Golon Anne i Serge - Angelika 07 - Angelika i nowy świat.pdf

(1696 KB) Pobierz
4223283 UNPDF
Anne i Serge Golon
i Nowy Świat
4223283.001.png
PIERWSZE DNI
ROZDZIAŁ I
„Jestem więc z nim!"
Angelice wydawało się, że ta myśl, nie odstępująca jej ani
na chwilę, nie tkwi w świadomości, lecz jest czymś zewnę­
trznym, przypominającym brzęczenie much i moskitów.
Przychodziła, odchodziła, powracała...
.Jestem więc z nim...!"
Skupiona na prowadzeniu konia po urwistej ścieżce, An­
gelika sama nie wiedziała, czy obsesyjna myśl ma dla niej
jakiekolwiek znaczenie.
„Jestem z nim...! Jestem z nim...!"
I wciąż od nowa, w dwóch tonach. Pierwszy wątpił,
drugi potwierdzał. Jeden się trwożył, drugi radował. Towa­
rzyszyło to, jak lejtmotyw, zmęczonym krokom wierzchow­
ca.
Młoda kobieta jechała konno pod sklepieniem z purpuro­
wych liści klonu. Głowę zdobił duży męski kapelusz ob­
wiedziony piórem. W jego cieniu oczy wydawały się jasne
jak woda źródlana. Włosy pod kapeluszem okrywał przed
kurzem płócienny czepek. Zrezygnowała zjazdy po damsku,
więc podwinięte do kolan suknie odkrywały nogi w butach do
konnej jazdy. Pożyczyła je od swojego syna Cantora. Palce,
zaciśnięte wokół wodzy, zbielały w stawach od wysiłku,
z jakim starała się odwracać głowę konia w kierunku szczytu.
Nie chciała, by patrzył na przerażające rozpadliny i uskoki
po lewej stronie drogi. Mogło go to płoszyć. Zresztą prze-
7
strzeń i huk wody z potoku wystarczająco już denerwowały
klacz.
Było to piękne i wytrzymałe zwierzę. Wydawało się jednak
zdezorientowane drogą, jaką mu narzucono. Rzeczywiście
trudno o coś mniej stosownego dla szlachetnego kroku konia
niż kręte ścieżki wijące się zboczem doliny, gubiące się we
wrzosowiskach, rozmywające się w rzekach, przez które brnę­
li całymi godzinami.
Ścieżka, jaką podążali, była usłana suchą trawą, wyblakłą
od palącego słońca. Koń zapadał się w niej przy każdym
kroku, nie znajdując twardego gruntu dla niecierpliwych
kopyt. Angelika trzymała go mocno. Uspokajała i delikatnie
naciskając, zmuszała do posuwania się naprzód. Znała go
już. Chociaż wymagał od niej nieustannego wysiłku, nie
obawiała się jego nieposłuszeństwa. Robił, co mu nakazy­
wała.
W końcu dotarli na szczyt. Tu rozpoczynał się płaskowyż
omiatany wiatrem pachnącym żywicą.
Angelika odetchnęła głęboko.
Przed nią rozciągał się iglasty las. Sosny, niebieskie
cedry, chropowate świerki rosły ciemną gromadą. Las
mienił się odcieniami szmaragdowej zieleni i niebieskawej
szarości. Haftowany igłami w kępy, bukiety, rozety, two­
rzył gobelin drobnych ściegów, ton przy tonie, zieleń przy
zieleni.
Teraz ziemia stała się znów kamienista.
Angelika puściła wodze i rozluźniła ucisk kolan na bokach
zwierzęcia. Znów zaczęła trzepotać wokół niej krótka, upor­
czywa myśl, zmieszana tym razem z podmuchem bryzy.
,,A więc to prawda, jestem z nim!"
Podniosła głowę, szukając wzrokiem ponad karawaną zna­
jomej sylwetki.
To on! Był tam, na czele pochodu, hrabia Joffrey de
Peyrac, awanturnik, wielki podróżnik, człowiek o dramatycz­
nym życiu. Choć poznał dobrze jego blaski i cienie, zawsze
podążał naprzód, ignorując przeciwności losu i dokonując
wyboru zgodnie z własnym przekonaniem.
8
„Nigdy przez to nie przejdziemy — nieraz powątpiewała
Angelika, widząc kolejne przeszkody. — Joffrey nie powi­
nien..."
Tymczasem pogrążali się, jeden po drugim, w szczelinę
zagajnika, w tunel wąwozu, w nurty rzeki, w obce góry,
z których spływał wieczór. Szli wciąż naprzód i odkrywali
na końcu światło, brzeg, schronienie. Za każdym razem
wydawało się to niemożliwe, ale jednak tak było. Joffrey de
Peyrac nigdy nie uprzedzał, jakie niespodzianki przygoto­
wuje. Ofiarowywał je jak coś oczywistego. Angelika ciągle
jeszcze zastanawiała się, czy rzeczywiście wiedział, dokąd
należy iść, czy może przypadek prowadził go do właś­
ciwego portu. Sto razy powinni już się zgubić, zginąć.
Nikomu jednak nic się nie stało. Ludzie, tworzący małą
karawanę, która wyruszyła z Gouldsboro w ostatnich
dniach września, zdążyli się już pogodzić z losem. Toczyli
się jak kamyki w nurtach strumienia, pijani lasem i węd­
rówką. Mieli ogorzałe twarze, oczy wyblakłe od ostrego
światła, a w fałdach ubrań unosili zapach ognisk, jesieni
i żywicy.
W upale późnej jesieni opary jezior podnosiły się już
w pierwszych godzinach poranka, pozostawiając powierzch­
nię wody błyszczącą i przejrzystą. Wieczorem chłód powracał
nieoczekiwanie, zapowiadając zimę, choć wokół zieleniło się
jeszcze wiele drzew. Obozowisko założone w miejscu ustron­
nym i wolnym od komarów okazało się prawie cudem.
Rozpalano ogniska. Indianie zręcznie wycinali w poszyciu
długie żerdzie. W niecałą godzinę ustawiali spiczaste „tipi",
na których rozwijali parawan z pozszywanej kory brzozowej
lub z wielkich łusek kory wiązu układanych jak dachówki.
Angelika dziwiła się, jak w tak krótkim czasie można zdjąć
plastry kory z drzew. Zorientowała się, że Joffrey de Peyrac
wysyłał przodem ekipę, która wytyczała i karczowała drogę,
a także przygotowywała biwak. Czasem jednak nikt nie
oczekiwał karawany na rpiejscu postoju. Wówczas ten i ów,
ze zręcznością psa wykopującego kość, przynosił z lasu ka­
wały mchu lub odwalał kamień przy wejściu do jaskini.
9
Zgłoś jeśli naruszono regulamin