Rozdział 5 - Clave i Przymierze.doc

(109 KB) Pobierz
5

Cassandra Clare – Miasto Kości

5

 

 

Clave i Przymierze

 

 

 

- Myślisz, że się obudzi? To już trzy dni.

- Trzeba dać jej czas. Trucizna demona to mocna rzecz, a ona jest Przyziemną. Nie ma runów, żeby dodały jej sił tak jak nam.

- Przyziemni strasznie łatwo umierają, nie uważasz?

- Isabelle, wiesz, że mówienie o śmierci w pokoju chorego przynosi pecha.

 

 

 

***

 

 

 

Trzy dni. Myśli Clary biegły powoli jak gęsta krew albo miód. Muszę się obudzić.

Ale nie mogła.

Sny nawiedzały ją jeden po drugim, rzeka obrazów niosła ją jak liść miotany przez prąd. Widziała matkę w szpitalnym łóżku, jej oczy wyglądające jak sińce na białej twarzy. Widziała Luke’a na górze kości. Jace’a z białymi skrzydłami wyrastającymi z pleców, Isabelle, nagą i oplecioną batem niczym spiralą ze złotych pierścieni, Simona z krzyżami wypalonymi na dłoniach. Anioły spadające z nieba. Płonęły w locie.

 

 

 

***

 

 

 

- Mówiłam ci, że to ta dziewczyna.

- Wiem. Kruszyna z niej prawda? Jace mówił, że zabiła Pożeracza.

- Tak. Myślałem, że jest wróżką, kiedy zobaczyłem ją pierwszy raz. Ale nie jest wystarczająco ładna, żeby nią być.

- Cóż, nikt nie wygląda dobrze, kiedy ma w żyłach truciznę demona. Hodge zamierza wezwać Braci?

- Mam nadzieję, że nie, Alec. Przyprawiają mnie o dreszcze. Każdy, kto się tak okalecza...

- My się też okaleczamy.

- Tak, ale nie na stałe. I nie zawsze to boli...

- Jeśli jesteś w odpowiednim wieku. A skoro już o tym mowa, to gdzie się podziewa Jace? Uratował ją, prawda? Można by pomyśleć, że będzie zainteresowany jej zdrowiem.

- Hodge mówi, że nie odwiedził jej, odkąd ją tu przyniósł. Chyba rzeczywiście nie obchodzi go jej stan.

- Czasami zastanawiam się, czy... Patrz! Poruszyła się!

- Chyba jednak będzie żyła. Powiem Hodge’owi.

 

 

 

***

 

 

 

Clary czuła się tak, jakby ktoś zaszył jej powieki. Kiedy je rozchyliła i zamrugała po raz pierwszy od trzech dni, wydawało się jej, że się rozrywają.

Nad sobą ujrzała czyste niebieskie niebo, białe pierzaste chmury i pulchne aniołki ze wstążkami na nadgarstkach. Umarłam? Czy rzeczywiście tak wygląda niebo? Zamknęła oczy i po chwili otworzyła je znowu. Tym razem zrozumiała, że patrzy na drewniany sklepiony sufit, pomalowany w rokokowe motywy obłoków i cherubinów.

Z trudem dźwignęła się na łokciach. Bolało ją wszystko, zwłaszcza kark. Rozejrzawszy się, stwierdziła, że leży na jednym z wielu łóżek, ustawionych w długim rzędzie. Wszystkie miały metalowe wezgłowia i płócienną pościel. Obok niej na małym stoliku nocnym stał biały dzbanek i kubek. Koronkowe zasłonki w oknach odcinały światło, ale z zewnątrz dobiegał słaby, wszechobecny szum nowojorskiej ulicy.

­- A więc nareszcie się obudziłaś. Hodge będzie zadowolony. Wszyscy myśleliśmy, że umrzesz we śnie.

Clary się odwróciła. Na sąsiednim łóżku przysiadła Isabelle. Kruczoczarne włosy miała zaplecione w dwa grube warkocze sięgające poniżej pasa. Białą suknię zastąpiły dżinsy i obcisły niebieski top, ale na szyi nadal jarzył się czerwony wisiorek. Ciemne spiralne tatuaże zniknęły. Jej skóra była teraz nieskazitelna i kremowa jak śmietana.

- Przykro mi, że was rozczarowała. – Głos Clary zgrzytał jak papier ścierny. – Czy to jest Instytut?

Isabelle przewróciła oczami.

- Jest coś, czego Jace ci nie powiedział?

Clary zakaszlała.

- To Instytut, prawda?

- Tak. Jesteś w izbie chorych, jeśli jeszcze się tego nie domyśliłaś.

Nagły kłujący ból sprawił, że Clary chwyciła się za brzuch i wciągnęła z sykiem powietrze.

Isabelle spojrzała na nią przestraszona.

- Dobrze się czujesz?

Ból osłabł, ale Clary poczuła pieczenie w gardle i dziwne zawroty głowy.

- Mój żołądek.

- A, racja. Prawie zapomniałam. Hodge mówił, żeby ci to dać, kiedy się obudzisz. – Isabelle sięgnęła po ceramiczny dzbanek, nalała trochę zawartości do kubka i podała go Clary. Był wypełniony mętnym płynem, który lekko parował. Pachniał intensywnie ziołami i czymś jeszcze. – Nie jadłaś nic od trzech dni. To pewnie dlatego jest ci niedobrze.

Clary ostrożnie pociągnęła łyk. Napój był pyszny, gęsty, z przyjemnym maślanym posmakiem.

- Co to jest?

Isabelle wzruszyła ramionami.

- Jedna z ziołowych herbatek Hodge’a. Zawsze działają. – Wstała z łóżka i przeciągnęła się jak kot. – A tak przy okazji, jestem Isabelle Lightwood. Mieszkam tutaj.

- Znam twoje imię. Ja nazywam się Clary Fray. Jace mnie tu przyniósł?

Isabelle pokiwała głową.

- Hodge był wściekły. Zabrudziłaś krwią cały dywan w holu. Gdyby moi rodzice tu byli, Jace na pewno dostałby szlaban. – Zmierzyła ją uważnym spojrzeniem. – Twierdzi, że sama zabiłaś demona Pożeracza.

W umyśle Clary pojawił się obraz monstrum z paskudną paszczą. Zadrżała i mocniej ścisnęła kubek.

- Chyba tak.

- Ale przecież jesteś Przyziemną.

- Zadziwiające, co? – Clary przez chwilę rozkoszowała się wyrazem źle maskowanego zdumienia na twarzy dziewczyny. – Gdzie Jace?

Isabelle wzruszyła ramionami.

- Gdzieś. Powinnam komuś powiedzieć, że się obudziłaś. Hodge będzie chciał z tobą porozmawiać.

- Hodge to nauczyciel Jace’a, tak?

- Hodge uczy nas wszystkich. Tam jest łazienka. – Isabella pokazała ręką. – Na wieszaku do ręczników zostawiałam kilka swoich starych ciuchów, gdybyś chciała się przebrać.

Clary pociągnęła kolejny łyk z kubka i stwierdziła, że jest pusty. Już nie była głodna ani nie miała zawrotów głowy. Czuła ulgę. Odstawiła naczynie na stolik i otuliła się kołdrą.

- Co się stało z moimi ubraniami?

- Były całe we krwi i truciźnie. Jace je spalił.

- Naprawdę? Powiedz mi, czy on zawsze jest taki nieuprzejmy, czy zachowuje się tak tylko wobec zwykłych ludzi?

- Jest niegrzeczny wobec wszystkich – odparła Isabelle nonszalanckim tonem. – I właśnie dlatego jest tak diabelnie sexy. Nie mówiąc o tym, że zabił więcej demonów niż ktokolwiek inny w jego wieku.

Clary spojrzała na nią z konsternacją.

- Nie jest twoim bratem?

Isabelle wybuchnęła głośnym śmiechem.

- Jace? Moim bratem? Nie. Skąd ci to przyszło do głowy?

- Przecież mieszka tu z tobą. Zgadza się?

- Tak, ale...

- Dlaczego nie ze swoimi rodzicami?

Przez krótką chwilę Isabelle miała niepewną minę.

- Bo nie żyją.

Clary otworzyła usta ze zdumienia.

- Zginęli w wypadku?

- Nie. – Isabelle odgarnęła za ucho ciemny kosmyk. – Matka umarła przy jego narodzinach. Ojciec został zamordowany, kiedy Jace miał dziesięć lat. On wszystko widział.

- Och! – zawołała Clary. – Byli... demonami?

Isabelle ruszyła do drzwi.

- Posłuchaj, lepiej powiadomię wszystkich, że się obudziłaś. Od trzech dni czekają, aż otworzysz oczy. A, w łazience jest mydło.  Może chcesz się trochę obmyć? Cuchniesz.

Clary spiorunowała ją wzrokiem.

- Dzięki.

-          Bardzo proszę.

 

 

 

***

 

 

 

Ubranie Isabelle wyglądało na niej śmiesznie. Clary musiała kilka razy podwinąć nogawki dżinsów, zanim przestała się o nie potykać. Głęboko wycięty dekolt czerwonego topu tylko podkreślał brak tego, co Eric nazwałaby „zderzakiem”.

Clary umyła się w małej łazience, korzystając z twardego lawendowego mydła. Wytarła się białym ręcznikiem do rąk. Wilgotne włosy okalały jej twarz pachnącymi splotami. Zerknęła na swoje odbicie w lustrze. Wysoko na lewym policzku miała fioletowy siniak, wargi były suche i spuchnięte.

Muszę zadzwonić do Luke’a, pomyślała. Na pewno jest gdzieś tutaj telefon. Może pozwolą jej z niego skorzystać, kiedy już porozmawia z Hodge’em.

Swoje tenisówki znalazła ustawione równo w nogach szpitalnego łóżka. Do sznurowadeł były przywiązane klucze. Clary włożyła buty, wzięła głęboki wdech i poszła szukać Isabelle.

Po wyjściu z sali Clary rozejrzała się zaskoczona. Pusty korytarz wyglądał jak te, którymi czasami uciekała w snach – był mroczny i nie widziała jego końca. Na ścianach wisiały w równych odstępach szklane klinkiety w kształcie róż, powietrze pachniało kurzem i woskiem od świec.

W oddali usłyszała słaby, delikatny dźwięk, jakby dzwoneczków poruszanych przez wiatr. Ruszyła wolno przed siebie, sunąc ręką po ścianie. Burgundowa i jasnoszara wiktoriańska tapeta wyblakła ze starości. Po obu stronach ciągnęły się zamknięte drzwi.

Dźwięk, za którym szła, stawał się coraz głośniejszy. Wkrótce zorientowała się, że to ktoś gra na fortepianie – po amatorsku, ale z niezaprzeczalnym talentem. Nie potrafiła jednak rozpoznać melodii.

Za rogiem trafiła na szeroko otwarte drzwi. Zajrzała do środka i zobaczyła coś, co wyglądało jak pokój muzyczny. W kącie stał fortepian, pod przeciwległą ścianą krzeseł, a na środku obleczona w pokrowiec harfa.

Przy instrumencie siedział Jace. Jego smukłe ręce z wprawą wciskały klawisze. Był boso, w dżinsach i szarej bawełnianej koszulce, płowe włosy miał zmierzwione, jakby dopiero wstał z łóżka. Patrząc na szybkie, pewne ruchy jego dłoni, Clary przypomniała sobie, jak się czuła, kiedy niósł ją w objęciach, a gwiazdy wirowały nad jej głową niczym deszcz srebrnej lamety.

Jace musiał usłyszeć jej kroki, bo odwrócił się na stołku i zapytał:

- Alec? To ty?

- To nie Alec, tylko ja. – Weszła do pokoju. – Clary.

Klawisze brzęknęły w ostatnim akordzie. Jace wstał.

- Nasza Śpiąca Królewna? Kto obudził cię pocałunkiem?

- Nikt. Sama się obudziłam.

- Był ktoś przy tobie?

- Isabelle. Potem poszła chyba po Hodge’a. Kazała mi czekać, ale...

- Powinienem był ją ostrzec, że masz zwyczaj nie robić tego, co ci każą. – Jace zmierzył ją wzrokiem. – To ubranie Isabelle? Śmiesznie w nim wyglądasz...

- Chciałabym zauważyć, że moje spaliłeś.

- To był zwykły środek ostrożności. – Jace zamknął lśniącą czarną pokrywę fortepianu. – Chodź, zaprowadzę cię do Hodge’a.

 

 

 

***

 

 

 

Instytut było ogromną, rozległą budowlą, która wyglądała jak nie wzniesiona według planu architektonicznego, tylko jakby została naturalnie wydrążona w skale przez wodę i czas. Przez uchylone drzwi Clary widziała niezliczone identyczne małe pokoiki, każdy z łóżkiem, nocną szafką i dużo drewnianą szafą. Wysokie sufity były podtrzymywane przez jasne kamienne łuki, pokryte misternie rzeźbionymi obrazkami. Clary zauważyła pewne powtarzające się motywy: anioły, miecze, słońca i róże.

-  Dlaczego tutaj jest tyle sypialni? – zapytała. – Myślałam, że to instytut badawczy.

- To część mieszkalna. Naszym obowiązkiem jest zapewnić schronienie każdemu Nocnemu Łowcy, który o to poprosi. Możemy pomieścić tu dwieście osób.

- Ale większość jest pusta.

- Ludzie przychodzą i odchodzą. Nikt nie zostaje długo. Zwykle jesteśmy tylko my: Alec, Isabelle, Max, ich rodzice, ja i Hodge.

- Max?

- Poznałaś piękną Isabelle? Alec to jej starszy brat. Najmłodszy, Max, jest teraz z rodzicami za granicą.

- Na wakacjach?

- Niezupełnie. – Jace się zawahał. – Można ich uznać za... dyplomatów, a Instytut za coś w rodzaju ambasady. Teraz przebywają w rodzinnym kraju Nocnych Łowców. Biorą udział w bardzo delikatnych negocjacjach pokojowych. Wzięli ze sobą Maksa, bo jest jeszcze mały.

- Rodzinny kraj Nocnych Łowców? – Clary wirowało w głowie. – Jak się nazywa?

- Idris.

- Nigdy o nim nie słyszałam.

- Nic dziwnego. – W jego głosie znowu zabrzmiało irytujące poczucie wyższości. – Przyziemni nic o nim nie wiedzą. Jego granice strzegą czary ochronne. Gdybyś próbowała je przekroczyć i wejść do Idrisu, po prostu zostałabyś w mgnieniu oka przeniesiona od jednej granicy do drugiej. Nawet nie wiedziałabyś, co się stało.

- Więc nie ma go na mapach?

- Nie na mapach Przyziemnych. Na swój użytek możesz uważać go za mały kraj między Niemcami a Francją.

- Ale między Niemcami a Francją nie ma nic, no może z wyjątkiem kawałka Szwajcarii.

- Właśnie.

- Domyślam się, że tam byłeś. To znaczy w Idrisie.

- Dorastałem tam. – Głos Jace’a był neutralny, ale ton sugerował, że kolejne pytania na ten temat nie będą mile widziane. – Większość nas się tam wychowała. Oczywiście Nocni Łowcy są na całym świecie. Musimy być wszędzie, bo wszędzie grasują demony. Ale dla Nocnego Łowcy „domem” zawsze będzie Idris.

- Jak Mekka albo Jerozolima – powiedziała w zadumie Clary. – Więc wychowujecie się w Idrisie, a potem, kiedy dorastacie...

- Wysyłają nas tam, gdzie jesteśmy potrzebni – odparł krótko Jace. – Niektórzy, jak Isabelle czy Alec, dorastają z dala od kraju rodzinnego, tam gdzie mieszkają ich rodzice. Ponieważ tutaj są wszystkie zasoby i kadry Instytutu, i Hodge... – Urwał. – Oto biblioteka.

Pod drewnianymi drzwiami w kształcie łuku leżał zwinięty w kłębek błękitny pers o żółtych oczach. Kiedy się zbliżyli, uniósł głowę i zamiauczał.

- Cześć, Church. – Jace pogładził jego grzbiet bosą stopą. Kot zmrużył oczy.

- Zaczekaj – powiedziała Clary. – Alec, Isabelle i Max to jedyni Nocni Łowcy w twoim wieku, których znasz?

Jace przestał głaskać Churcha.

- Tak.

- Musisz się czuć trochę samotny.

- Mam wszystko, czego mi trzeba. – Jace pchnął drzwi i wszedł do środka.

Po chwili wahania Clary podążyła za nim.

 

 

 

***

 

 

 

Biblioteka była kolistym pomieszczeniem o suficie zwężającym się ku górze, jakby mieściła się w wieży z iglicą. Wzdłuż ściany ciągnęły się półki pełne książek, tak wysokie, że między nimi w równych odstępach rozmieszczono drabiny na kółkach. Księgozbiór też nie był zwyczajny; składał się z woluminów oprawionych w skórę i aksamit, zaopatrzonych w solidne zamki i zawiasy z mosiądzu i srebra, o grzbietach ze złoconymi literami, wysadzanych klejnotami. Wyglądały na zniszczone nie tylko ze starości, ale przede wszystkim od częstego używania.

Podłoga z wypolerowanego drewna była inkrustowana kawałkami szkła i marmuru oraz półszlachetnymi kamieniami. Razem tworzyły wzór, którego Clary nie potrafiła odszyfrować. Mogły to być konstelacje albo nawet mapa świata. Musiałaby pewnie wspiąć się na wieżę i spojrzeć na inkrustacje z góry, żeby się zorientować, co przedstawiają.

Środek pokoju zajmowało imponujące dębowe biurko. Wielki, ciężki blat, z wiekiem mocno zmatowiały, spoczywał na plecach dwóch aniołów wyrzeźbionych z tego samego drewna, o złoconych skrzydłach i twarzach wykrzywionych w grymasie cierpienia, jakby pod ogromnym brzemieniem pękały im kręgosłupy. Za biurkiem siedział chudy mężczyzna o szpakowatych włosach, z długim, ptasim nosem.

- Miłośniczka książek, jak widzę – rzucił na powitanie, uśmiechając się do Clary. – O tym mi nie wspomniałeś, Jace.

Jace zachichotał. Stał za nią, z rękawami w kieszeniach i irytującym uśmieszkiem na twarzy.

- Niewiele rozmawialiśmy w czasie naszej krótkiej znajomości – powiedział. – I jakoś nie wypłynął temat naszych upodobań czytelniczych.

Clary spiorunowała go wzrokiem i odwróciła się z powrotem do chudzielca.

- Skąd pan wie, że lubię książki?- zapytała.

- Z wyrazu twojej twarzy, kiedy tu weszłaś – odparł, wstając z krzesła. – Nie przypuszczam, żebym to ja zrobił na tobie takie wrażenie.

Clary omal nie krzyknęła cicho, gdy obszedł biurko. Przez moment wydawało się jej że jest dziwnie zdeformowany. Lewe ramię było umiejscowione wyraźnie wyżej niż prawe. Ale kiedy się zbliżył, zobaczyła, że coś, co wyglądało jak garb, jest tak naprawdę siedzącym mu na ramieniu ptakiem o lśniących piórach i błyszczących czarnych oczach.

- To jest Hugo – przedstawił go właściciel. – Jako kruk wie dużo rzeczy. Ja nazywam się Hodge Starkweather, jestem profesorem historii i nie wiem nawet w przybliżeniu tyle, co on.

Clary zaśmiała się mimo woli i uścisnęła jego wyciągniętą rękę.

- Clary Fray.

- Miło cię poznać – powiedział Hodge. – Znajomość z osobą, która potrafiła zabić Pożeracza gołymi rękami, to dla mnie prawdziwy zaszczyt.

- Nie gołymi rękami, tylko... nie pamiętam, jak to się nazywa, ale... – Clary czuła się dziwnie, przyjmując gratulacje z takiego powodu.

- Ona ma na myśli mój Sensor – wtrącił Jace. – Wepchnęła go Pożeraczowi do gardła. Pewnie udusiły go runy. Powinienem był wspomnieć wcześniej, że będę potrzebował nowego.

- Jest kilka zapasowych w magazynie broni – powiedział Hodge. Kiedy uśmiechnął się do Clary, wokół jego oczu pojawiło się tysiąc małych zmarszczek, niczym rysy na starym obrazie. – Niezły refleks. Jak wpadłaś na to, żeby użyć Sensora jako broni?

Zanim Clary zdążyła odpowiedzieć, usłyszała czyjś śmiech. Była tak oszołomiona widokiem książek i samych Hodge’em, że nie zauważyła Aleca siedzącego w wielkim czerwonym fotelu stojącym przy pustym kominku.

- Nie mogę uwierzyć, że kupiłeś tę historyjkę, Hodge – powiedział.

Z początku Clary nie zarejestrowała jego słów, ponieważ cała uwagę skupiła na jego wyglądzie. Jako jedynaczkę fascynowało ją rodzinne podobieństwo, a teraz, w pełnym świetle, dostrzegła, jak bardzo Alec przypomina siostrę. Mieli takie same kruczoczarne włosy; identyczne wąskie brwi wygięte na końcach ku górze, taką samą bladą skórę z lekkimi rumieńcami. Ale, o ile Isabelle była pewna siebie, wręcz arogancka, jej brat kulił się w fotelu, jakby chciał ukryć się przed całym światem. Miał rzęsy długie i ciemne, jak Isabelle, ale, podczas gdy jej oczy były czarne, jego przypominały barwą granatowe butelkowe szkło. Spoglądały na nią z wrogością, czystą i skoncentrowaną jak kwas.

- Nie jestem pewien, co masz na myśli, Alec. – Hodge uniósł brew. Clary nie umiała określić jego wieku. Miał siwiznę we włosach i nosił szary, starannie odprasowany tweedowy garnitur. Wyglądałby jak dobotliwy profesor college’u, gdyby nie gruba blizna, która przecinała prawy bok jej twarzy. Ciekawe, skąd ją miał. – Sugerujesz, że Clary nie zabiła demona?

- Oczywiście, że nie zabiła. Spójrz na nią, Hodge, to Przyziemna i w dodatku jeszcze dzieciak. Wykluczone, żeby poradziła sobie z Pożeraczem.

- Nie jestem żadnym dzieciakiem – zaprotestowała Clary. – Mam szesnaście lat... skończę w niedzielę.

- Jest w tym samym wieku, co Isabelle – zauważył Hodge. – Nazwałbyś swoją siostrę dzieckiem?

- Isabelle pochodzi z jednego z największych w historii rodów Nocnych Łowców – odparł sucho Alec. – A to jest dziewczyna z New Jersey.

- Z Brooklynu! – zaprotestowała z oburzeniem Clary.- I co z tego? Właśnie zabiłam demona w moim domu, a ty się zachowujesz jak dupek, bo nie jestem bogatym, rozpuszczonym bachorem takim jak ty i twoja siostra.

- Jak mnie nazwałaś? – Alec był wyraźnie zaskoczony.

Jace się roześmiał.

- Ona ma rację, Alec. – powiedział. – musisz raczej uważać na demony z mostów i tuneli.

- To nie jest zabawne, Jace – przerwał mu Alec, wstając z fotela. – Zamierzasz pozwolić na to, żeby tu stała i mnie wyzywała?

- Owszem – odparł Jace. – Dobrze ci to zrobi. Potraktuj to jak trening wytrzymałości.

- Może i jesteś parabati, ale twoja niefrasobliwość wystawia moją cierpliwość na próbę – oświadczył Alec.

- A twój upór moją. Kiedy ją znalazłem, leżała na podłodze w kałuży krwi umierającego demona, którą ją przygniatał. Widziałem, jak Pożeracz znika. Jeśli nie ona go zabiła, to kto?

- Pożeracze są głupie. Może sam trafił się żądłem w szyję. Takie rzeczy się już zdarzały...

- Teraz sugerujesz, że popełnił samobójstwo?

Alec zacisnął szczęki.

- Tak czy inaczej, nie powinno jej tutaj być. Nie bez powody Przyziemni nie są wpuszczani do Instytutu. Gdyby ktoś się o niej dowiedział, odpowiadalibyśmy przed Clave.

- To nie do końca prawda – wtrącił Hodge. – Prawo pozwala nam w pewnych sytuacjach oferować schronienie Przyziemnym. Pożeracz zaatakował wcześniej matkę Clary, a ona mogła być następna.

Zaatakował. Czyżby to był eufemistyczny odpowiednik słowa „zabił”? Kruk siedzący na ramieniu Hodge’a zakrakał cicho.

- Pożeracze to maszyny typu „szukaj i zniszcz” – stwierdził Alec. – Działają na rozkaz czarowników albo potężnych demonów. Po co któryś z nich miałby się interesować domem zwykłych Przyziemnych? – Kiedy spojrzał na Clary, dziewczyna ujrzała w jego oczach wyraźną niechęć. – Jakieś pomysły?

- To musiała być pomyłka – podsunęła Clary.

- Demony nie popełniają tego rodzaju pomyłek. Jeśli ścigały twoją matkę, musiał istnieć jakiś powód. Gdyby była niewinna...

- Co to znaczy „niewinna”? – Clary na razie zachowała spokój.

Alec się zmieszał.

- Ja...

- On ma na myśli, że to bardzo niezwykłe, żeby potężny demon, z rodzaju tych, które mogą rozkazywać pomniejszym duchom, interesował się sprawami ludzi – odezwał się Hodge. – Żaden Przyziemny nie może wezwać demona, ponieważ brakuje wam mocy, ale było paru, zdesperowanych i głupich, którzy znaleźli wiedźmę albo czarownika, żeby to za nich zrobili.

- Moja mama nic nie wie o żadnych czarownikach. Ona nie wierzy w magię. – Nagle Clary przyszła do głowy pewna myśl. – Madame Dorothea... Mieszka na dole i jest czarownicą. Może demony właśnie ją ścigały i przez pomyłkę dopadły moją mamę?

Hodge uniósł brwi.

- Pod wami mieszka wiedźma?

- To zwykła wróżbiarka, oszustka – powiedział Jace. – Już się jej przyjrzałem. Nie ma powodu, żeby interesował się nią jakiś czarownik, chyba że zależałoby mu na opanowaniu rynku niedziałających szklanych kul.

- A zatem wracamy do punktu wyjścia. – Hodge pogłaskał kruka. – Chyba pora zawiadomić Clave.

- Nie! – wykrzyknął Jace. – Nie możemy...

- Zachowanie obecności Clary w tajemnicy miało sens, dopóki nie byliśmy pewni, czy dojdzie do siebie – zauważył Hodge. – Ale teraz, kiedy się obudziła, jest od ponad stu lat pierwszą Przyziemną, która przekroczyła próg Instytutu. Znacie zasady dotyczące Przyziemnych i ich wiedzy na temat Nocnych Łowców. Clave musi zostać poinformowane, Jace.

- Oczywiście. – poparł go Alec. – Mogę przekazać wiadomość mojemu ojcu...

- Ona nie jest Przyziemną – odparł Jace.

Brwi Hodge’a sięgnęły prawie linii włosów. Alec zaniemówił, kompletnie zaskoczony. W ciszy, która nagle zapadła, Clary usłyszała szelest skrzydeł Hugo.

- Ale przecież nią jestem – powiedziała.

-   Nie, nie jesteś. – Jace odwrócił się do Hodge’a i przełknął ślinę, jakby był lekko zdenerwowany. – Tamtej nocy zjawili się Du’sien przebrani za policjantów. Musieliśmy ich ominąć. Clary nie miała sił uciekać, a nie było czasu, żeby się ukryć. Mogła umrzeć, więc użyłem steli. Zrobiłem znaku mendelin na jej ramieniu. Pomyślałem...

-   Zwariowałeś? – Hodge uderzył ręką w biurko tak mocno, jakby chciał rozłupać blat. – Wiesz, co mówi Prawo na temat umieszczania Znaków na Przyziemnych. Ty... właśnie ty powinieneś wiedzieć o tym najlepiej!

-   - Ale podziałało!- zauważył Jace. – Clary, pokaż im rękę.

Clary popatrzyła na niego zdumiona, ale zrobiła to, o co prosił. Pamiętała, że tamtej nocy, w zaułku, ręka wydawała się jej bardzo podatna na zranienie. Teraz, tuż pod zgięciem nadgarstka, dostrzegła trzy nakładające się kręgi, ledwo widoczne, jak wspomnienie blizny, która czasem zblakła.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin