt (kilkaset?) gazet i kilka stacji telewizyjnych. Fantastyka może o tym mówić także – jak każda inna literacka konwencja; ale może też bez przeszkód służyć jako umilacz czasu w tramwaju, w drodze do pracy. Oglądamy pełne efektów specjalnych filmy – czemu fajerwerki i erupcje miałyby ominąć także książki fantastyczne; wszak ponoć właśnie tutaj wszystko może się zdarzyć? Kiedyś teksty science fiction miały bardziej uczyć, niż bawić; dziś, przynajmniej w części, bardziej chcą bawić, niż uczyć. Czy to źle? Tak, w jakimś stopniu zapewne tak. Co zrobić – strzałka historii odchyliła się, dziś znajdujemy się w innym miejscu na popkulturowym wykresie. Czy można zatrzymać ten proces? Zapewnie nie – kijem nie zawróci się trendu, a odgórnym dekretem nie odmieni ducha czasu. Można jednak dołożyć starań, żeby rzeka przemian nie wystąpiła z brzegów tam, gdzie zaleje zasiewy i zatopi to, co najcenniejsze.
Wśród rozmów dotyczących współczesnej polskiej fantastyki nad wyraz często pojawiają się głosy o zapaści i ogólnej mizerii. Niby nie wypada się nie zgodzić, kiedyś już nie doceniono Kasandry, na skutek czego upadła Troja. Skoro jednak jest tak źle, to czemu jest, no, przynajmniej nie najgorzej? Rzućmy krótko okiem na listę polskich powieści, spośród których można było wybierać tytuł roku 2007 w plebiscycie Katedry: możemy tu znaleźć Lód J. Dukaja, Oberki do końca świata W. Szostaka, Sternberg Sz. Twardocha (a należałoby dodać Epifanię wikarego Trzaski), Tracę ciepło Ł. Orbitowskiego, Padlinę J. Soboty; miłośnicy fantastyki spod znaku „literatury lżejszej” znajdą tam i 2. tom Pana Lodowego Ogrodu J. Grzędowicza, i Królikarnię M. Guzka. Ogółem – gdyby jeszcze poszukać, zebrałoby się tego około dziesięciu z pewnością wartościowych pozycji, niewiele mniej niż jedna na miesiąc. Czy to mało? Tak, z punktu widzenia czytelnika mało. Z pewnością mogłoby być lepiej. Ale, patrząc obiektywnie – czy to rzeczywiście tak mało? Zapewne gorzej wygląda sprawa debiutów i „prawie-debiutów” – wyżej wymienione książki to utwory autorów rozpoznawalnych i mających już dość mocną pozycję w czytelniczym środowisku. Jednak czy i tu nie da się wyjść z sytuacji obronną ręką? Jak mówi przysłowie, nie od razu Kraków zbudowano. Po co jednak wytyczać granice, zalewać fosę wrzącą smołą, kopać wilcze doły i wystawiać na wiatr czarne proporce? Fantastyka, jak literacki kot Schrödingera, może być zarazem poważna i niepoważna; może bawić i uczyć. Antologia Nowe idzie jest właśnie taką próbą przerzucenia pomostu ponad postawionymi barierami.
Założeniem po platońsku idealnym było zebrać najciekawszych autorów młodego pokolenia (już nie debiutantów, ale jeszcze nie laureatów NIKE) – i spróbować pokazać, jak wygląda polska fantastyka A.D. 2008. Jak to często bywa z ideałami, planu maksimum nie udało się niestety zrealizować w całości. Skład autorski tworzą, w porządku ukazywania się w zbiorze, Jewgienij T. Olejniczak, Tomasz Kilian, Andrzej Miszczak, Piotr Rogoża, Adam Przechrzta, Joanna Skalska, Paweł Majka, Dawid Juraszek, Robert M. Wegner, Cezary Zbierzchowski, Jakub Małecki. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to oczywiście brak Kuby Nowaka. Niestety, mimo próśb i gróźb, propozycji przyjęcia korzyści majątkowych, anonimowych listów i głuchych telefonów – Kuba z przyczyn osobistych nie mógł znaleźć czasu na napisanie do zbioru nowego tekstu. (Przy okazji – wszystkiego najlepszego, Kuba, dla Ciebie i Agaty, z okazji ślubu!). Autor wszakże może czuć się usprawiedliwiony – redaktor już niekoniecznie. Podobnych „niedociągnięć personalnych” można by zapewne wytknąć więcej, wszelako już chyba nie tego kalibru; przy subiektywnym wyborze podobne kontrowersje będą jednak pojawiały się zawsze. Ogólnie założenie było takie: wybrać twórców nowego pokolenia, którzy nie tylko interesująco i różnorodnie piszą, ale także dali się poznać z kilku publikacji, powoli umacniają się już na obrzeżach rynku (dlatego np. brak Filipa Haki, autora wspaniałych literackich miniatur, który jednak na rodzimym fantastycznym poletku postawił dopiero pierwszy krok). Kiedy zaczynaliśmy, żaden z autorów poproszonych o napisanie tekstu nie miał za sobą publikacji książkowej. Dziś, po pół roku prac, w pełnym metrażu debiutował już Przechrzta, Rogoża, Małecki, Zbierzchowski; w redakcyjnych kolejkach oczekują Olejniczak, Juraszek, Kilian; dłuższe teksty przygotowują Wegner, Majka, Miszczak i Skalska. Być może zatem redaktorski strzał nie był aż tak bardzo chybiony?
Przy pracach nad opowiadaniami przyświecało nam jeszcze jedno założenie – żeby napisać tekst być może już rozpoznawalny dla stylu danego autora, ale jednak nieco inny od tego, co publikował do tej pory. Jest jakiś temat, z którym do tej pory się nie zmierzyłeś? Pisz. Założenie strukturalne, które nie mogło się przepchnąć przez wąskie redakcyjne gardło, blokując się na wypustach imiesłowów i zadziorach długich akapitów (albo, odwrotnie – imiesłowów w nim brak, a miniakapity zbyt krótkie)? Spróbuj. Tekst ma być zrozumiały, nie może przekroczyć „granicy bełkotu” – ale to przecież jasne. Fantastyka jednak to także część literatury – może zatem czas, żeby pisane teksty spróbowały być również piękne?
Jak nam wyszło? Trudno uwierzyć redaktorowi i wydawcy, kiedy będzie zachwalał i mówił: „Chyba nieźle”. Efekt na szczęście można ocenić samemu. Trzymają go Państwo przed sobą w rękach.
Nowe idzie tworzy jedenaście tekstów. Olejniczak w scenografiach umierającego Paryża pisze „XIX-wiecznego fallouta”. Kilian jako chyba pierwszy autor od czasów Mięsa kobiet Rafała Ziemkiewicza, tak odważnie i z powagą (bez Ziemkiewiczowego mrugania okiem) próbuje się zmierzyć z tematem seksualności i cielesności (byłaby to pierwsza jaskółka polskiego odpowiednika brytyjskiej nowej fali...?). Miszczak i Majka wracają do space operowych korzeni science fiction; ten pierwszy próbuje w kameralnym tekście wskrzesić (na razie jeszcze z pozycji czeladnika przy mistrzach?) świetne tradycje kosmicznej fantastyki religijnej (Dukaj, Huberath, Szyda); ten drugi stawia na iście kosmiczny rozmach wyobraźni i akcję rozciągniętą na setki milionów lat. Rogoża, w opowiadaniu oryginalnie wystylizowanym językowo, próbuje dać fantastyczną odpowiedź na Radio Armageddon Jakuba Żulczyka – dialog artystyczny, jak widać, bez problemu może przekraczać granicę konwencji. Przechrzta w swoim komiksowym, westernowym stylu odchodzi od fantasy i pisze tekst postapokaliptyczny. Skalska jest pierwszą autorką (kolejna jaskółka w gronie?), która pisze tzw. fantastykę emigracyjną; doświadczenia z kilkuletniego życia za granicą przekuwa na charakterystyczne, uwspółcześnione weird tales (trudno o lepszy dowód na to, jak zaokienna rzeczywistość – w zgodzie z najlepszymi tradycjami science fiction – może przeplatać się z literaturą). Juraszek próbuje zreaktywować – podług zupełnie nowych założeń – tzw. fantastykę słowiańską. Wegner pisze fantastykę militarną bliskiego zasięgu, w scenografiach dla siebie może niecodziennych – jednak, co już jest dla niego rozpoznawalne, pod płaszczykiem galopującej akcji i mięsistej fabuły, nie bojąc się jednocześnie mówić o prawdziwych uczucia i rzeczach najważniejszych. Odwołując się do założeń psychologii, Zbierzchowski tworzy bogatą literacko i przemyślnie skonstruowaną opowieść o poszukiwaniu tożsamości i zagubieniu duszy; byłby to przewrotny komentarz do tego, na jakim zakręcie znalazła się wychowana na Freudzie „cywilizacja zachodu”...? Małecki w konwencji parahorroru wraca do współczesności, pisząc o emocjach i uczuciach, przed jakimi staje grupka młodych żołnierzy postawionych w obliczu śmierci.
Jaka zatem jest polska fantastyka A.D. 2008? Czy obrała kurs na człowieka (przynajmniej w części), nie na naukowe spekulacje i gwiazdy? Losy cywilizacji pod autorskim pręgierzem zajęły losy jednostek; równie bogate co Uniwersum, okazuje się ludzkie interwersum? Żeby nie pozbawiać czytelników przyjemności z lektury i samodzielnego intelektualnego rozgryzania zaprezentowanych tekstów, a zawodowym recenzentom i krytykom nie odbierać chleba, zamiast spróbować odpowiedzieć na te pytania, wypadałoby w tym miejscu przerwać tę nieco kłopotliwą (i tak już dość obszerną) autoegzegezę.
Jedno jest pewne – w tomie udało się zebrać jedenaście tekstów; zarówno mięsistych i rozbudowanych fabularnie, „rozrywkowych” i dynamicznych – jak i bardziej stonowanych, „cichszych”, (pozornie) spokojniejszych, skłaniających do głębszej zadumy. Proporcje chyba rozkładają się równo; każdy (chociaż ponoć nie ma książek dla każdego...?) powinien tu znaleźć coś dla siebie.
Jedno jest pewne – przed Państwem sporo czytania. Z czego, jak wierzę, można się tylko cieszyć.
Radosnej lektury!
Michał Cetnarowski
Jewgienij T. Olejniczak – zadebiutował w roku 2004 opowiadaniem Frankfurt („Nowa Fantastyka, Wydanie Specjalne”). Następnie publikował utwory w „Esensji” (Sztuczne Palce, Czarny punkt, Pasażer), „Creatio Fantastica” (Wizyta), „Nowej Fantastyce” (Florencja), „Science Fiction, Fantasy & Horror” (Pasażer, Według Barnaby), a także w antologii Polowanie na lwa (Dom Marty, 2006). Obecnie przygotowuje zbiór opowiadań i powieść dla wydawnictwa Fabryka Słów. W tym roku powinna się ukazać jeszcze jedna antologia z jego udziałem (w hołdzie R.E. Howardowi, twórcy Conana).
O fantastyce i pisaniu:
W moim przypadku wybór był prosty.
Od dzieciństwa zaczytywałem się w powieściach Juliusza Verne’a i Stanisława Lema, a odkąd trafiłem w kiosku na miesięcznik „Fantastyka”, wiedziałem, że któregoś dnia i ja muszę się tam znaleźć – pomiędzy pisarzami tego gatunku. Innej drogi niż „fantastyczna” dla siebie nie widziałem. Udało się. Zadebiutowałem w „Nowej Fantastyce” opowiadaniem Frankfurt, dwa lata później ukazała się Florencja. Można więc powiedzieć, że największe marzenie już się spełniło.
Fantastyka wydaje mi się najbardziej naturalną formą literackiej ekspresji. To, co nazywamy realizmem, istnieje od niedawna i jest moim zdaniem czymś sztucznym, czymś bardzo ograniczonym. Pewnie zabrzmi to banalnie, ale tylko fantastyka daje prawdziwą szansę dla wyobraźni, pozwala na niemal całkowitą swobodę w tworzeniu świata. Tylko ona zachowuje ścisłą więź z tym, co było na początku: ze starożytnymi mitami, z pieśniami greckich aojdów, z arabskimi baśniami. I z opowieściami myśliwych snutymi w blasku ognisk.
Do takiej tradycji – skromnie i pokornie – pragnąłbym nawiązać.
Przede wszystkim chciałbym opowiadać współczesne baśnie o tym, co może się czaić poza światłem ogniska. Czytałem ostatnio książkę o Pigmejach, gdzie znalazłem piękną scenę. Płonie ogień przed skleconymi z gałęzi i liści chatami, wokół tylko ciemne drzewa i odgłosy nocnych stworzeń. Myśliwy o imieniu Cephu opowiada wieczorem historię swojego polowania. Nie jest to zwykła relacja, ale pełnokrwista opowieść – barwna i pobudzająca wyobraźnię. Mamy tu i leśne duchy, które chcą odebrać myśliwemu mięso upolowanej antylopy, mamy i ducha jego zmarłej dawno temu babki. Cała ta afrykańska puszcza naraz rozświetla się fantastyką dzięki wyobraźni niepiśmiennego narratora. Pigmeje zgromadzeni wokół ogniska wiedzą oczywiście, że bajarz zmyśla, ale nie przeszkadza im to w słuchaniu tej opowieści z otwartymi ustami.
Chciałbym być kiedyś jak ten Cephu.
Jewgienij T. Olejniczak
Noc szarańczy
„I piąty anioł zatrąbił:
I ujrzałem gwiazdę, która z nieba spadła na ziemię
I dano jej klucz do studni Czeluści.
I otworzyła studnię Czeluści,
A dym się uniósł ze studni jak dym z wielkiego pieca,
I od dymu studni zaćmiło się słońce i powietrze
A z dymu wyszła szarańcza na ziemię
I dano jej moc, jaką mają ziemskie skorpiony...”
Obj. (9,1-3)
PROLOG
We wtorek 21 czerwca 1842 roku nad północnymi równinami Indii rozwarły się bramy piekieł.
Bestia, która przybyła z lodowatych przestrzeni kosmosu, nie przypominała starodawnego węża ze średniowiecznych miniatur.
Planetoida. Monstrualna skała – ponad dziewięć kilometrów średnicy.
Nadchodziła w międzyplanetarnej ciszy, nadchodziła z prędkością trzydziestu kilometrów na sekundę, nadchodziła, aby urzeczywistnić makabryczne proroctwa wizjonera z wyspy Patmos. Kiedy dostrzeżono ją przez ziemskie teleskopy, można już się było tylko modlić.
Mieszkańcy południowo-wschodniej Azji mimo wszystko nie wierzyli, że to już koniec, że ich los został przesądzony, że gdzieś w bezkresnych, milczących przestrzeniach zapadł nieodwołalny wyrok. Jeszcze na sekundy przed katastrofą było to przecież zwykłe, upalne popołudnie. Pasterze jak zawsze prowadzili na postronkach krowy i kozy, wzbijając przy tym tumany rdzawego pyłu. Spoceni robotnicy wygrzebywali spod popiołu świeżo wypalone cegły. Sprzedawcy warzyw zachwalali ze swych rozchybotanych łodzi dojrzałe dynie i kapustę, a stacjonujący w Delhi brytyjscy oficerowie leniwie grali w krykieta, mrużąc oczy od słonecznego blasku.
Kij uniesiony wysoko w górę, strużka potu spływająca po plecach. Pełna koncentracja. Trzeba dobrze przymierzyć.
Wstrzymać oddech.
Tymczasem martwa planetoida – wciąż w absolutnej ciszy, jakby cały kosmos również wstrzymywał oddech przed ostatecznym uderzeniem – nieuchronnie zbliżała się do najwyższych warstw ziemskiej atmosfery.
Prawa natury są proste i surowe jak boskie przykazania. Chwilę później stało się: kij uderzył w piłkę, a skała o barwie ciemnego popiołu brutalnie rozpruła niebo nad Półwyspem Indyjskim.
Bolid wdarł się w atmosferę pod kątem jedenastu stopni. Powietrze, któremu nie udało się uciec na boki przed czołem obiektu, uległo gwałtownej kompresji i rozgrzało się do temperatury pięciokrotnie przekraczającej temperaturę Słońca. Planetoida i znajdujące się pod nią warstwy podłoża wyparowały w mgnieniu oka, a piekielne wichry wyrwały w ziemskiej skorupie krater o średnicy stu dziewięćdziesięciu kilometrów.
Zanim rozległ się huk eksplozji, jezioro płynnej skały pochłonęło Delhi. Zaraz potem oślepiająca kula rozżarzonych gazów stopiła Himalaje, a fala uderzeniowa – powaliwszy wpierw lasy w całej Azji i dużej części Europy – przekształciła się w grzmot, jakiego nie słyszały dotąd ludzkie uszy.
Był to ryk anielskiej trąby, ryk bezlitośnie rozdzieranego powietrza, ryk obwieszczający całemu światu niewyobrażalną katastrofę.
...
nightelf87