Banks Iain M. - Kultura 02 - Najemnik.pdf

(1120 KB) Pobierz
Banks Iain M. - Kultura 02 - Na
IaIN M. BANKS
NAJEMNIK
Przełożyli
Grażyna Grygiel
Piotr Staniewski
i i S-ka
WARSZAWA 1999
USE OF WEAPONS
Copyright © 1990 by Iain M. Banks
Projekt okładki:
Zombie Sputnik Corporation Ilustracja na okładce:
Mark Salwowski
Redaktor prowadzący serię:
Arkadiusz Nakoniecznik Redakcja językowa:
Łucja Grudzińska Redakcja techniczna:
Anna Troszczyńska Łamanie:
Agnieszka Dwilińska Korekta:
Maria Kaniewska
ISBN 83-7180-586-1
REJONOWA BIBLIOTEKA PUBLICZNA
im. A. STRUG \
FILIA OGÓLNA 2
54-129 Wrocław, bulwar Ikara 29-31
Fantastyka
Wydawca:
Prószyński i S-ka SA
02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7
Druk i oprawa:
Opolskie Zakłady Graficzne S.A.
45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12
Dla Mic
PODZIĘKOWANIE
Za wszystko winie Kena MacLeoda.
To on skłonił starego wojownika do powrotu
z emerytury oraz zasugerował
ćwiczenia cielesne.
Drobna mechaniczna destrukcja
Zakalwe upełnomocniony;
Nad miastem leniwe ktęby dymu,
Czarne wormhole w jasnym
Centrum Wybuchu;
Czy powiedzieli ci już to, co chciałeś usłyszeć? Czy zmoczonego ulewą powódź
złapała cię na betonowym brzegu Ufortyfikowanej wyspy?
Wszedłeś między rozbite maszyny
 
I oczyma nie zamglonymi od narkotyków
Szukałeś sprzętu z innej wojny,
Wypatrywałeś ducha i polotu, co zanikły.
Pojazdy, statki, samoloty,
Karabin, drona, pola sił to twe zabawki.
Krwią i łzami ludzi
Spisałeś alegorię swego regresu;
Nieśmiały poemat o twym wyniesieniu
Z czystego i obszarpanego wdzięku.
Ci, co cię znaleźli,
Zabrali i przebudowali
(„Chłopcze, teraz tylko ty i my,
Nasze pociski nożowe, cios, szybkość, krwawy sekret:
Droga do serca człowieka wiedzie przez tors!”)
- Uważali cię za zabawkę,
Mały dzikus; atawizm z dalekich kresów
Użyteczny, gdyż
Utopia nie obfituje w wojowników.
Ty jednak w sprytne scenariusze
Chciałeś wpisać własne sceny.
I gdy grałeś serio,
Za naszą grą,
Przez grymaśne gruczoły,
Widziałeś własny sens,
W kościach.
To wyrafinowane życie
Nie mieszkało w ciałach.
A co myśmy jedynie wiedzieli,
Ty czułeś plazmą swych zmutowanych komórek.
Rasd-Coduresa Diziet Embless Sma da’Marenhide na adres Sekcji Specjalnej Służby
Kontaktu, Rok 115 (Ziemia, ka-lendarz khmerski), Oryginał marainski, tłumaczenie
własne. Nie opublikowany.
prolog
- Powiedz mi, co to jest szczęście.
- Szczęście? Szczęście... to obudzić się w jasny wiosenny poranek po wyczerpującej
pierwszej nocy spędzonej z piękną... namiętną... wielo-krotną morderczynią.
- O cholera. Tylko tyle?
Trzymał w palcach kieliszek jak schwytaną istotę, pocącą się świat-łem. Płyn w
kieliszku, tej samej barwy co obserwujące go, na wpół przykryte powiekami oczy,
poruszał się sennie w słońcu, rzucając na twarz mężczyzny złotawe żyłkowane
refleksy.
Opróżnił kieliszek i gdy piekący alkohol spływał mu przez gardło, miał wrażenie, że
to światło szczypie go w oczy. Obracał kieliszek w dłoni, gładko i ostrożnie,
zafascynowany chropowatym dnem i jed-wabną śliskością nierżniętych fragmentów
powierzchni. Podniósł go ku słońcu, zmrużył oczy. Szkło skrzyło się setką drobnych
tęczy. Na tle nieba maleńkie pęcherzyki w smukłej nóżce żarzyły się złociście, po-
skręcane w podwójną żłobkowaną spiralę.
Powoli opuścił kieliszek i powędrował wzrokiem nad ciche miasto. Patrzył z ukosa
ponad dachy, iglice i wieże w stronę drzew w nielicz-nych przykurzonych parkach, i
 
dalej za odległą linię miejskich murów, na blade równiny i niebieskawe jak dym
wzgórza, drżące w mgiełce ża-ru pod bezchmurnym niebem.
Nie odrywając oczu od pejzażu, nagle cisnął kieliszek przez ramię do chłodnej sali.
Szkło znikło w cieniach i rozbiło się z brzękiem. - Ty draniu - odezwał się po pewnej
chwili ktoś głosem stłumionym i niewyraźnym. - Myślałem, że to ciężka artyleria.
Omal się nie zesra-łem. Chcesz, żeby wszystko to pokryło się gównem?... Do diabła,
też pogryzłem szkło... mmm... krwawię. - Milczenie. - Słyszysz mnie? -
Przytłumiony, niewyraźny głos przybrał nieco na sile. - Krwawię... Chcesz zobaczyć
na podłodze gówno i rasową krew? - Dało się słyszeć drapanie, dzwonienie, po czym
zapadła cisza. A potem: - Ty draniu. Młody mężczyzna na balkonie odwrócił się od
panoramy miasta i wszedł do sali krokiem tylko nieco niepewnym. W chłodnym
wnętrzu rozbrzmiewały pogłosy. Tysiącletnią mozaikę na podłodze pokryto w
nowszych czasach przezroczystą warstwą, chroniącą drobne cera-miczne detale przed
uszkodzeniem. Pośrodku stał masywny, bogato rzeźbiony stół bankietowy otoczony
krzesłami. Pod ścianami pousta-wiano mniejsze stoły, krzesła, niskie komody i
wysokie kredensy; wszystkie meble z tego samego ciemnego, ciężkiego drewna.
Niektóre ściany pokrywały wyblakłe, lecz nadal imponujące freski, przeważnie sceny
bitewne; inne ściany, pomalowane na biało, obwie-szono olbrzymimi mandalami
starej broni; setki włóczni i noży, mieczy i tarcz, dzid i buzdyganów, boi i strzał
ułożonych w wielkie spirale skrzyżowanych ostrzy niczym nieprawdopodobnie
symetryczny wy-buch szrapnela. Rdzewiejące strzelby celowały zarozumiale w siebie
na-wzajem ponad przysłoniętymi kominkami.
Na ścianach wisiało parę wyblakłych obrazów i postrzępionych go-belinów, ale
zmieściłoby się ich tam znacznie więcej. Przez wysokie trójkątne okna o kolorowych
szybach padały kliny światła na mozaikę podłogi i na meble. Białe kamienne ściany
zwieńczone były w górze czerwonymi filarami, podtrzymującymi potężne czarne
drewniane bale, które schodziły się nad salą jak gigantyczny namiot z kanciastych
pal-ców.
Młody mężczyzna kopnął antyczne krzesło, przywracając mu wła-ściwą pozycję.
- Co za rasowa krew? - rzekł.
Padł na krzesło, jedną dłoń oparł na olbrzymim stole, drugą przeje-chał po głowie,
jakby przeczesywał długie gęste włosy, choć w rzeczy-wistości czaszkę miał
wygoloną.
- Co? - Głos dochodził skądś spod wielkiego stołu.
- Czyżbyś miał jakieś arystokratyczne koneksje, ty stary pijaczyno? - Mężczyzna
przetarł oczy zaciśniętymi pięściami, potem otwartą dło-nią masował sobie twarz.
Nastąpiła dłuższa przerwa.
- Kiedyś ugryzła mnie księżniczka.
Młody mężczyzna spojrzał na belkowany sufit.
- To nie jest dostateczny dowód - parsknął.
Wstał i ponownie wyszedł na balkon. Wziął z balustrady lornetkę. Cmoknął,
zakołysał się, wrócił do okna, oparł się rękoma o framugę, by mieć stabilniejszy
widok. Regulował przez chwilę ostrość. Pokręcił głową, odłożył lornetkę na
kamienną poręcz, skrzyżował ramiona na piersi i oparłszy się o mur, patrzył na
miasto. Było spieczone; brązowe dachy i chropowate wykończenia ścian
szczytowych jak skórka chleba; kurz jak mąka. Nagle w jednej chwili rozedrgana
panorama pod naporem wspo-mnień zszarzała, pociemniała. Mężczyzna przypomniał
sobie inne twierdze (skazane na zagładę miasto namiotów na majdanie, w oknach
 
trzęsą się szyby; młoda dziewczyna - teraz już martwa - skulona w fo-telu w wieży
Pałacu Zimowego). Zadrżał mimo upału i przepędził wspomnienia.
-A ty?
Młody znowu spojrzał w głąb sali.
- Co takiego?
-Czy kiedykolwiek miałeś powiązania z... eee... lepszymi od ciebie i mnie?
Młody mężczyzna nagle spoważniał.
- Kiedyś... - zaczął, ale się zawahał. - Kiedyś znałem osobę, która była... niemal
księżniczką. I przez pewien czas kawałek jej nosiłem w sobie.
- Mógłbyś powtórzyć? Nosiłeś...
- Kawałek jej nosiłem w sobie przez pewien czas.
Cisza. Potem uprzejmie:
- Czy to nie odwrotnie niż zazwyczaj?
Młody wzruszył ramionami.
- To był dość dziwny związek.
Znów spojrzał na miasto. Wypatrywał dymu, ludzi, zwierząt, pta-ków,
jakiegokolwiek ruchomego obiektu, ale ten widok mógłby być namalowaną na
kotarze dekoracją. Poruszało się tylko powietrze, w którym wszystko drżało. Przez
chwilę się zastanawiał, jak można by wprawić w drżenie kotarę, by wywołać ten sam
efekt. - Widzisz coś? - dudnił głos spod stołu.
Młody nic nie odpowiedział, podrapał się tylko po torsie przez ko-szulę w rozpięciu
marynarki; generalskiej marynarki, choć nie był gene-rałem.
Znów odszedł od okna i z niskiej konsoli przy ścianie wziął duży dzban. Wzniósł go
ponad głowę i ostrożnie przekręcił szyjką do dołu, zamykając oczy i odwracając ku
górze twarz. W dzbanie nie było wo-dy, nic się więc nie stało. Westchnął, kątem oka
obejrzał namalowany na dzbanie żaglowiec i delikatnie odstawił dzban dokładnie
tam, skąd go wziął.
Pokręcił głową i ruszył ku jednemu z dwóch olbrzymich kominków. Podciągnął się
na szeroki gzyms, skąd uważnie oglądał starożytną broń zawieszoną na ścianie:
strzelbę o wielkim wylocie, zdobionej kolbie i otwartym mechanizmie spustowym.
Usiłował zdjąć rusznicę z ka-miennego muru, lecz była solidnie przymocowana.
Zrezygnował po chwili i zeskoczył na podłogę, zatoczywszy się nieco przy
lądowaniu. - Widziałeś coś? - powtórzył z nadzieją ktoś niewidoczny. Młody
przeszedł ostrożnie od kominka do rogu pokoju, ku długie-mu rzeźbionemu
kredensowi. Na blacie i wokół mebla na podłodze sta-ła obfitość butelek, przeważnie
pustych lub potłuczonych. Przejrzał je i znalazł jedną nienaruszoną. Usiadł ostrożnie
na podłodze, stłukł szyj-kę o nogę krzesła i wypił połowę zawartości - reszta
rozbryzgała się na jego ubraniu i na mozaice podłogi. Zakasłał, odpluł, postawił
butelkę na ziemi i wstając, kopnął ją pod kredens.
Przeszedł w kąt komnaty, gdzie na kupie leżały ubrania i broń. Pod-niósł jeden
pistolet, wyłuskał go z pasków, kabur i taśm z amunicją, obejrzał i rzucił z powrotem
na stos. Odsunął na bok kilkaset małych pustych magazynków, by dogrzebać się do
innego pistoletu, ale tego również nie wziął. Podniósł jeszcze dwa inne, sprawdził je,
jeden prze-wiesił przez ramię, drugi ułożył na pokrytej kapą skrzyni. Nadal mysz-
kował w stosie; aż w końcu miał na sobie trzy pistolety, a skrzynię przykrył częściami
broni. Wrzucił graty ze skrzyni do mocnej, popla-mionej smarami torby i cisnął je na
podłogę.
 
- Nie - powiedział.
Gdy to mówił, rozległo się głośne dudnienie z nie ustalonego źródła, pochodzące
raczej z powietrza niż z ziemi. Ktoś spod stołu zamamrotał niewyraźnie.
Młody mężczyzna podszedł do okna i rozłożył broń na podłodze.
Przez chwilę wyglądał na zewnątrz.
- Słuchaj! - odezwał się ktoś spod stołu. - Pomóż mi wstać, dobrze?
Jestem pod stołem.
- Co robisz pod stołem, Cullis? - spytał mężczyzna. Przyklęknął, by przejrzeć broń.
Naciskał wskaźniki, kręcił tarczami, zmieniał parame-try i patrzył w celowniki.
- No wiesz, to i owo...
Młody uśmiechnął się, podszedł do stołu i sięgnął pod blat. Wyciąg-nął zwalistego,
czerwonego na twarzy mężczyznę w zbyt obszernej ma-rynarce marszałka. Pomógł
mu się podnieść. Człowiek ten miał krótko ostrzyżone siwe włosy i tylko jedno
prawdziwe oko. Stanął ostrożnie, strząsnął z siebie kilka odłamków szkła.
Podziękował młodemu, ospale kiwając głową.
- Która to godzina? - zapytał.
- Co? Co tam mamroczesz, Cullis?
- Pytam o godzinę.
- Jest dzień.
- Aha - przytaknął Cullis ze zrozumieniem. - Tak właśnie myślałem. Patrzył, jak
młodzieniec wraca do okna, do stosu broni. Sam ode-pchnął się od stołu i w końcu
dotarł do konsoli, na której stał wielki dzban na wodę z wymalowanym starym
żaglowcem. Lekko się kiwając, uniósł dzban, obrócił go nad głową, zamrugał,
przetarł twarz dłonią i poprawił kołnierz marynarki. - No, już lepiej - stwierdził.
- Jesteś pijany - rzekł młody, nie odwracając się od sterty broni.
Starszy zastanawiał się nad tym przez chwilę. - Zabrzmiało to niemal jak przygana -
odparł z godnością. Pokle-pał swe sztuczne oko i przez parę minut mrugał powieką.
Odwrócił się z najwyższą ostrożnością w kierunku ściany. Patrzył na fresk przedsta-
wiający bitwę morską. Z ogromną uwagą przyglądał się wielkiemu okrętowi i chyba
nieco mocniej zacisnął szczęki. Głowa mu odskoczyła - dało się słyszeć leciutkie
kaszlnięcie i wycie, zakończone maleńką eksplozją. Trzy metry od namalowanego na
ścia-nie okrętu rozprysła się w pył stojąca na podłodze waza. Postawny siwy
mężczyzna potrząsnął smutno głową i znów pokle-pał się po sztucznym oku.
- Rzeczywiście - stwierdził. - Jestem pijany. Młody wstał, trzymając wybrane
uprzednio pistolety, i odwrócił się ku starszemu.
- Gdybyś miał dwoje oczu, widziałbyś podwójnie. Masz, łap. Powiedziawszy to,
rzucił mu pistolet. Cullis wyciągnął rękę, by po-chwycić broń, dokładnie w chwili
gdy uderzyła w ścianę z tyłu za nim i z łoskotem upadła na podłogę.
- Wolę wrócić pod stół - stwierdził, mrugając. Młody podszedł do ściany, podniósł
pistolet, sprawdził go i wręczył Cullisowi, układając mu odpowiednio ramiona.
Potem poprowadził go ku stosowi ubrań i broni.
Cullis był wyższy od młodszego mężczyzny. Zdrowym okiem i sztucznym - które w
rzeczywistości było lekkim mikropistoletem - patrzył na towarzysza, gdy ten
wyciągał ze stosu pasy z amunicją i owi-jał je wokół jego ramion. Młody skrzywił
się, widząc spojrzenie Cullisa. Odwrócił mu dłonią twarz, z kieszeni na piersiach
marynarki wyciągnął coś, co przypominało - i w istocie było - opancerzoną opaską na
oko. Starannie dopasował ją na krótko strzyżonej siwej głowie.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin