Druga szansa Treggi Di POL.doc

(217 KB) Pobierz
Druga szansa

Druga szansa

Tytuł oryginału: Второй шанс

Autor: Treggi Di

Tłumacz: Toroj

Beta: Minamoto

Objętość: 4 rozdziały

Kategoria: gen, AU, OOC, postreichenbach

Zgoda na tłumaczenie: otrzymano

 

Każdemu należy się druga szansa. Także Johnowi Watsonowi. Właśnie dlatego pojawił się Hamish Watson.

 

Rozdział 1

 

John zszedł do kuchni, przeciągając się po drodze. Kręgi szyjne nieprzyjemnie chrzęściły – już dawno trzeba było iść na masaż, bezpłatne kupony już od miesiąca walały się w misce na klucze pod lustrem... Jak zwykle, John w myślach przejrzał listę zajęć: „Zaścielić łóżko – zrobione. Wziąć prysznic – zrobione. Zrobić śniadanie...” Takie myślowe spisy wnosiły do życia Johna jako taki porządek. Nabrał takiego nawyku po upadku Sherlocka.

Upadku. Jakby Sherlock był państwem albo kursem euro. John nie wymawiał tego słowa na „ś”. Jego psychoterapeutka z pewnością uznałaby to za jakiś symptom. Zresztą biedaczka odniosła z nim, jako pacjentem, druzgocącą porażkę. Jej słowa podczas ostatniego spotkania brzmiały: „Bardzo mi przykro, John”. W przekładzie na niepsychologiczny język: „Jestem rozczarowana” albo „Nie starałeś się”.

John starł okruszki ze stołu, rozsunął zasłonki, wpuszczając do wnętrza ciepłe poranne światło. Otworzył lodówkę, zastanawiając się, co lepsze: „klasyka” czyli płatki zalane mlekiem, czy „pracochłonne” tosty z jajecznicą. W zadumie przesunął wzrokiem po półkach.

- O, nie. Nie-nie-nie – wymamrotał, zamknął lodówkę i ukrył twarz w dłoniach. Westchnął a potem zawołał gniewnie:

- Dłoń! Ludzka dłoń w lodówce!
- A gdzie miałaby być? – rozległo się za jego plecami. – Małpia łapka też by się nadawała, ale pomyślałem, że to niehigieniczne.

- I dlatego położyłeś odrąbaną rękę między maselniczką i jajkami.
- Ona nie jest odrąbana, John. Niewątpliwie uschła – rzekł pobłażliwym tonem rozmówca Johna, odsuwając krzesło od stołu i włażąc na nie. Chude nogi prawie już dosięgały do podłogi – Hamish rósł aż nazbyt szybko jak na dziecko w jego wieku. W Hamishu w ogóle było dużo tych „nazbyt”.
- Ach, tak. – John złożył ręce na piersiach i zmierzył chłopca najsroższym spojrzeniem ze swojego repertuaru. Hamish zabawnie wysunął podbródek i uniósł brwi: „Co?”.

- Już ty wiesz, co – powiedział John. Hamish uśmiechnął się leciutko.

- Sprzątnę ją jutro.
- Teraz.

- Dziś wieczorem.

- Teraz.
- John! Jeśli położę ją w swoim pokoju, pani Hudson ją zabierze! – jęknął chłopiec. – Tak jak zabrała moje żuki i Sammy’ego.
- Przynoszenie termitów do domu było naprawdę głupim pomysłem. Myślałem, że to już omówiliśmy. I nie nazywaj zdechłego szczura Sammy.

- Mam to w nosie. To był mój zdechły szczur – oznajmił Hamish ponuro. – Nikt nie miał prawa go zabierać.
Wciąż jeszcze dąsał się na panią Hudson, choć starała się odkupić swój występek keksem i rozmaitymi innymi wypiekami. John westchnął i wyjął karton mleka.

- Głosuję za „pracochłonnym” – skrzywił się Hamish.
- Nie zasłużyłeś na „pracochłonne” śniadanie. – John wyjął z lodówki jajka, starając się nie dotykać odrąbanej... przepraszam, odeschniętej ręki.
- Przynieś mi gazetę.

- Sam sobie weź. Jest w przedpokoju.
- Joooohn... – westchnął Hamish ciężko, odsuwając krzesło.

- Nie nazywaj mnie John! – zawołał za nim John. – I pomóż mi z jajecznicą!


xxx


- A więc, ręka... – John wrócił do tematu, kiedy wychodzili z metra. Całą drogę mocno trzymał chłopca za rękę. Czuł się nieswojo w tłumie, gdzie łatwo zgubić dziecko. A tym bardziej Hamisha. Pewnego razu John przeżył dwie najstraszniejsze godziny w swoim życiu, biegając po wielkim supermarkecie i szukając syna, który postanowił śledzić jakiegoś „podejrzanego typa”.
Najlepiej byłoby jeździć taksówką, ale John o dawna nie mógł sobie pozwolić na takie zbytki. Hamish mawiał czasami posępnie: „Ja jestem twoim głównym zbytkiem”. W takich chwilach Johna ściskało w piersiach, zawsze podchodził do niego, by patrząc mu w oczy poważnie odpowiedzieć: „Nie jesteś zbytkiem. Jesteś koniecznością. Najbardziej niezbędną koniecznością.” Hamish uśmiechał się blado, ale za jakiś czas znów mówił coś w tym stylu.
- Po co ci ta ręka?

- Do doświadczenia.

- Rozumiem. Doświadczenie.
Przeszli przez ulicę i podążyli wzdłuż ogrodzenia parku. Hamish wyciągnął rękę, by dotykać palcami prętów.
- Ona spełnia życzenia. Słyszałeś kiedyś legendę o małpiej łapce? Z nią byłoby efektywniej, ale myślę, że ręka też się nadaje.

- Wypowiadasz życzenie i jeden palec się zagina? Coś w tym rodzaju?
- Tak, John, coś w tym rodzaju.

- Przecież prosiłem, żebyś nie mówił do mnie „John”.
Hamish milczał. John uśmiechnął się, patrząc z ukosa na kędzierzawą chłopięcą głowę. W Hamishu zdumiewającym sposobem łączył się pragmatyzm uczonego i naiwna wiara w bajki i legendy, które gdzieś usłyszał. Przez tydzień na przykład naprzykrzał się Johnowi, namawiając go do kupna najnowocześniejszego filtra do wody. „Srebrny filtr! Będziemy pić srebrną wodę, John! Pomyśl tylko!”. Czasem Johna przerażała myśl, że Hamish kompletnie nie potrafi rozpoznać kłamstwa. Strach pomyśleć, czym to może poskutkować.
- No dobrze. A skąd wziąłeś tę rękę do doświadczenia?

- Od Milesa.

- Od kogo?

- Taki chłopak ze starszej klasy.
- O. A skąd Miles miał zmumifikowaną rękę?

Dochodzili do budynku szkoły. Hamish nieznacznie zwolnił kroku, tylko trochę, ale John to zauważył.

- Od ojca. A ten ją kupił, kiedy podróżował po Albanii. Ojciec Milesa jest fotokorespondentem – powiedział Hamish z szacunkiem. Fotokorespondent – fajnie. Nie to co lekarz w domu starców.
John westchnął. W szeroko otwartą bramę szkoły wlewał się pstry potok uczniów. Duże kolorowe plecaki były podobne do ślimaczych domków. John zobaczył Becky i uśmiechnął się do niej – trzymała swojego syna za ramię i coś do niego mówiła z naciskiem, lecz przerwała, by uśmiechnąć się do Johna.
- Dobrze. Ale żeby jutro zniknęła z lodówki. Rozumiemy się?

- Pojutrze.

- Nie targuj się. Jutro i kropka. – Zatrzymali się przed bramą, Hamish ponuro patrzał na przechodzących obok uczniów. „Idioci” – malowało się wyraźnie w jego spojrzeniu. Nic dziwnego, że po trzech miesiącach nadal nie znalazł przyjaciół. – Tak nawiasem... – John zmarszczył brwi. – Miles nie oddał ci jej ot tak sobie?

Hamish niechętnie kiwnął głową.
- Zamieniliśmy się.

- Tak? Na co? – John zrobił w myślach rewizję: telewizor na miejscu, lodówka, pralka... pralka! Nie zwrócił uwagi, czy była w łazience, kiedy brał prysznic? Niech to diabli...

- Przestań panikować – odezwał się Hamish z niezadowoleniem. – Nie jestem głupi. Nie wziąłem niczego z domu. – „Tym razem” zawisło w powietrzu. Odbyli bardzo poważną rozmowę, kiedy John odkrył nieobecność antykwarycznych szachów, prezentu od Mycrofta. – Obiecałem odrabiać za niego lekcje.

- Kiedy on jest zdaje się w wyższej klasie?

Hamish popatrzył na ojca znacząco. „No i co?”

- Okej. Na jaki termin się umówiliście?

- Do końca roku.

- Do końca roku?! – krzyknął John, a Hamish niedbale wzruszył ramionami.

- Nie przejmuj się tak. Pewnie za parę miesięcy i tak trzeba będzie zmienić szkołę.

John westchnął. To była już czwarta szkoła w ciągu dwóch lat. Sedno leżało nawet nie w tym, że Hamish nie potrafił znaleźć wspólnego języka ze współuczniami i nauczycielami. John musiał przenosić Hamisha, żeby nikt się nie zorientował, jak bardzo jest szczególnym chłopcem. Kiedy dziecko rośnie dosłownie w oczach, to wywołuje pytania, a John nienawidził na nie odpowiadać.

Zadzwonił dzwonek, ostatni uczniowie wbiegli w otwarte drzwi. John lekko popchnął Hamisha w ich stronę.

- Porozmawiamy o tym później. Idź, zaraz się spóźnisz!

- No to do wieczora. – Hamish pomachał Johnowi i pobiegł w kierunku szkoły. John patrzył za nim, póki za chłopcem nie zamknęły się drzwi.

xxx

 

John zbadał Ester, miłą starszą panią z drobnymi siwymi loczkami. Znów miała alergię i wysypkę na rękach oraz plecach.

- Potrzebuje pani nowej diety – powiedział z roztargnieniem, przeglądając menu z jadalni. Ester uśmiechnęła się życzliwie.

- Znów zgoliłeś wąsy, skarbie? Lepiej wyglądałeś z wąsami. – Wyciągnęła rękę by dotknąć policzka Johna, a ten uśmiechnął się łagodnie. Ester brała go za Olivera, swojego męża, który zmarł wiele lat temu. Doktora brano tu za wiele rozmaitych osób.
Po skończeniu badania i zaprowadzeniu Ester do jej sypialni, John zamierzał pojechać po Hamisha, jednak zadzwoniła jego zmienniczka.

- Tobie są potrzebne nadgodziny, prawda? – spytała. John westchnął ciężko. Owszem, nadgodziny były mu potrzebne. Pieniądze były potrzebne. Bardzo. – Ratujesz mi życie. Przypomnij, żebym cię zaprosiła na kolację.

- Nie trzeba – uśmiechnął się John do telefonu.
- Jeszcze jak trzeba!
Po upadku Sherlocka kobiety zaczęły częściej zwracać na Johna uwagę. Greg powiedział, że to z powodu tego, że John wygląda jak męczennik. Kobietom podobają się mężczyźni, którzy mają za sobą jakąś tragedię. Kochają wdowców, o ile utracona żona była niezbyt dobra. Pocieszać „rycerza smutnego oblicza” – to jedna sprawa, a rywalizować z nieboszczką – coś zupełnie innego.

W każdym razie, żadna z nich nie wytrzymałaby konkurencji.

Przedtem Sherlock robił wszystko, by dziewczyny uciekały od Johna. A teraz John sam unikał ich towarzystwa. Miał Hamisha – a żadnej dziewczynie nie zdoła wyjaśnić, w jakim stopniu jest on wyjątkowy.

Zresztą, panie nadal atakowały na wszystkich frontach. Na przykład Becky, samotna matka, której syn uczył się razem z Hamishem, energicznie zapraszała Johna na kawę. Nawet uległ pewnego razu jej urokowi i spędzili pół godziny w kawiarni. Następnego dnia Hamish sprowokował jej syna, chłopcy pobili się, i John postanowił więcej nie ryzykować. Uśmiechać się z daleka było znacznie bezpieczniej – i przyjemniej, prawdę mówiąc.
John spojrzał na zegar: lekcje już powinny się zakończyć. Wybrał numer. Hamish odpowiedział po czwartym sygnale.

- Tak?

- Nie dam rady cię odebrać. Nadgodziny.

- Jasne. – Jeżeli nawet Hamish się zdenerwował, to nie było tego słychać w jego głosie.

- Do kogo pojedziesz - do Molly czy do Mycrofta?

Hamish zastanowił się.

- Do Molly.

- Dobrze. Przyślę po ciebie taksówkę.

- Sam mogę tam pojechać, przecież wiesz.

- Wykluczone.

John nie lubił wypuszczać Hamisha samego do miasta. Starał się odprowadzać syna do szkoły i go odbierać. Może i był nadopiekuńczym tatusiem, ale cóż, niech już tak będzie.
- Nie mamy pieniędzy na taksówki – przypomniał Hamish ze zmęczeniem i John poczuł się jak nieudacznik. Jego syn zmuszony był pamiętać o oszczędności, w wieku, kiedy nie powinno się myśleć o takich rzeczach.
- Nie martw się tym. Kiedy dotrzesz do Molly, wyślij sms.

- Dobra – burknął Hamish. John wiedział, ze zapomni. Ale Molly na pewno napisze.

Owszem, po pół godzinie telefon zawibrował.

„John! Hamish opowiedział mi o dłoni. Bardzo miłe!”
John uśmiechnął się. Tych dwoje dobrało się w korcu maku.

Przypomniał sobie, jak spotkał Molly mniej więcej miesiąc po upadku Sherlocka. Wyszło jakoś głupio. Zderzyli się w sklepie. W pierwszej chwili John jej nie poznał, a potem tak się zdziwił. Że ona żyje, że robi zakupy... Wcześniej nie mógł jej sobie wyobrazić nigdzie poza kostnicą, i w niczym innym tylko w białym kitlu. Molly Hooper nie istniała, tak jak nie istnieli Lestrade i Mycroft, i wszyscy inni ludzie związani z Sherlockiem. Nie było przygód i szalonych taksówkarzy, sfałszowanych obrazów ani gigantycznych psów – to wszystko powinno zniknąć, rozpłynąć się po upadku Sherlocka. Mieszkanie na Baker Street i przynależna do niego pani Hudson były anomalią, ocalałą wyspą pośród białej plamy i John rozpaczliwie czepiał się tej więzi z przeszłością.
A oto teraz pojawiła się Molly. Johnowi z jakiegoś powodu jej widok sprawiał przykrość. Nawet pomyślał, żeby cichaczem odejść, póki go nie zauważyła. Ale było już za późno – odwróciła się, zobaczyła Johna i natychmiast próbowała schować się za stelażem z konserwami, jednak niezgrabnie uderzyła o niego ramieniem i upuściła koszyk. Produkty rozsypały się po podłodze. John pochylił się, by pomóc je pozbierać.
- Cześć. – Molly uśmiechnęła się żałośnie, Złapała toczącą się po posadzce cytrynę; John zauważył, że drżą jej ręce. Nagle pomyślał, że Molly pewnie ciężko na niego patrzeć – jest przypomnieniem o Sherlocku. Zrozumienie spadło na niego ciężkim wodospadem: jej naprawdę może być bardzo ciężko. Pogrążony w swoim cierpieniu John zapomniał o innych ludziach, o tym, że im też jest nielekko. Greg nie pojawił się na pogrzebie: źle się rozstali z Sherlockiem, widocznie czuł się winny. Mycroft… Mycroft był jego bratem! A Molly? Ile lat była zakochana w Sherlocku? Jak ona na niego patrzyła! Jeżeli John tak cierpi, to co się dzieje z nią? Jak ona w ogóle to wytrzymuje? Jak może żyć, chodzić do sklepu? Jak może… to znieść?

Jak w ogóle można wytrzymać, jeżeli człowieka, który był dla ciebie całym światem, już nie ma?!

A przecież John wytrzymywał.

- Cieszę się, że cię spotkałem - powiedział wtedy szczerze, a Molly schowała twarz w dłoniach.

Potem starał się podtrzymywać z nią kontakt. Dzwonił od czasu do czasu, umawiał się na spotkania. Było mu jej żal. Przez długi czas John mógł żałować tylko siebie, a potem jakby coś przełączyło się w jego wnętrzu, i wypełniła go litość dla tych, którzy znaleźli się z nim w jednej łodzi.

Kiedy spotykali się z Molly, John nie mógł wymyślić tematu do rozmowy. Nie chciał rozmawiać z nią o Sherlocku, ale o niczym innym mówić nie mogli. John odkrył, że są z Molly bardzo podobni do siebie. On też czuł się okręgiem, centrum którego był Sherlock Holmes. Czuł się teraz jak okrąg bez centrum, wyszczerbiony, przerwany. Jak cholerny łuk, jeżeli dalej zagłębiać się w geometryczne metafory.
Któregoś razu John przyszedł do Molly z dwiema butelkami wina. Miał nadzieję, że się upiją i zrobią jakieś głupstwo. Ostatecznie mogłoby im się udać. Pasowali do siebie. A zamiast tego John zaczął mówić o Sherlocku: jaki był nieznośny, jak się rządził, i nie zamykał tubki z pasta do zębów, i rozrzucał swoje rzeczy... i wiecznie wpadał w kłopoty... zachowywał się obrzydliwie wobec ludzi, którzy... którzy...
Molly położyła go spać na kanapie. Twarz miał mokrą od łez. Przykryła go pledem, a potem wyszeptała:

- Przepraszam, wybacz mi, wybacz...
Jej kot wskoczył na kanapę i zwinął się w kłębek, przyciskając stopy Johna ciepłym ciężarem. Rankiem John ze wstydu nie mógł jej spojrzeć w oczy, ale Molly udawała, że nic się nie wydarzyło, nie było żadnej odrażającej emocjonalnej sceny.
Hamishowi Molly się spodobała. To znaczy nazywał ją „bezmyślnym stworzeniem”, ale zarazem odnosił się do niej z sympatią. John podejrzewał, że Molly ujęła się za nim, kiedy pojawiła się kwestia wizyt w kostnicy. John uważał, że Hamish nie ma tam nic do roboty – „Na miłość boską, to przecież dziecko!”. Molly odpowiedziała na to: „Przecież to tylko ciała. Nie ma w nich nic strasznego. Śmierć to naturalny proces” – czym zasłużyła na pełne szacunku spojrzenie Hamisha. Miała swoje powody, żeby go bronić: szalała za chłopcem i zawsze się cieszyła, kiedy ją odwiedzał.

„Nie dawaj mu żadnych części ciała w prezencie” – napisał John surowo.
„ :-) ” – Tyle, jeśli chodzi o odpowiedź.

xxx

Wieczorem siedzieli w salonie. John rozparł się na kanapie, leniwie kartkując jakiś kryminał. Książka była nudna i John chwilami odrywał się od lektury, a potem znów zaczynał czytać, wciąż zapominając, o co chodzi w tej zaplątanej historii.

Hamish ślęczał nad zadaniem domowym – swoim albo Milesa. Tykał zegar, za oknem wył wiatr. Spokojny wieczór, jeden z tych, które John cenił najbardziej. Zajrzała do nich pani Hudson, ale Hamish wciąż jeszcze był na nią obrażony. 

- W łazience znów się skończyły czyste ręczniki – oznajmił jej.

- Zapominasz się, młody człowieku. Nie jestem waszą gosposią! – burknęła pani Hudson dobrodusznie.

- Tak? To dlaczego pani sprząta w moim pokoju? Zdaje się, że nikt pani za to nie płaci.

- Hamish! – oburzył się John. Pani Hudson zacisnęła wargi.
- Dlatego, że masz tam prawdziwy chlew. Jeśli nie będę tego ogarniać od czasu do czasu, zginiesz pod lawiną śmieci.
- Sammy nie był śmieciem!

- Ten szczur? Kochanie, ty nadal się na mnie o to gniewasz?

Hamish w milczeniu przewrócił stronicę.
- Świetnie, dąsaj się dalej! – Klasnęła w ręce. Odpowiedzi nie było. – Sherlock! – Pani Hudson raptem zamarła, zakrywając usta dłonią. Hamish obejrzał się gwałtownie. Pani Hudson pokręciła głową.

- Przepraszam. Przepraszam. – Spojrzała na Johna. – Ja nie... Przepraszam. – Pospiesznie wyszła z pokoju. Przez kilka sekund w salonie panowała martwa cisza. Potem John westchnął.

- No proszę, zdenerwowałeś panią Hudson.

Hamish mruknął coś niewyraźnie, z przesadną uwagą wpatrując się w podręcznik.

- Co tam masz?

- Chemia.

- Ciekawe?

- Nuda.

- U mnie też nuda - westchnął John, patrząc na kryminał. - Zamienimy się?

Hamish się uśmiechnął.

- Obiecałem Milesowi, że dostanie przynajmniej C.*

- Ej! – John roześmiał się, a Hamish uśmiechnął szeroko. Za oknem rozległ się grom i zaczął padać deszcz.

O północy zegar wybił głuche „bommm”. John ziewnął. O tej godzinie zwykle kładli się spać. Odesłać Hamisha do łóżka wcześniej i tak się nie dawało, jednak o dwunastej życzyli sobie dobrej nocy i rozchodzili do sypialni. John popatrzył na Hamisha, który zakopał się w zeszytach. Obok niego leżał stosik pootwieranych podręczników. Na nosie chłopca czerniała plama atramentu. John wrócił do lektury.

Po godzinie zaczęły mu się kleić oczy. Hamish też ziewał, szybko coś zapisując w zeszycie, aż pióro dziurawiło papier. John wstał z kanapy, przeciągnął się i podszedł do stołu.

- Robisz od razu na rok w przód?

- Ma dużo zadań.

- Na jakie przedmioty się umówiliście?

- Na wszystkie.

- Wszystkie? Przez cały rok będziesz odrabiać za niego lekcje ze wszystkich przedmiotów?!

Hamish spojrzał na Johna spode łba.

- Ale ona spełnia życzenia – powiedział cicho. John westchnął.

- Posuń się. Co ci tam zostało?

Hamish podał mu podręcznik.

- Historia. I z literaturą mi jeszcze nie wychodzi.

- Zajmij się na razie biologią, a jakby co, to dokończymy jutro, w metrze.

Przez kilka minut ciszę mącił tylko szelest papieru. Potem Hamish powiedział cicho:

- Dziękuję. – I dodał po chwili: – Masz tusz na policzku.

 

* Odpowiednik polskiej „czwórki”.

 

Rozdział 2

 

W weekend przyjechał Mycroft. Napili się we trójkę herbaty, a potem John zostawił tych dwóch przy omawianiu polityki, a sam wybrał się do kliniki. Doktor Heartless przywitał Johna jak starego znajomego. Poszli do kafeterii, żeby omówić najpilniejsze sprawy. W gabinecie Johna ogarniał strach: wszystko wydawało się zbyt poważne, zbyt oficjalne. 

John zamówił kawę americano i rogalik, a po chwili zastanowienia poprosił o zapakowanie jeszcze dwóch na wynos. Hamish i tak wie, gdzie on pojechał, a rogaliki były jedynym, co godziło go z istnieniem kliniki. Mycroft też mógłby raz jeden odpuścić sobie wieczystą dietę. John uśmiechnął się do siebie, zastanawiając się, czym ci dwaj aktualnie są zajęci.

John spotkał się z Mycroftem po upadku Sherlocka dopiero wtedy, gdy podjął tę ważną decyzję. Uznał, że Mycroft powinien wiedzieć. W pewnym sensie potrzebował jego błogosławieństwa.
Mycroft bardzo schudł, ale poza tym się nie zmienił: ten sam parasol, wyrazista mimika, potrafiąca przekazać wszelkie odcienie niezadowolenia. Pierwsze, co przyszło Johnowi do głowy, kiedy zobaczył Holmesa starszego to „zapięty na wszystkie guziki”. Mycroft był taki również wcześniej, lecz teraz było to jakoś silniej odczuwalne. W jego oczach mignęło to samo zdumienie, jak u Johna, kiedy ten spotkał Molly. „Ty wciąż jeszcze istniejesz?” Widocznie John był dla niego czymś w rodzaju dodatku do Sherlocka. Jego współlokator, jego doktor, jego Watson. Oddzielnie John zwyczajnie nie miał prawa egzystować, dla Mycrofta był pustym miejscem, ale jednak zgodził się na spotkanie.
Kiedy John oznajmił mu, co chce zrobić, przez twarz Mycrofta przebiegł skurcz. John nie mógł pojąć, co to było: ból? Obrzydzenie? Czy po prostu gniew?

Mycroft rzucił gwałtownie:
- Nie możesz. Nie masz prawa. Nie pozwolę na to.

I dodał:

- Sherlock był jedyny w swoim rodzaju. I nigdy nie będzie inaczej.
A potem wsiadł do swojego czarnego samochodu i odjechał. John później długo jeszcze oczekiwał konsekwencji. Myślał, że Holmes będzie mu przeszkadzać, może nawet grozić, coś zrobi... Nic takiego się nie wydarzyło. Może Mycroft nie uważał Johna za zdolnego do przeprowadzenia takiego przedsięwzięcia, a może w głębi duszy chciał, żeby John postąpił po swojemu.
Przyszedł dwa tygodnie po pojawieniu się Hamisha. Zastygł w korytarzu, nie próbując wejść na piętro. Był dziwnie zmatowiały, wyszarzały, jego włosy nie były już tak rude jak John zapamiętał, garnitur miał koloru kurzu, choć dalej wyglądał jak prosto spod igły. Mycroft patrzył na swoje dłonie, złożone na rączce parasola.
- Pozwolisz mi go zobaczyć? – Jego głos brzmiał spokojnie i pewnie, ale było to pytanie, nie stwierdzenie.

Mycroft oddałby za Hamisha życie. John był spokojny, kiedy zostawiał syna z Holmesem. Czasem nawet wydawało mu się, że Mycroft kocha Hamisha mocniej niż sam John. To były głupie myśli.
Mycroft starał się nie powtarzać swoich błędów. Czasami w jego tonie pobrzmiewały nuty, które przypominały Johnowi ich spory z Sherlockiem, lecz Mycroft ani na chwilę nie zapominał, że Hamish to nie Sherlock. Zrobiłby wszystko, co tylko możliwe, by Hamish nie nazwał go arcywrogiem.
- John, mam dobre wieści – powiedział doktor Heartless, kiedy usiedli przy stoliku. John uśmiechnął się z ulgą. Od dawna nie słyszał dobrych wieści. – Ponadnormatywny wzrost potrwa jeszcze około półtora roku, a potem, według naszych prognoz, tempo spadnie o sześćdziesiąt procent. W pełni unormuje się w ciągu dwóch lat, plus minus trzy miesiące.
- Ile będzie miał?

- Wiek pokwitania. Gratuluję. – Doktor Heartless uśmiechnął się współczująco.

John zajęczał i zakrył twarz dłońmi, jednak serce mocno mu biło z radości. To się skończy. Wszystko będzie dobrze. Jeszcze trochę cierpliwości i burzliwy wzrost Hamisha się unormuje. John będzie miał syna nastolatka, ale przynajmniej Hamish nie zestarzeje się na jego oczach.

xxx

John doskonale pamiętał tamtą okropną rozmowę. Wiedział, że jej nie uniknie, ale miał nadzieję, że nastąpi ona dużo, dużo później. Szczerze mówiąc, John w ogóle o tym nie pomyślał, kiedy podejmował decyzję, a później już nie miał do tego głowy.
Jednak w rok po pojawieniu Hamisha to się wydarzyło.
John robił kolację, a chłopiec przyszedł do kuchni, usiadł za stołem i odezwał się ponuro:

- Nie jestem głupi.
- Wiem – uśmiechnął się John, odkładając pęk selera naciowego. Odsunął krzesło i usiadł naprzeciwko. – Co się stało?

- Nie jestem głupi – powtórzył Hamish z uporem. – Opowiedz mi wszystko.

Johnowi zaschło w gardle.

- O czym mówisz? – zdołał wykrztusić.
Pod uważnym spojrzeniem Hamisha John poczuł się jak podły kłamca. Te przejrzyste szaroniebieskie oczy nigdy przedtem nie wydawały się tak chłodne, tak samo jak i jego głos. Straszne, kiedy dziewięcioletni malec mówi takim tonem.

- Będziesz wypierać się do ostatka, tak? - Hamish zmarszczył brwi. - Jak sobie chcesz. Opowiedz mi o mamie.

- Co chcesz wiedzieć?

- Gdzie ona jest?

- Ona... – Gardło Johna tak się zacisnęło, że ledwo mógł mówić. – Jej już nie ma.
- I nigdy nie było – podsumował Hamish.

- Nie mów tak.
- Gdzie są jej fotografie. Czemu nie ma ani jednej?
„Dlatego, ze on nienawidził paparazzich, a żeby sfotografować go ot tak, dla siebie, nigdy się nie domyśliłem” – pomyślał John. Westchnął drżąco.
- Hamish, proszę, porozmawiamy o tym innym razem.

- Nie. Teraz.
- Nie męcz mnie.

- Jak miała na imię?

John zmrużył oczy. Zdążył już zapomnieć, jak bezlitosny potrafił być Sherlock. Nie chciał płakać, nie chciał straszyć Hamisha. Zresztą, ten chyba nie wystraszyłby się łez. Jednak John nigdy nie płakał przy nim i nie zamierzał tego robić. Zrobił głęboki wdech i otworzył oczy. Hamish patrzył na niego, stanowczo zaciskając wargi. Inkwizycja i inspektor Scotland Yardu w jednej osobie. „Przesłuchanie długo nie potrwa – zrozumiał nagle John. - On już wie”.

- Przecież sam już zrozumiałeś?

- Domyślałem się od kilku miesięcy. Ale zrozumiałem do końca wczoraj, podczas badania w klinice.

- Podsłuchałeś lekarzy?

- Po prostu zestawiłem fakty, John – rzekł Hamish wyrozumiale.
- Nie nazywaj mnie tak!

- A jak?

To zabolało.

- Wiesz, jak.
- Nie wiem. Wyjaśnij.

- Mów do mnie jak wcześniej. „Tata”.

- Ale ty nie jesteś moim tatą. W sensie biologicznym.
- A co to za różnica? – wyszeptał John.

Hamish złożył koniuszki palców pod podbródkiem. Kiedy John zobaczył to po raz pierwszy, zalała go fala zgrozy i zachwytu. Teraz już przyzwyczaił się do tego gestu.

- Nawet nie jestem do ciebie podobny - powiedział Hamish. - I nic dziwnego. Nie miałeś nic wspólnego z moim pojawieniem się na świecie. Najwyżej za to zapłaciłeś. Powinienem nazywać cię „nabywcą” lub „właścicielem”, bo przecież mnie kupiłeś - to byłoby logiczne.

John jeszcze nigdy nie był tak bliski tego, by uderzyć dziecko.

- Czemu tak się do mnie odnosisz? – zapytał, wziąwszy się w garść. Hamish jakby tego nie usłyszał, tylko rozważał dalej:

- Pani Hudson pewnie ją znała. Mówiłeś, że od dawna tu mieszkasz, a pani Hudson uwielbia plotki. Na pewno starała się dowiedzieć, co się u ciebie dzieje, a to znaczy, że ją znała. Ta dziewczyna była twoją żoną albo właśnie chcieliście się pobrać? Inaczej byś się nie zdecydował na coś takiego, to bardzo po twojemu. Ona miała ciemne włosy, i loki, i pewnie była wysoka. Pewnie zabawnie razem wyglądaliście. Powinny być jakieś fotografie, prawda? Ludzie się fotografują razem, kiedy ze sobą chodzą. Albo te zdjęcia zniszczyłeś, albo schowałeś. Jeśli ona umarła – myślę, że umarła – to ich nie podarłeś ani nie spaliłeś, są schowane. Skrytka, nie tutaj w mieszkaniu, bo bym już ją znalazł. U pani Hudson albo u jakiegoś przyjaciela. Nie u Molly, bo ona ci się nie bardzo podoba i ty byś się wstydził prosić o coś takiego dziewczynę. Nienawidzisz jak się nad tobą litują, a ona by się na pewno litowała. Zostaje Mycroft. Nigdy nie byłem u niego w domu. Na pewno zdjęcia są u niego. – Hamish zamilkł na chwilkę, dumając o czymś. A potem wypalił prosto z mostu: - I tak je znajdę. Lepiej zaoszczędź mój czas.
- Rzeczywiście oszczędzę twój czas – westchnął John. – Nie ma żadnych zdjęć.

Hamish łypnął z niedowierzaniem.

- Może kilka w Internecie albo w starych gazetach, ale osobistych nie mam. Mycroft powinien mieć jakieś stare albumy, jeśli chcesz popatrzeć. Rozumiem...
- Mycroft! No oczywiście! – krzyknął Hamish z zapałem. – Krewny! Brat, tak? Teraz rozumiem, dlaczego...

John przerwał mu ostro:

- Nie. Nie dlatego. On kocha ciebie jako ciebie. Nie jako pamięć... o tamtym człowieku.

Hamish parsknął wzgardliwie, następnie spojrzał na Johna, ze zdumieniem unosząc brwi.

- „O tamtym człowieku”? Nie powiedziałeś „o niej”, co byłoby logiczniejsze w danej sytuacji. To… To był mężczyzna?

John słabo kiwnął głową.

- Tak. To był mężczyzna. Mój przyjaciel. On… Ja go… Był mi bardzo drogi. Nie jestem homoseksualistą, jeżeli o tym pomyślałeś. Po prostu on był… dla mnie wyjątkowy. Kiedy on… Kiedy go… zabrakło… - John przygryzł wargę i wytarł o spodnie spocone dłonie. - Zdecydowałem, że jesteś mi potrzebny. Naprawdę go kochałem. Jak przyjaciela. Nie jak partnera albo…

- Teraz to jest normalne - wzruszył ramionami Hamish.

- Wiem. Ale ja nie... To nie było...

- Jasne – powiedział Hamish obojętnie.

- Wybacz. Przykro mi, że dowiedziałeś się tego wszystkiego.
- Prędzej czy później i tak to by się stało. Nie chcę się chwalić, ale ten twój przyjaciel chyba był niegłupim człowiekiem?
John uśmiechnął się.
- Mało powiedziane. On był geniuszem. Najmądrzejszym z ludzi, jakich spotkałem. Sam to rozumiesz, przecież jesteś o wiele mądrzejszy od swoich rówieśników. Co tam, od wielu dorosłych. A z czasem to będzie się tylko rozwijać.
„Chociaż twoje zdolności dedukcyjne jeszcze pozostawiają trochę do życzenia”. – John jednak tego nie powiedział głośno. Hamish był zadowolony, słysząc pochwałę swojego intelektu. „Powinienem częściej mu przypominać, jaki jest wspaniały” – pomyślał John ciepło. Wciąż jeszcze w napięciu czekał na nieprzyjemności. Rozmowa była ciężka, ale takie sprawy nigdy nie bywają lekkie.
- Hamish, jak się czujesz? – zapytał. Chłopiec wzruszył ramionami. – Chcę żebyś wiedział... To bardzo ważne, żebyś wiedział, Hamish: nie jesteś zastępnikiem, ani lekarstwem na rozpacz. To znaczy, z początku myślałem, że... Myślałem tylko o tym, że chcę go...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin