Reichs Kathy - Temperance Brennan 05 - Pogrzebane tajemnice.doc

(1388 KB) Pobierz

Kathy Reichs

 

Pogrzebane tajemnice

(Grave Secerts)

 

Przełożyła Agnieszka Michalak


Niewinnym:

 

Gwatemala

 

1962-1996

 

Nowy Jork, Nowy Jork

Arlington, Virginia

Shanksville, Pensylwania

 

11 września 2001 r

 

Dotykam kości. Opłakuję ich.



Podziękowania

 

Jak to zwykle bywa, książka nie powstałaby bez pomocy innych osób.

Na wstępie, wdzięcznością i uznaniem chciałabym obdarzyć mego najdroższego przyjaciela i kolegę dr. Clyda Snowa, dzięki któremu wszystko się zaczęło. Dziękuję ci wraz z udręczonymi tego świata.

Czuję bezgraniczną wdzięczność za wsparcie i gościnność okazaną mi przez członków Fundacji Antropologów Sądowych z Gwatemali (FAFG), a zwłaszcza jej prezesa Frediego Armanda Peccerelli Monteroso oraz dyrektora Antropologii Sądowej – Claudie River. Praca FAFG jest trudna i ogromnie ważna. Muchas gracias. Mam nadzieję, że w przyszłości bardziej będę mogła wam pomóc.

To dr Ron Fourney z Wydziału Nauk i Rozwoju Biologii, Wydziału Poszukiwań Policji Kanadyjskiej oraz Barry D. Gaudette, menadżer Wydziału Poszukiwań Królewskiej Kanadyjskiej Policji Konnej tłumaczyli mi zawiłości analizy włosów zwierząt.

Carol Henderson, asystent w Shepard Broad Law Center na uniwersytecie Nova Southeastern i dr William Rodriguez, lekarz sądowy Instytutu Patologii Sił Zbrojnych, dostarczyli mi informacji na temat budowy i funkcjonowania dołów gnilnych.

Robert J. Rochon, zastępca komendanta policji w Londynie, Kanadyjskiego Wydziału Spraw Zagranicznych i Handlu Międzynarodowego odpowiedział na wiele moich pytań związanych ze światem dyplomacji.

Dr Diane France, dyrektor Laboratorium Identyfikacji Osób Uniwersytetu Stanowego w Kolorado, dostarczyła mi inspiracji przy wykorzystywaniu spiekania laserem selektywnym do formowania kości czaszki, a ekspert Allan De Witt przekazał szczegóły dotyczące technologii SLS.

Emerytowany detektyw sierżant Stephen Rudman z Komendy Policji Miejskiej Montrealu tłumaczył mi tajniki prowadzenia śledztw przez policję w Quebecu.

Dziękuję również dyrektorowi Yvesowi St. Marie, dr. André Lauzon, szefowi służby i wielu innym moim kolegom z Laboratorium Nauk Sądowych i Medycyny Prawniczej. Dziękuję Jamesowi Woodwardowi – rektorowi Uniwersytetu Charlotte w Karolinie Północnej. Wysoce cenię sobie twoje nieustające wsparcie.

Wyrazy wdzięczności należą się również:

Paulowi Reichsowi – podrzucił mi wiele cennych uwag jeszcze w fazie rękopisu. Paldies* [Paldies (łot. ) – dziękuję (przyp. tłum. )].

Moim córkom, Kerry i Courtney Reichs, które towarzyszyły mi w Gwatemali. Wasza obecność rozświetlała mi najcięższe chwile. Paldies.

Moim wspaniałym wydawcom, Susannie Kirk z Wydawnictwa Scribner i Lynne Drew z Wydawnictwa Random House w Wielkiej Brytanii, które wzięły ode mnie rękopis i zamieniły go w tę oto książkę.

Na końcu pragnę gorąco podziękować mojej agentce Jennifer Rudolph Walsh, która była wspaniałą słuchaczką, skuteczną ochroną i dawała mi „kopa”, gdy tego potrzebowałam. Jesteś boska, Wielka Jen!

Jeśli o kimś zapomniałam, dajcie znać. Postawię mu piwo, przeproszę i podziękuję osobiście. Wszyscy mieliśmy ciężki rok.

W końcu napisałam Pogrzebane tajemnice. Jeśli są tam błędy, to ja je zrobiłam.


Rozdział 1

 

Nie żyję. Mnie także zabili.

Słowa starszej kobiety rozdzierały moje serce.

– Proszę, powiedz mi, co się wtedy stało? – Maria powiedziała to tak cichutko, że musiałam wytężać słuch, by wychwycić jej hiszpańską mowę.

– Ucałowałam maleństwa i poszłam na rynek – spuściła głowę i obniżyła ton swego głosu. – Nie wiedziałam, że już nigdy więcej ich nie zobaczę.

W mojej głowie rozlegały się zdania przekładane z języka kakchiquel na hiszpański i z powrotem. Istna pętla lingwistyczna w takt odpowiedzi następujących po pytaniach. Tłumaczenie nie było niczym innym niż otępiającą recytacją.

– Kiedy pani wróciła do domu, Señora Chip?

¿Aqué hora regreso usted a su casa, Señora Chip?

– Chice ramaj xatzalij pa awachoch, Ixoq Chip.

– Późnym popołudniem. Sprzedałam wszystką fasolę.

– Dom był spalony?

– Tak.

– Czy pani rodzina była w środku?

Skinienie głową.

Przyglądałam się rozmówcom. Starszej kobiecie, jej synowi w średnim wieku, młodej antropolog kultury Marii Paiz. Przywoływali zbyt przykre wspomnienia, by opisać je słowami. Gdzieś wewnątrz czułam przypływ złości i smutku, niczym burzowe chmury zbierające się na horyzoncie.

– Co zrobiliście?

– Pochowaliśmy ich w pośpiechu w studni, zanim wrócili żołnierze.

Przyglądałam się starej kobiecie. Miała pozdzierane ręce, jej długi warkocz był szary. Otulający jej głowę materiał utkany we wzorki w kolorze jasnoczerwonym, różowym, żółtym i niebieskim, był starszy niż otaczające nas góry. Jeden z jego rogów dawno wytarł czas. Twarz staruszki przypominała brązowe sztruksy.

Kobieta nie uśmiechała się. Nie marszczyła brwi. Ku mej uldze, jej wzrok nie szukał wzroku innych. Wiedziałam, że jeśli napotkam jej spojrzenie choćby na chwilę, ból, jaki w nim odczytam, byłby nie do zniesienia. Może to rozumiała i odwróciła wzrok by uniknąć wprowadzania innych do piekła, które czaiło się w jej oczach.

A może był to po prostu brak zaufania. Może rzeczy, które widziała, sprawiły, że niechętnie przyglądała się nieznanym twarzom.

Poczułam zawroty głowy. Odwróciłam wiadro do góry dnem, usiadłam na nim i rozejrzałam się dookoła.

Siedziałam na wysokości prawie dwóch tysięcy metrów w zachodniej części Wyżyny Gwatemalskiej, na dnie wąwozu o stromych zboczach, w wiosce Chupan Ya, gdzieś między górami. Około stu dwudziestu pięciu kilometrów na północny zachód od miasta Gwatemala – stolicy kraju.

Wokół mnie kwitły zielone, bujne lasy, urozmaicone niewielkimi polami i ogródkami zatopionymi w nich niczym wysepki na morzu. Tu i tam rzędy utworzonych przez człowieka tarasów tworzyły wielką szachownicę schodzącą po górskich zboczach jak swawolne wody wodospadów. Mgły otulały najwyższe szczyty, zacierając ich kontury z delikatnością pędzla Moneta.

Rzadko miałam okazję podziwiać tak piękny krajobraz. Wspaniałe Góry Smocze.

Chociaż mam domy i w Karolinie Północnej, i Qucbecu, gdzie pracuję jako antropolog sądowy dla amerykańskiego i kanadyjskiego wymiaru sprawiedliwości, w ramach wolontariatu wyjechałam na jeden miesiąc do Gwatemali jako konsultantka Gwatemalskiej Fundacji Antropologii Sądowej (FAFG). Fundacja ta zajmowała się odnajdywaniem i identyfikacją szczątków osób, które zaginęły podczas wojny domowej w latach 1962-1996, w jednym z najbardziej krwawych konfliktów w historii Ameryki Łacińskiej.

Wiele się nauczyłam na tydzień przed przyjazdem. Szacunkowa liczba zaginionych waha się od jednego do dwóch tysięcy. Masowej rzezi dokonała armia gwatemalska i współpracujące z nią organizacje paramilitarne. Większość zabitych stanowili chłopi. Wiele było również kobiet i dzieci.

Zazwyczaj ofiary rozstrzeliwano lub cięto maczetami. Nie każda wioska miała tyle szczęścia co Chupan Ya. Tutaj ci, którzy przeżyli, mieli czas, aby pogrzebać zabitych. Bardzo często ciała grzebano w masowych grobach bez żadnych oznaczeń, składowano w rzekach, pozostawiano pod ruinami chat lub domów. Rodzinom niczego nie wyjaśniano, nie tworzono list zaginionych ani żadnych zapisków. Komisja ONZ do spraw wyjaśniania faktów historycznych uznała tę masakrę za ludobójstwo Majów.

Rodziny i sąsiedzi nazywali zaginionych członków desaparecidos. Zaginieni. Fundacja FAFG próbowała odnaleźć ich albo ściślej rzecz ujmując ich szczątki. Pojechałam tam, aby im pomóc.

Tutaj, do Chupan Ya, patrole wojskowe i cywilne wtargnęły w sierpniowy poranek 1982 roku. Mężczyźni uciekali, bojąc się, że zostaną oskarżeni o kolaborację z lokalną partyzantką i skazani. Kobietom kazano zabierać dzieci i gromadzić się na wyznaczonych farmach. Były posłuszne rozkazom, bo się bały. Posłuszeństwo nie ustrzegło ich przed dramatem. Kiedy żołnierze odnajdywali kobiety w miejscach, do których kazano im się udać, gwałcili je godzinami, a później zabijali wraz z dziećmi. Każdy dom w dolinie został doszczętnie spalony.

Ci, którzy przeżyli, wspominali o pięciu masowych mogiłach. Mówiło się, że ciała dwudziestu trzech kobiet i dzieci spoczywają na dnie studni wykopanej za plecami Señory Ch’i’p.

Starsza kobieta kontynuowała swoją historię. Zza jej ramion wyłaniała się konstrukcja, którą postawiliśmy trzy dni wcześniej, aby zabezpieczyć studnię przed deszczem i słońcem. Plecaki i futerały aparatów fotograficznych wisiały na metalowych słupkach, a namioty przykrywały wejście do wykopu. Pudełka, wiadra, łopaty, kilofy, pędzle i pojemniki do przechowywania leżały tam, gdzie pozostawiliśmy je rano.

Lina rozciągnięta od tyczki do tyczki wokół wykopu tworzyła granicę oddzielającą obserwatorów od pracowników. Przed nią siedziało bezczynnie trzech członków zespołu fundacji FAFG. Za liną stali mieszkańcy wioski, którzy codziennie przychodzili, aby w ciszy obserwować prace, oraz policyjni strażnicy, którym nakazano nas ogrodzić.

Byliśmy blisko odkopania dowodu, gdy dostaliśmy nakaz przerwania robót. Z ziemi zaczął wydostawać się popiół i żar. Jej kolor zmieniał się z mahoniowego w cmentarnie czarny. Znaleźliśmy kosmyk włosów dziecka na sicie, skrawki ubrań i malutką tenisówkę.

Dobry Boże. Czyżby naprawdę rodzina tej starszej kobiety leżała zaledwie kilka centymetrów od miejsca, w którym zaprzestaliśmy kopać?

Pięć córek i dziewięcioro wnucząt zastrzelonych, pociętych maczetami i spalonych we własnym domu razem z kobietami i dziećmi z sąsiedztwa. Jak można znieść taką stratę? Cóż życie może dać tej staruszce prócz bez granicznego bólu?

Ponownie rozejrzałam się dookoła i zauważyłam pół tuzina obejść gospodarskich wyrzeźbionych w krajobrazie. Gliniane mury, dachy z kafelków, kłęby dymu unoszące się znad kominków, na których gotowano jedzenie. Każde z obejść miało brudne podwórko, wygódkę na zewnątrz i wychudzonego psa, a nawet dwa. Co bogatsi mieli kurczaki, wychudłego wieprza, rower.

Dwie z córek Señory Chip mieszkały w skupisku chałup na zachodniej skarpie, w pół drogi do góry.

Reszta jej potomstwa mieszkała na szczycie, tam gdzie fundacja FAFG zaparkowała swoje samochody. Kobiety były zamężne, ale Señora nie pamiętała, w jakim były wieku. Ich dzieci miały trzy dni, dziesięć miesięcy, dwa, cztery i pięć lat.

Najmłodsze córki staruszki, jedenasto- i trzynastoletnia, wciąż mieszkały razem z nią.

Rodziny, połączone siecią dróżek i wspólnymi genami. Cały ich świat stanowiła ta dolina.

Wyobraziłam sobie Señorę Chip wracającą tamtego dnia. Być może pokonywała ten sam brudny szlak, którym nasz zespół każdego ranka schodził na dół i wchodził pod górę wieczorem. Sprzedała całą fasolę i prawdopodobnie była z tego bardzo zadowolona.

Czekał na nią horror.

Dwie dekady to nie jest czas wystarczająco długi, aby o wszystkim zapomnieć. Życie nie jest wystarczająco długie.

Zastanawiałam się, jak często myślała o ofiarach. Czy ich zjawy towarzyszyły jej, kiedy wlokła się na rynek? Podążały za nią tą samą drogą, którą szła również tamtego dnia? Czy każdej nocy spały za obszarpaną szmatą zasłaniającą jej okno, gdy ciemność zstępowała w dolinę? Czy o tych ludziach śniła? Czy do nich się uśmiechała i śmiała, jakby nadal żyli? A może widziała ich takimi, jakich wtedy znalazła: zakrwawionych, zwęglonych, zabitych?

Moje wyobrażenia były niejasne. Opuściłam znowu głowę, utkwiłam wzrok w błocie. Jak to możliwe, aby człowiek zrobił TO drugiemu człowiekowi? Bezbronnym i niestawiającym oporu kobietom i dzieciom? W dali usłyszałam uderzenie pioruna.

Sekundy, a może lata później wywiad się zakończył, a nieprzetłumaczone pytania zawisły w próżni. Kiedy przyglądałam się Marii, tłumacz zwrócił jej uwagę na wzgórze tuż za moimi plecami. Señora Chip nadal wpatrywała się w swoje sandały, z dłonią na policzku i piąstkami zaciśniętymi jak u noworodka.

– Mateo wrócił – powiedziała Elena Norvillo, członkini FAFG z regionu El Petén. Odwróciłam się, gdy nadepnęła mi na stopy. Reszta zespołu obserwowała wszystko z namiotu.

Dwóch mężczyzn schodziło w dół ścieżką wijącą się wąwozem. Prowadzący miał na sobie niebieską wiatrówkę, sprane dżinsy i brązową czapkę. Chociaż nie mogłam odczytać napisu z miejsca, w którym siedziałam, wiedziałam, że litery na czapce układają się w skrót FAFG. Sześcioro z nas, czekających tutaj na miejscu, nosiło takie same czapki. Mężczyzna idący za Mateo, ubrany w garnitur i krawat, targał rozwalające się krzesło.

Patrzyliśmy, jak ostrożnie kroczyli przez postrzępione pola kukurydzy, otoczone przez pół tuzina innych upraw. Sadzonki fasoli, ziemniaków, mało ważne dla nas, podstawa pożywienia i dochodów dla rodzin, które je uprawiały.

Kiedy zbliżyli się na odległość osiemnastu metrów, Elena krzyknęła w ich kierunku:

– Macie?

Mateo odpowiedział gestem, podnosząc do góry prawy kciuk.

Lokalny sędzia wydał nakaz zawieszenia prac. Według jego interpretacji nakazu ekshumacji, nie wolno było prowadzić jakichkolwiek badań i poszukiwań bez obecności sędziego, gwatemalskiego odpowiednika lokalnego adwokata. Kiedy przybył na miejsce prac dzisiaj rano i nie zastał żadnego sędziego na miejscu, nakazał wstrzymanie prac. Mateo pojechał do stolicy Gwatemali, aby unieważnić ten nakaz.

Teraz podszedł bezpośrednio do dwóch umundurowanych ochroniarzy, członków Cywilnej Policji Narodowej, i przedstawił im dokument. Starszy glina poprawił uchwyt broni półautomatycznej, wziął dokument, przeczytał. Błyszczący czarny daszek jego czapki odbijał gasnące światło popołudnia. Drugi policjant, o znudzonym wyrazie twarzy, stał z wysuniętą do przodu stopą.

Po krótkiej wymianie zdań z gościem w garniturze, starszy glina zwrócił dokument Mateo i kiwnął głową.

Mieszkańcy wioski patrzyli w ciszy, ale z uwagą, jak Juan, Luis i Rosa przybijali między sobą piątki. Mateo i jego towarzysz dołączyli do reszty stojących przy studni. Podeszła do nich Elena.

Przechodząc do namiotu ponownie przyjrzałam się Señorze Chip i jej dorosłemu synowi. Mężczyzna miał zmarszczone brwi, a jego twarz wyrażała tylko nienawiść. Zastanawiałam się, w kogo była wymierzona. W tych, którzy zmasakrowali jego rodzinę? A może w tych, którzy przybyli tutaj z innego świata, aby zakłócić spokój ich kości? W oddalone od tego miejsca władze, które zabraniały zbadania tego mordu? A może nienawidził siebie, za to, że przeżył tamten dzień? Jego matka stała bez ruchu z obojętną twarzą.

Mateo przedstawił nam mężczyznę w garniturze. Był to Roberto Amado, przedstawiciel sędziego z biura lokalnego adwokata. Sędzia z Gwatemali zarządził, że obecność Amado jest konieczna ze względu na wymogi zezwolenia na ekshumację. Amado będzie z nami podczas wykonywania prac. Będzie obserwował i nagrywał, a potem przedstawi wyniki naszych prac sądowi.

Roberto przywitał się z każdym z nas, po czym przeszedł w róg wyznaczony linami i usiadł. Mateo zaczął wydawać polecenia.

– Luis, Rosa, przesiewajcie. Tempe i ja będziemy kopać. Juan, czyść znaleziska. Gdy zajdzie taka konieczność, będziemy się zmieniać.

Mateo miał na górnej wardze niewielką bliznę w kształcie litery V, która rozszerzała się w formę litery U, kiedy się uśmiechał. Dzisiaj V pozostawało wąskie jak szpikulec.

– Elena, dokumentuj i fotografuj. Spisz części szkieletów, rzeczy, zdjęć. Zapisujemy każdą najmniejszą cząsteczkę.

Gdzie są Carlos i Molly? spytała Elena.

Carlos Menzes był członkiem argentyńskiej organizacji praw człowieka. Wspierał swoimi radami FAFG od chwili jej powstania w 1992 roku. Molly Carraway była archeologiem przybyłym z Minnesoty.

– Jadą inną ciężarówką, która przyda się nam jako dodatkowy środek transportu. Będziemy potrzebowali jeszcze jednego samochodu, by opuścić to miejsce ze sprzętem i odkopanymi przedmiotami.

Popatrzył na niebo.

– Burza nadejdzie za jakieś dwie godziny, a jak będziemy mieli szczęście, może za trzy. Odnajdźmy tych ludzi, zanim ktoś zasypie nas prawniczymi bzdurami.

Gdy zbierałam kielnie i wkładałam je do wiadra, wiążąc długą liną, Mateo wsadził nakaz sądowy do swojej torby, po czym powiesił ją na metalowej poprzeczce. Jego oczy i włosy były czarne, a ciało niskie i tęgie. Rozbudowane mięśnie karku i ramion napinały się, gdy razem z Luisem odrzucali do tyłu namiot przykrywający wylot wykopu ekshumacyjnego.

Mateo postawił stopę na pierwszym z ziemnych schodków, ukształtowanych na ścianie wykopu. Krawędzie kruszyły się, osypując ziemię na dwa metry w głąb. Osypujące się kaskadowo cząsteczki wydawały delikatny dźwięk, gdy Mateo powoli schodził do studni.

Kiedy zszedł na dno, podniosłam wiadro i zapięłam wiatrówkę. Trzy dni tutaj nauczyły mnie, że maj jest piękny na wyżynach, ale pod ziemią chłód przeszywa do szpiku kości. Każdego wieczoru opuszczałam Chupan Ya całkowicie wyziębiona.

Idąc za Mateo, stawiałam stopy bokiem, sprawdzając każdy prowizoryczny stopień. Wkrótce z każdej strony otoczył mnie mrok. Mój puls przyspieszył.

Mateo podał mi wyciągniętą dłoń. Zeszłam z ostatniego schodka i stanęłam w dziurze nie większej niż sześć metrów kwadratowych. Ściany i dno były śliskie, a powietrze wilgotne i zgniłe.

Waliło mi serce. Kropla potu płynęła bruzdą wzdłuż kręgosłupa.

Tak jak to z reguły bywa w wąskich, ciemnych miejscach.

Odwróciłam się od Mateo, zamierzając oczyścić moją kielnię. Zadrżały mi ręce.

Zamknęłam oczy. Walczyłam z klaustrofobią. Myślałam o mojej córce. Katy ucząca się chodzić, Katy na Uniwersytecie w Virginii, Katy na plaży. Przypominałam sobie Ptaśka – mojego kota. Mój dom w Charlotte, moje mieszkanie w Montrealu.

Zagrałam w grę polegającą na powtarzaniu słów piosenek. Pierwszą piosenką, jaka wpadła mi do głowy był Hawest Moon Neila Younga.

Mój oddech uspokoił się, a serce biło wolniej.

Otworzyłam oczy i spojrzałam na zegarek. Pięćdziesiąt siedem sekund – nie tak dobrze jak...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin