Wszystkie serca pękają - Treggi Di.doc

(635 KB) Pobierz
Wszystkie serca pękają

Wszystkie serca pękają

 

Tytuł oryginału: Все сердца разбиваются
Autor: Treggi Di

Przekład: Toroj
Beta: Serathe
Kategoria: AU, slash, drama, romans, John/Sherlock
 

 

Rozdział 1


To był zły dzień.

Pomyłka goniła pomyłkę. Dwie kawy, dwa zgniecione, plastikowe kubeczki. Sherlock pochylił się na krześle, wyjmując je z kosza na śmieci. Powoli wyprostował cienki plastik, trzymając dwoma palcami za denko. Czemu je zgniatał? Nie wiedział. Czemu za każdym razem je gniecie?

To był bardzo zły dzień.
Sherlock postawił kubeczek, ponownie wyciągnął rękę przed siebie. Spojrzał na swoje palce. Zacisnął je w pięść, uderzył się nią w czoło – i jeszcze raz, i jeszcze. Myśl! Myśl! No, dalej!

Uderzył otwartą dłonią, ale to też nie pomogło.
Wyłączywszy sprzęt, Sherlock włożył papiery do górnej szuflady biurka. Zrobił kilka notatek – Lestrade znajdzie je później. Powie nikomu niepotrzebne „dziękuję” za uratowanie nikomu niepotrzebnego życia. Sherlock po raz kolejny zauważył rzecz oczywistą, ale może być lepszy.

Mógł być lepszy.
Zgasił światło i wyszedł z laboratorium. Zdjął fartuch dopiero w holu, ukradkiem wrzucając go do wózka sprzątacza.
Codzienna kradzież uniformu była męczącą i poniżającą rozgrzewką. Sherlock przeciął hol, odwracając głowę, by dziewczyna ze stoiska ze słodyczami do nie rozpoznała. Ludzie siedzieli na plastikowych krzesełkach, żuli coś, przeglądali czasopisma, męczyli się z bólu lub nudy. Czekali na swoją kolej. Sherlock zauważał symptomy. Wolałby ich nie widzieć, lecz było to na stałe wbudowaną funkcją, bez możliwości skasowania. Diagnozy zdawały się świecić nad głowami pacjentów, niczym lampka EXIT nad drzwiami.

To był zły dzień, a mógł się jeszcze pogorszyć.

I pogorszył.
- To znowu ty!

- Ja również życzę ci miłego wieczoru, Anderson.

Sherlock próbował umknąć, przyspieszając kroku, lecz były kolega wybiegł za nim ze szpitala.
- Czy ty plączesz się tutaj od wczoraj? No naprawdę, ileż można? Nie zdziwiłbym się, gdybyś spał w tomografie!
- A ja bym się nie zdziwił, gdybyś spał w gabinecie, kiedy wszyscy ci ludzie czekają aż ich przyjmiesz. Naprawdę, Anderson, jeśli chcesz być bardziej aktywny w ciągu dnia, powinieneś rzadziej sprzątać.
- Sprzątać?
Było coś, co Sherlock w Andersonie uwielbiał. Facet był w sumie tępawym poczciwcem, ale miał parę fenomenalnych cech. Na przykład wiecznie łapał się na jeden i ten sam haczyk. Gdyby Anderson był rybą, byłby już bardzo martwą rybą.

Sherlock uniósł brwi. Pochylił się do byłego kolegi, jakby chciał zdradzić mu jakiś sekret, jednak nie zadał sobie trudu, by zniżyć głos.
- Przypuszczam, że całą noc zajmowałeś się sprzątaniem. A panna Donovan ci pomagała. Sądząc po uszkodzeniach naskórka jej kolan, czyściła dywan. W odróżnieniu od niej, ty nosisz spodnie, więc mogę tylko snuć przypuszczenia. Jednak mimo wszystko udzielę ci porady lekarskiej: pozycja „na pieska” jest nie tylko nieestetyczna i poniżająca dla kobiety, ale też szkodliwa dla mięśni grzbietowych, zwłaszcza jeśli to grzbiet mężczyzny w twoim wieku.
- W moim... ty... Tego już za wiele! – Anderson poczerwieniał i Sherlock poświęcił kilka sekund na podziwianie tego widoku. Było coś pięknego w tym, jak krew napływa do twarzy, jak wściekle pędzi i rozdyma mikroskopijne kapilary. Sherlock ocknął się, kiedy Anderson sapnął mu prosto w twarz. Był niższy, więc musiał wspiąć się na palce, by dorównać i należycie zagrozić rozmówcy. Złapał Sherlocka za kołnierz koszuli i ścisnął go w garści, ale Sherlock nie czuł się urażony. Był zły na siebie: też sobie znalazł czas i miejsce na bujanie w obłokach. Idiotyzm.

- ...nie twoja sprawa! – usłyszał poprzez gwar własnych myśli. Nachmurzył się, nastrajając na tryb pełnego skupienia. – Jeśli się dowiem, że roznosisz plotki, to się nie pozbierasz! Nie myśl, że ja nie wiem. Wszyscy wiemy! Nadal tu przychodzisz, chociaż cię wywalili. Przez ciebie Lestrade będzie miał grube nieprzyjemności.

- Tylko wtedy, jeśli to rozpowiesz.

- Jak mnie wkurzysz to rozpowiem.
Sherlock przechylił głowę na bok. To nic skomplikowanego: myśl, patrz, analizuj.

Kieszeń koszuli nieco wypchana. Kiedy spotkali się w holu, Anderson miął coś w palcach. Co? Białe, malutkie, papierowe. Lepiło się do palców. Naklejka. Nie, etykieta. Etykieta od lekarstwa.
- Puste groźby, Anderson - rzucił niedbale Sherlock, patrząc na niego z góry (nie musiał w tym celu stawać na palcach). - Jeżeli zamierzasz spotkać się z kierownictwem, przy okazji wyjaśnisz, dlaczego wynosisz leki ze szpitala. Myślę, że sprzedaż narkotyków to dosyć poważny powód zwolnienia, nie sądzisz? A może i dodatkowych konsekwencji.

Biedny Anderson.

- Nie zamierzam niczego sprzedawać!
Oczywiście, że nie. Tacy jak Anderson nie potrafią nawet źle zaparkować samochodu. Więzienie dla takiego typka byłoby prawdziwym piekłem.
- Udowodnisz to w sądzie. I postaraj się zabrać ze sobą Donovan jako wspólniczkę. Przynajmniej będziesz pewien, że nie zacznie czyścić dywanów komuś innemu podczas twojej nieobecności.
Anderson odczepił się wreszcie od koszuli. Sherlock starał się nie myśleć o pogniecionym kołnierzu. Zacisnął pięści, by go nie poprawić. Anderson też ścisnął kułaki, choć z innych przyczyn.
- Zapłacisz za to – zagroził, a kiedy Sherlock uniósł brew, wyjaśnił: - W dosłownym znaczeniu. Gdybyś uszkodził mi auto, zapłaciłbyś za remont. Gdybyś złamał mi nos, opłaciłbyś leczenie. A teraz psujesz mi dzień, więc żądam rekompensaty.

Sherlock wyciągnął pogniecioną dwudziestkę – oszczędzał ją na papierosy, ale się rozmyślił.

- Ile jest warta twoja urażona miłość własna? Myślę, że chyba wystarczy?
Włożył banknot do kieszonki Andersona, obok anonimowego pojemniczka. Silny środek przeciwbólowy; niezły narkotyk. Raczej to pierwsze, niż drugie. Sherlock nie zamierzał tego roztrząsać. Każdy ma swój ból i każdy stara się z nim walczyć, jak może.
Skinąwszy głową, obszedł Andersona i skierował się na drugą stronę ulicy. Pójdzie do metra i kupi gazetę. Przed nim weekend, trzeba go jakoś przetrwać. W poniedziałek będzie można przyjść znowu – Lestrade powiedział, żeby nie przychodzić za często... Trzy razy w tygodniu to przecież nie za często?
Sherlockowi nie było dane dotrzeć na drugą stronę ulicy. Duży niebieski samochód (hatchback, auto rodzinne, dzieci plus pies...) wyskoczył nie wiadomo skąd. Nie, wróć. Kierowca jechał prawidłowo, to Sherlock naruszył przepisy. Naruszał je całe życie, co stało się nawykiem gorszym od palenia papierosów.
Impet uderzenia wyrzucił go w powietrze i cisnął na maskę, potem samochód szarpnął, hamując, i Sherlock upadł na jezdnię. Zderzenie z asfaltem wydusiło mu powietrze z płuc. Sherlock leżał na plecach, czując, jak ucho zalewa mu krew, i patrzył w niebo. Żywił nadzieję, że ma jeszcze kilka sekund, żeby zapamiętać ten beznamiętny daleki błękit, zanim zasłonią go przerażone ludzkie twarze. Gapie zawsze tłoczą się wokół rannego, prawie go depcząc. A ktoś w tłumie pewnie zacznie krzyczeć: „Lekarza!”

Sherlock miał ochotę się roześmiać.
Ale nie mógł. Przecież umierał. A poza tym, to byłoby zbyt bolesne.
Cierpienie rozrywało go na pół. Nie czuł dolnej połowy ciała, jakby ból ją pożarł. Zastanawiał się, czy zdążą go dostarczyć na chirurgię i kto będzie go reanimować. Przypomniał sobie grafik, a potem pomyślał z nadzieją, że może skona, nim dotrze na stół operacyjny. Prawie chciał zobaczyć Andersona – kogokolwiek znajomego w ostatnich sekundach życia. Żeby nie czuć się tak samotnie.

Był żałosny. I bardzo cierpiał.
Kiedy sądził, że już nikt do niego nie podejdzie, obok zjawił się jakiś nieznajomy. Hałas znów wdarł się do uszu Sherlocka, razem z potokami lepkiej krwi. Sherlock zrozumiał, ze cały ten czas znajdował się jak gdyby pod wodą. Cały ten czas – a nie trwało to chyba dłużej niż sekundę.
Nieznajomy pochylił się nad Sherlockiem. Wyglądał na rozgniewanego.

Kierowca? Przechodzień? Czy nie powinien być wystraszony, ogarnięty litością i chciwą ciekawością?
- Wszystko w porządku? – spytał mężczyzna. Wokół szyi zamotany miał niebieski szalik i jego koniec łaskotał Sherlocka po twarzy, rozpraszając myśli.
- Nie, nie wszystko w porządku. Umieram – wyjaśnił Sherlock bardzo spokojnie. Przywykł do kontaktów z idiotami. Facet musiał należeć do tego właśnie gatunku, gdyż oznajmił stanowczo:

- Nie umierasz. Wszystko jest w porządku.

- Potrącił mnie samochód.

- Głupstwo – burknął tamten, chwytając Sherlocka za rękę. Sherlock nie zdążył nic powiedzieć, nie zdążył krzyknąć, kiedy nieznajomy poderwał go szarpnięciem. Ból stał się nie do zniesienia, odrętwiałe nogi odmówiły posłuszeństwa, połamane żebra przemieściły się w klatce piersiowej, najwyraźniej przebijając płuca.
Sherlock otworzył oczy... i wszystko było z nim w porządku. Nic go nie bolało, a obok nie było nikogo. Niebieskie auto ominęło go ostrożnie. Za kierownicą siedział siwy starszy pan w sportowej marynarce.

Sherlock obejrzał się.

- O, cholera!
To był Anderson. Wytrzeszczał oczy, złapawszy Sherlocka za ramię. To nie bolało, chociaż powinno.

- Żyjesz?

- Wyjątkowo głupie pytanie – zauważył Sherlock, kręcąc głową. Dotknął ucha i skroni, lecz nie dojrzał na palcach śladów krwi. Na płaszczu też ich nie było, chociaż dokładnie widział...

Czy nie widział?
Sherlock odchylił głowę – niebo tak samo błękitne i bezmyślne.

- Miałeś szczęście, że zdążyłeś odskoczyć.

- Co?

- Samochód leciał jak torpeda! Ale i ty się nie rozglądałeś na boki.

- Co powiedziałeś?

- Na pewno wszystko w porządku? Jakiś jesteś przybity. To znaczy zawsze jesteś przybity, ale teraz...

Sherlock odszedł, nie słuchając dalej. Chwiał się lekko. Kiedy zszedł na stację metra, dotknął palcami policzka – tam, gdzie załaskotał go niebieski szalik.

Interesujące...
 

xxx

- Białaczka! – zawołał Sherlock triumfalnie, wchodząc do gabinetu Lestrade’a. W zapale nastroszył włosy, a potem poprawił pofałdowane rękawy fartucha. – A dokładniej, przewlekła białaczka szpikowa[1], jeśli cię to interesuje.

- Sherlock! Chyba już prosiłem, żebyś nie wchodził do mnie bez pukania! I w ogóle – Lestrade surowo splótł palce, siedząc za swoim paskudnym, kwadratowym biurkiem – jestem trochę zajęty.

Sherlock spojrzał.

O, interesant – nie zauważył go (źle, źle, źle). Siedzi na krześle, gapi się.
- Tak, tak, oczywiście – wymamrotał Sherlock w stronę Lestrade’a. – Proszę wybaczyć. – Podszedł do okna i wyjrzał przez nie, zakładając ręce za plecy. Okno wychodziło na wewnętrzny dziedziniec szpitala. Przygnębiający widok, ale Lestrade nigdy nie opuszczał żaluzji. W szybie widać było, jak Lestrade obrzuca Sherlocka długim, zmęczonym spojrzeniem, a potem zwraca się do gościa z zakłopotanym uśmiechem,
- No cóż... ekhm... To by było wszystko. Jeśli pojawią się jakieś problemy, proszę zwrócić się do miss Donovan.

Kiedy gość zamknął za sobą drzwi, Greg przeciągnął się ze stęknięciem, potarł skronie i obrócił się na krześle w stronę Sherlocka, gotów słuchać.
- No, kto tam ma CML?

- Ta kobieta z pięćset ósmej.

- Pięćset ósma? - Lestrade zmarszczył czoło, próbując zrozumieć. - Chwila, to nie mój oddział!

- Jaka różnica! – Sherlock z rozdrażnieniem wzruszył ramionami. - Nie mogę przecież iść z tym do Dimmocka! Kobieta z pięćset ósmego, z podagrą. - Starał się wyrazić głosem całą swoją pogardę, wypowiadając tę dyletancką diagnozę. - Sześćdziesiąt dwa lata, wnuczka przyniosła jej jedzenie z kafeterii.

- I co?

- Nie zjadła.

- Wiesz, jestem w stanie ją zrozumieć – parsknął Lestrade. Nigdy nie traktował spraw zbyt poważnie. A raczej starał się nie okazywać tej powagi - widocznie obawiał się wizerunku groźnego szefa oddziału. Ta wieczna potrzeba bycia „swoim”, pielęgnowania dobrych stosunków z byłymi kolegami, a obecnie podwładnymi. Zdaniem Sherlocka był to nonsens, lecz jego pogląd Lestrade’a nie interesował. Przynajmniej nie w sferze osobistej; ewidentnie dał to do zrozumienia. Gdyby byli przyjaciółmi, wtedy jeszcze można byłoby coś doradzać.

Lecz Sherlock nie miał przyjaciół.

I to było zupełnie normalne.

- Z miodowych ciastek też zrezygnowała, chociaż to jej ulubione. I z batoników z automatu. I sałatki owocowej. Powiedziała mi, że jest syta, chociaż ostatni posiłek przyjęła pięć godzin i dwadzieścia minut wcześniej.

- No i co? Starsi ludzie niewiele jedzą.

- „Starsi ludzie niewiele jedzą” – powtórzył Sherlock drwiąco. – To twoja opinia jako lekarza?
- Stop. Poczekaj! Ona powiedziała ci… Sherlock! - Lestrade załamał ręce, robiąc cierpiętniczą minę. - Rozmawiałeś z pacjentką? Przecież już o tym mówiliśmy! Nie wolno ci tak sobie wchodzić do sal i wypytywać pacjentów! Ty tutaj już nie pracujesz, i jeżeli ktokolwiek się dowie …

- Nie bój się, nikt się nie dowie. Tak samo, jak nikt nie dowiedziałby się o jej białaczce, gdyby nie ja. Wypełnienie brzucha i artretyzm - objawy. Ponadto analiza jej krwi wykazała podwyższony poziom granulocytów, ale że ją wepchnęli na internę z podagrą, to raczej nie zdiagnozowanoby tego zbyt szybko.
- No tak. Dobrze. – Lestrade znów potarł skronie. Ten gest Sherlocka okropnie drażnił. – Zobaczyłeś, ze starsza dama nie je miodowych ciasteczek i postawiłeś diagnozę. Choroba, której w naszym szpitalu nie odnotowano od dwudziestu lat...

- Ośmiu. Trzeba jej zrobić biopsję.
- Na podstawie tego, że ta pani nie chce jeść. Staruszce z artretyzmem. Zrobić bolesny i poważny zabieg. Dlatego, że podejrzewasz...
- Ja wiem. Sherlock popatrzył Lestrade’owi prosto w oczy i to znowu zadziałało. Ordynator odwrócił wzrok i zaczął grzebać w szufladzie biurka i podziwiać otwartą paczkę papierosów, leżącą na dokumentach. - Wiem, i ty też wiesz. Moje domysły w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach okazują się słuszne.

- Lecz zawsze pozostaje ten jeden procent, prawda?

Przeklęta statystyka. Sherlock ponownie odwrócił się do okna, chowając ręce do kieszeni fartucha. W ustach czuł gorycz (straszliwie chciało mu się palić). Lestrade ma rację, podupada ostat...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin