Matthew Woodring Stover
Caine
Czarny Nóż
Caine Black Knife
Przełożyli:
Małgorzata Strzelec
i Wojciech Szypuła
Dla Robin - znowu.
I na zawsze.
Przyszłość przerasta wszystko, co uważamy za pewne".
Arthur M. Schlesinger Jr.
- To moja rana odniesiona w walce - powiedział, przytykając kikut to trawionej gangreną nogi Caine'a. - A to twoja. Nasze rany są jednym. Nasza krew jest jednym.
- Co ty robisz? Posrało cię?!
Orbek odsłonił kły.
- Adoptuję cię.
- Ty jesteś nienormalny! Przecież to ja...
- Wiem, co zrobiłeś. Hańba dla Czarnych Noży? Teraz jest także twoją hańbą. Ale od teraz także twój honor to honor klanu. Niezły układ dla Czarnych Noży, co?
- Dlaczego miałbym chcieć przystąpić do tego waszego pieprzonego klanu?
- Dlaczego? A kogo to obchodzi? - Orbek wstał, szczerząc zęby w uśmiechu. - Klanu się nie wybiera, Caine. Rodzisz się Czarnym Nożem, jesteś Czarnym Nożem. Rodzisz się Haczykowatą Strzałą, jesteś Haczykowatą Strzałą. A teraz powiedz po prostu, że jesteś Czarnym Nożem, i pójdziemy zabić strażników, co?
Caine leżał na kamieniu. Milczał.
- Powiedz - warknął ogrillo.
W świetle lampy oczy Caine'a błysnęły dziko.
- No dobrze - powiedział w końcu. Jak na człowieka, obdarzonego malutkimi i w gruncie rzeczy bezużytecznymi zębami, całkiem przyzwoicie udało mu się powtórzyć drapieżny grymas Orbeka. - Jak chcesz, jestem Czarnym Nożem.
Ostrze Tyshalle'a
Przygoda zarejestrowana na tym nośniku została zaklasyfikowana do kategorii
UV/X
przez
RADĘ KONSULTACYJNĄ
DS. OCENY PRODUKCJI STUDIA
ze względu na pełnozmysłowe doświadczanie drastycznych scen
TORTUR
PERWERSJI SEKSUALNEJ
PRZEMOCY
oraz
WULGARNY JĘZYK.
Udostępnienie Widzowi obrazów i wrażeń zawartych w niniejszym nagraniu jest równoważne zawarciu wiążącej umowy prawnej, w myśl której Widz zwalnia Studio Przygody-bez-Ograniczeń oraz wszystkich jego kooperantów od odpowiedzialności za wszelkie rzeczywiste lub potencjalne szkody wynikłe z wyżej wspomnianego udostępnienia, a w szczególności urazy emocjonalne, obrażenia fizyczne oraz psychiczne (okresowe i trwałe).
Wtedy:
Najgorsze z najgorszych
Teraz:
Dar
ODWRÓT Z BOEDECKEN (fragment)
Jesteś: CAINE'EM
(w tej roli Aktor Prac. Hari Michaelson)
ORYGINAŁ. ROZPOWSZECHNIANIE SUROWO WZBRONIONE.
© 2187 Studio Przygody-bez-Ograniczeń. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Ziemista chmura rozprzestrzenia się, sięga horyzontu, wypełnia zagłębienia wśród odległych wzgórz.
- To oni - mówię, nie zwracając się do nikogo konkretnego.
Słońce nad moim lewym ramieniem plami krwią chmurę i wzgórza. Cień wyrastającego za nami płaskowyżu rozlewa się po pustyni jak olej.
Tizarre wytęża wzrok. Zaciska usta, jej zaciśnięte na pochwie miecza palce bieleją.
- Jesteś pewien? Skąd wiesz?
Mógłbym zacytować Sun Tzu: „Obłok kurzu wysoki i zwarty - to rydwany. Kurz ściele się nisko i szeroko - to piechota", ale tylko wzruszam ramionami i podaję jej lunetę.
Gdyby Sun Tzu zobaczył taką piechotę, obesrałby sobie tę swoją jedwabną piżamkę.
Tizarre podnosi lunetę do oka i resztki rumieńca odpływają jej z policzków.
- Te postaci w chmurze... - szepcze. - Jest ich mnóstwo.
Spoglądam na Rababàla.
- Też chcesz popatrzeć?
Odpowiada mi błysk platynowego krążka wielkości monety, który na przemian pojawia się i znika - pstryk, pstryk, pstryk - między serdelkowatymi palcami Rababàla. Ta zabawa zastępuje u niego myślenie. Mięsiste policzki, obwisłe, zakurzone i spocone zupełnie nie pasują do beztrosko zwinnych palców.
- Zapasów mamy tylko na dziesięć dni. Nie możemy czekać. Nasi inwestorzy...
- Naszym inwestorom nie grozi wydymanie przez dwieście ogrillów - przerywam mu. - A nam owszem. - Opieram się o mur i patrzę na pofałdowaną równinę. - Gdyby nie ta banda, może udałoby się nam zwinąć obóz i zniknąć wśród wadisów. Może.
- Chcesz uciekać? Wycofać się? Czmychnąć? Zwiać?
Marade posyła mi pogardliwe spojrzenie, które widzę podwójnie: odbija się do góry nogami w jej efektownie wyprofilowanym kirysie. Chyba właśnie się modliła, jest w pełnej zbroi. Nie będę udawał, że mi się nie podoba. Ta kobieta nadaje zupełnie nowy sens słowu „napierśnik". A ten protekcjonalny grymas jeszcze dodaje jej uroku...
Ciacho na sterydach, w ubranku z klubu sado-maso.
- Nie chciałabym użyć słowa zaczynającego się na C, ale „cykor" sam się nasuwa...
- Moje imię zaczyna się na C.
Wybucha donośnym śmiechem i na jej plecy spływa złocista fala: jej włosy lśnią nie gorzej niż pancerz, a ja znów łapię się na myśli, że mógłbym na nią polecieć, gdyby puściła do mnie oczko. Rany... Zmiażdżyłaby mi miednicę jak biszkopt.
- Chyba nie oddamy im pola jak drewniane żołnierzyki, co? Bez choćby jednej potyczki?
- Na drewnianych żołnierzykach znasz się z pewnością lepiej ode mnie - zauważam.
Jej uśmiech blednie. Kurna, ale ze mnie geniusz: więcej żartów o lesbach, to na pewno mnie polubi.
- Jedna potyczka i będzie po nas - dodaję.
- Mamy ponad dwa tuziny zbrojnych...
- Tragarzy z mieczami.
Pretornio szuka czegoś w fałdach sutanny.
- Dzięki talentom Dal'kannitha Boga Wojny ci tragarze...
- Jasne. Ci tragarze. - Krzywię się. - Naprawdę myślisz, że za pięć rojali miesięcznie nie marzą o niczym innym, tylko o naparzaniu się z ogrillami? To zwykli najmici.
Platynowy krążek nieruchomieje. Groźne miny Rababàla na pewno robiły piorunujące wrażenie na nastoletnich nekromanckich czeladnikach.
- Czy muszę ci przypominać, że ty, Caine, również jesteś „najmitą?
- Nie, kurwa, w tej chwili naprawdę nie musisz. I tak robisz to dziesięć razy dziennie. - Nie cierpię tego pieprzenia o najemnikach. Nawet najlepszy szef na świecie zawsze ucieleśnia gościa, który strzela nam nad głową z bata. - Ale jeśli mimo to zlekceważycie moją radę, to tak jakbyście wyrzucili kasę w błoto, nie uważasz?
- A może... - Pretornio odkrztusza grudę kurzu i wierzchem zaplamionej krwią rękawiczki ociera pył z ust. - Może powinniśmy się... hm... pomodlić? Poprosić o pomoc...
- Dobrze gada. - Tizarre opuszcza lunetę.
Ma sińce pod oczami. Mówi o mnie, nie o lipkeńskim kapłanie. Z nich wszystkich chyba tylko ona jedna mi wierzy. Dwie setki ogrillów (dzięki panu Zeissowi widoczne jak na dłoni) pędzące tym swoim niedźwiedzim krokiem z prędkością dwudziestu mil na godzinę każdemu przemawiają do wyobraźni.
- Chyba powinniśmy stąd spadać - dodaje. - I to szybko.
Wspólnicy znów zaczynają się kłócić. Boją się o kasę.
Co za kołki.
Daję im się trochę wygadać, ale w końcu przerywam ostro:
- Hej! Nie będzie żadnego uciekania. Nie damy rady. Biegną prosto na nas.
Milkną i patrzą na mnie takim wzrokiem, jakby z nosa nagle wyrosły mi macki. Szerokim gestem ogarniam skotłowaną w gorączce powierzchnię Boedecken. Wadisy rozbiegają się promieniście od stóp miasta i giną w gąszczu bylic, które wyssały całą wodę z zasilającej dawniej okolicę bezimiennej rzeki. Na poziomie gruntu od pościgu oddzielałyby nas tysiące fałdów i pagórków, ale stąd, z wysokości urwiska, możemy zajrzeć w każde zagłębienie aż do dna. Elfy, które od tysiąca lat już nie żyją, nie bez powodu zbudowały tu miasto.
- Gdzie się schowamy, kiedy dotrą do ruin? - pytam.
Stalton, ochroniarz Rababàla, skinieniem głowy wskazuje przesłaniający nam pół nieba skraj płaskowyżu.
- Może na górze?
- Widziałeś, jak to wygląda: ziemia płaska jak stół, i tak przez pięć dni jazdy. W dodatku wznosi się ku górom, więc nawet nie znikniemy za horyzontem.
Kiwa głową - ponuro, ze zrozumieniem.
- Ale gdybyśmy od razu wyruszyli, przynajmniej mielibyśmy przewagę.
Mógłbym go polubić. My, żywe trupy, powinniśmy się trzymać razem. Kłopot w tym, że cały czas korci mnie, żeby stłuc Rababàla, a wtedy Stalton zrobi ze mnie miazgę. Nie traktuje tego osobiście, po prostu taką ma pracę - ale w ten sposób nie zbuduje się przyjaźni.
Wzruszam ramionami.
- Nic nie ucieknie przed polującym ogrillem. A już na pewno nie my.
- Płaszcz! - wykrzykuje Tizarre z błyskiem szaleństwa w oczach. - Mogę nas okryć Płaszczem...
- Nie, nie możesz.
- Jak to nie? Na tej łące? Łąka jest łatwa. Wszystko wygląda tak samo. Mogę ukryć nas, konie, mogłabym, naprawdę bym mogła...
- Mogłabyś co najwyżej stracić czas. Ogrille mają doskonały węch. A ty?
- Skąd wiesz, że biegną właśnie do nas? - Platynowy krążek znika, Rababàl podnosi się z wykutej w kamieniu ławki i staje obok mnie przy murze. - Może, na przykład... nie wiem, tropią bizony? Albo migrują? Kto je tam wie...
Wyciągam rękę do Tizarre, która wkłada mi w dłoń lunetę. Podaję ją Rababàlowi.
- Piękna robota - mówi z uznaniem, ważąc ją w dłoni. - Krasnoludzka?
- Tak, krasnoludzka. - I tak bym ci nie powiedział, nawet gdybym mógł. - Zobacz, jak wygląda ich straż przednia, tam, poniżej tej podwójnej przełączki.
Podnosi lunetę do oka. Wzdryga się, krzywi i z wysiłkiem przełyka ślinę.
- No tak... - udaje mu się wykrztusić.
Nie dziwię mu się.
- Teraz zobacz, co widać bliżej, tak w połowie odległości między nimi a nami. Widzisz dwóch konnych?
Miele w zębach przekleństwo.
- Ludzie!
- Ano ludzie.
- Czyli to ich tropią ogrille...
- Zgadza się.
- A oni prowadzą pościg prosto do nas!
Rozkładam ręce: quod erat demonstrandum.
Milkną i kombinują co to wszystko właściwie oznacza. Uśmiecham się do Pretornia.
- Chcesz się modlić? To módl się, żeby grille złapały tę dwójkę.
Pretornio sztywnieje. Policzki mu purpurowieją.
- Nie zgadzam się! Powinniśmy im pomóc...
- Pomógłbym im, gdybym mógł: przestrzeliłbym im czaszki. - Zabieram Rababàlowi lunetę i spoglądam na przedpole. - Ale mój łuk tak daleko nie doniesie. Zresztą... kiepsko strzelam.
Marade sroży się jak burzowa chmura. Spojrzenie ma lodowate, wyraz twarzy godny królowej zimy.
- Caine... - Pochyla się nade mną. - Potraktuję twoje słowa jako żart.
Jej chłód uświadamia mi, że mimo całej jej pogody ducha i pobożności, na Rycerzy Khryla nie wyświęca się aniołków.
Rycerz musi - w pewnym sensie - lubić zabijanie.
- Traktuj je, jak ci się żywnie podoba. - Ja też potrafię robić takie groźne miny. - Jeśli ci dwaj dotrą do ruin, grille przyjdą za nimi. Przyjdą i zaczną się rozglądać. Węszyć. Szukać ludzi.
...
Dark__Black_