MarcinWolski_Swinka.doc

(468 KB) Pobierz
Świnka

MARCIN WOLSKI   ŚWINKA

 

1

- Naprawdę musisz wyjechać? Nie możesz raz przełożyć tych badań na inny termin? - w głosie młodej dziewczyny brzmi wyrzut.

- Nie mogę, zresztą nie chcę, Lucy. Zwłaszcza teraz, kiedy postanowi­liśmy, że nasz ślub odbędzie się w czerwcu. Nie chciałabyś przecież, abym zamiast w podróż poślubną, wyruszył do centrum doświadczalnego...

- Ależ Will, mogłabym pojechać z tobą! Byłoby cudownie.

- Ech, Lucy, ile razy mam ci powtarzać, że program jest ściśle tajny, a obiekt zamknięty. Prowadzimy doświadczenia o ogromnym znaczeniu dla rozwoju ludzkości. W praktyce zaledwie parę osób zna istotę eksperymentów, a pełny obraz mam tylko ja... no i oczywiście Frank i Hans... Czasami twoje podejście do mojej pracy doprowadza mnie do

rozpaczy.

Lucy westchnęła. Wiedziała, że za chwilę się rozstaną, a ona pozostanie w tym wynajętym mieszkaniu, zadając sobie po raz nie wiadomo który pytanie, jak to się stało, że ona, Lucy Crawfurd, ulubienica całego Holliday Spring, związała się właśnie z tym zabiega­nym, wiecznie niespokojnym naukowcem...

- A 0'Hara sam nie da rady? - spytała z resztką nadziei.

- Frank? - William Holding aż się żachnął - to przecież kompletne beztalencie. Pozostawiony sam nie odróżniłby naszego serum nawet od jadu grzechotnika.


- Dlaczego w takim razie uczyniłeś go swoją prawą ręką? Jesteś niekonsekwentny, kochany docencie... Naukowiec uśmiecha się bagatelizujące:

- Razem pracowaliśmy tyle lat... Przecież właśnie Frank ściągnął mnie do Instytutu... Poza tym nie sposób odmówić mu innych zalet. Jest elokwentny, robi dobre wrażenie na ludziach... Znakomicie udziela wywiadów, w których podpisuje się pod moimi wynalazkami.

- A ty to tolerujesz!

- No cóż, mam pewną słabość do doktora 0'Hary...

- Nierozsądnie, bo on cię nienawidzi, jestem pewna, że gdyby tylko mógł... On i ten wasz rzeźnik...

- Hans Weissenstein? Przesadzasz, kochanie. Widzę, że niepotrzeb­nie zapraszałem cię na salę zabiegową. Dla laika każdy chirurg wydaje się oprawcą. W istocie ten Gargantua ma ręce zegarmistrza...

- Ale patrzy na ciebie jak na zaropiałą ślepą kiszkę, którą chętnie wyciąłby jednym ruchem lancetu...

- Nikt nie kocha wymagającego szefa. Takie jest życie - skwitował docent i nerwowo spojrzał na zegarek. - Czas na mnie.

- Jak chcesz... Dopiero za godzinę wychodzę do klubu, więc gdybyś chciał... - wymownie spojrzała w stronę rozłożystej leżanki...

- Nie mogę. Muszę sprawdzić jeszcze cykl F-34, a rano jadę do Sektora G.

Ruszył ku drzwiom. Nagle, jakby sobie coś przypomniał, zawrócił i porwał dziewczynę w ramiona.

- Jestem bardzo szczęśliwy. Kocham cię, Lucy! - zawołał.

I wyszedł.

Jest prawdą, że trzydziestodwuletni docent William Holding nie miał łatwego charakteru. Nastrojowiec, wiecznie za czymś goniący, zawsze niezadowolony z siebie i podwładnych, nie cieszył się sympatią persone­lu. Owszem, każdy doceniał jego walory umysłowe, które sprawiły, że w ciągu pięciu lat z szeregowego pracownika stał się pierwszym mózgiem Instytutu Transplantacji. Co innego jednak doceniać, co innego lubić. Bo jak mawiała doktor Salieri z zakładu Genetyki: „należy tylko dziękować opatrzności, że docent Holding żyje w XX wieku, kiedy jego szaleńczy dynamizm może realizować się w programach nauko­wych. Żyjąc parę wieków wcześniej zostałby zapewne grozę budzącym


inkwizytorem czy despotycznym satrapą..."

- Za co ja go właściwie kocham? - czysto zastanawiała się Lucy - ani przystojny, ani specjalnie zadbany...

Poznali się dwa lata wcześniej, kiedy młoda piosenkarka miała paskudny wypadek samochodowy. Pęknięcie wątroby czyniło sprawę beznadziejną. I wtedy do szpitala zgłosił się mało znany doktor z Instytutu Transplantacji. Zaproponował przeszczep.

- Wykluczone, wątroba nie daje się przeszczepiać... Poza tym w tym konkretnym wypadku niewątpliwie nastąpi odrzut - powiedział or­dynator.

- Mam serum antyodrzutowe - rzekł skromnie Holding. I uratował ją. Dziewczyna w podzięce zaprosiła go na koncert do Holliday Spring. Potem do swego hotelu. Przeżyli cudowne dwa tygodnie. Naukowiec nie pamiętając o bożym świecie tylko co pół godziny łączył się ze swym laboratorium i telefonicznie wydawał dyspozycje i wysłuchiwał raportów. W każdym razie te pół miesiąca i dwa lata narzeczeństwa wystarczyły, by zgodnie uznali życie bez siebie za niepodobieństwo.

- Will to w sumie fajny gość - zakończyła Lucy kwadrans rozterek, przystępując do doklejania sobie firanek rzęs.

Charakterystyczne owalne gmachy Instytutu Transplantacji wznosiły się nad Kanałem Zachodnim. W skład zespołu, obok wysokich budyn­ków szpitalnych i biurowca, wchodziło jeszcze kilkanaście niższych obiektów. Docent William Holding zaparkował swego morrisa na placu głównym i minąwszy kilka kwietników skręcił do niskiego baraku, mieszczącego jego ukochane pracownie eksperymentalne. Na ustach czuł jeszcze ciepły smak szminki Lucy przypominający mu, nie wiadomo dlaczego, niedogotowany bób, który jadał w dzieciństwie na fermie stryja... Dawno to było, bardzo dawno... Przez moment przypomniał sobie łąki, po których krążył obserwując dzikie bażanty... Wszystko wtedy było takie proste. Nawet marzenia. Chciał zostać wielkim zoologiem... Odkrywcą na miarę Cuviera czy Darwina.

Liczne kwiki dotarły do jego uszu. Mijał Magazyn Dawców, jak pompatycznie nazywano przyinstytutbwą chlewnię.

- Pora spać, współpracowniczki! - rzucił wesoło.


Nawiasem mówiąc, pomysł uczynienia z nierogacizny podstawowych dawców transplantowanych organów stworzył zupełnie nowe perspek­tywy przed chirurgią. Skończyła się sytuacja, w której chorzy tygodnia­mi oczekiwali na zastępczą nerkę, wątrobę czy serce. Cztery lata temu wstrząsnęło Williamem odkrycie dokonane na oddziale przygotowaw­czym. Podczas obchodu zauważył, że wszyscy chorzy pochłonięci są studiowaniem kroniki wypadków, a dwóch staruszków pobiło się w trakcie dyskusji, komu bardziej należy się śledziona po świeżym samobójcy... Obecnie dzięki poczciwym świnkom takie wydarzenia były nie do pomyślenia. Za kolejny sukces uznano odkrycie „serum Holdin-ga" - preparatu uzyskiwanego z izotopowanej krwi kobiet ciężarnych. Dzięki szczepionce można było transplantować praktycznie wszystko wszystkim. Bariera immunologiczna została przezwyciężona, a William z prawdziwą satysfakcją mógł kartkować prywatny album swych pacjentów. Oczywiście przeglądał go w samotności ze względu na tajemnicę lekarską. Znajdowało się tam zdjęcie z dedykacją wiceprezy­denta (przeszczepione hormony goryla Bobby), podziękowanie od dowódcy wojsk lądowych (aktualnego posiadacza wątroby wieprzowej) czy błogosławieństwo arcybiskupa (dwunastnica..., a zresztą dajmy spokój szczegółom!).

W pierwszych dniach tego roku zrealizowano najśmielsze z ludzkich marzeń: udany przeszczep mózgu!!!

„Czy oznacza to, że doszliśmy do progu nieśmiertelności? - z;i pisał owego wieczora w swym pamiętniku docent - a może posunęliśmy się zbyt daleko? Przecież mogąc przeszczepiać mózg coraz młodszym ciałom, będziemy w stanie utrzymywać świadomość człowieka przez parę pokoleń... Czy mamy do tego prawo, czy nie stworzy to pola do nadużyć? Czy nie będzie wyzwaniem rzuconym samej naturze... Bo­gu...?" - w tym momencie Holding zawahał się, nie należał do ludzi wierzących, ale swoje rozterki mógł zanotować używając wyłącznie wielkich słów i pojęć ostatecznych. Jego koncepcja świata, acz nie idealistyczna, zawierała pewne pierwiastki pozamaterialne - wierzył w sprawiedliwość, w istnienie jakiejś nadrzędnej moralności, która sprawia, że dobro prędzej czy później musi być nagrodzone, a zło ukarane. Czyż on sam nie był tej tezy najlepszym przykładem? Jego wytrwała praca zaowocowała - przyniosła mu sukces, sławę, pieniądze.

10


„Im większe odkrycie, tym większa odpowiedzialność odkrywców"

— zakończył notatkę.

Od tego czasu minęły trzy miesiące. Dokonano dalszych zabiegów. A kolejne eksperymenty w Sektorze G mogły przynieść nowe osiągnię­cia.

Drzwi do swej pracowni zastał uchylone.

- Dziwne. O tej porze nie powinno tu być nikogo. A jednak w gabinecie paliło się światło. Wszedł.

- Cześć, Will!

- Cześć, Frank! Przyszedłeś popracować?

Za jego biurkiem siedział doktor Franklin 0'Hara. Jak zwykle ubrany ze swą normalną, nieco nonszalancką elegancją, zawsze comme ii faut... Tym razem w powietrzu unosił się zapach alkoholu... Czyżby współpracownik pił w pracy?

- Miałem do ciebie parę spraw, szefie... A wiedziałem, że przed odjazdem wpadniesz do laboratorium. Czekałem. . - Doskonale mnie znasz - uśmiechnął się docent. - O co chodzi?

- Wyjeżdżasz na miesiąc do tej stacji badawczej, może być parę ważnych spraw, potrzebuję twoich upoważnień. Gdybyś mógł...

- Nie będziemy teraz zajmować się biurokracją. Podpiszę ci kilkanaś­cie kartek in blanco. Wiem, z kim pracuję... - rzekł Holding.

- Aha, jeszcze jedno. Jak porozumieć się z tobą, gdyby...?

- Wiesz doskonale, że Sektor G jest odcięty od świata i pilnowany przez wojsko... Będę co pewien czas telefonował do Instytutu. Zresztą na czas mojej nieobecności większością spraw ma zawiadywać doktor Amoidson. A teraz pozwól, muszę jeszcze posprawdzać parę wyników...

- Ośmieliłem się przynieść mały prezent... Na strzemiennego - 0'Ha-ra wydobył niespodziewanie spod biurka butelkę martella...

- Dziękuję, nie piję przed podróżą! - zaoponował Holding.

- Tylko jeden kieliszeczek na powodzenie - nalegał dziwnie podnie­cony 0'Hara. - Chciałem przy okazji powiedzieć ci coś o Lucy...

- O Lucy? - zainteresował się docent i bez zastanowienia wychylił

podany kieliszek.

W Instytucie mało wiedziano o prywatnym życiu Franka. Choć niejeden podejrzewał, że pod spokojną maską pracownika naukowego krył się piekielny temperament. Chodziły plotki, że ten szanowany

11


doktor wymyka się nocami, by nurkować w nocnym życiu Holliday Spring. To by tłumaczyło jego nieustanne długi. Samemu Holdingowi był winien parę tysięcy. Pierwsze spotkanie Lucy i 0'Hary na kolacji u docenta też przebiegało nietypowo.

- My się znamy - powiedział z szerokim uśmiechem Frank.

- Nie sądzę! - fuknęła panna Crawfurd nastroszona jak jeżozwierz. A jednak musieli się znać. Kiedyś w domu narzeczonej wpadł do ręki Williamowi jakiś list, na którym poznał pismo swego współpracownika. Nie zdążył przyjrzeć się dokładniej, bo Lucy w skoku dzikiej kotki wyrwała mu kartkę z ręki i zmiąwszy cisnęła w kominek.

Jednak rozwijające się w zawrotnym tempie uczucie przytłumiło obawy. Lucy unikała Franka, on normalnie pewny siebie łypał na nią z pozycji nie lubianego psa. Teraz jednak... Co oznaczały te dziwne wypieki na jego twarzy? Ani chybi alkohol...

- Słucham, co chcesz mi powiedzieć?

0'Hara zaczął mówić. Czy jednak artykułował niewyraźnie, czy świadomie zacierał słowa, w każdym razie Holding nic nie rozumiał. Jednocześnie światło stało się jaskrawe, a wszystkie kontury zamazane.

Cholera, urżnąłem się jednym kieliszkiem martella, wstyd - pomyślał. Chciał zapytać, co się dzieje, ale powiedział coś zgoła innego:

- Kocham Lucy! Za trzy miesiące nasz ślub.

- Jesteś tego zupełnie pewien? - słowa doktora dochodziły jakby z głębokiej studni...

Nie odpowiedział, nie mógł. Wszystko się pomieszało.

- Chodź, Hans - on już jest gotów! - powiedział Frank 0'Hara.

Docent leżał nieruchomo, przywiązany do stołu operacyjnego równie mocno jak farmer do swojej ziemi. Był ciągle ogłuszony. W oczy biły mu reflektory, a między nimi majaczyły jakieś dwie postacie. William nie mógł zebrać myśli.

- Spokojnie, stary. Mamy bardzo dużo czasu... Nie doceniałeś nigdy moich kwalifikacji, gardziłeś swoim starszym kolegą. Docenisz teraz rączki Hansa... - dudnił znajomy głos.

- Co się stało? - wyjąkał Will. Wokół czaszki czuł dziwny chłód. - Po co golicie mi głowę?

12


- Zaraz Hans ogoli również moją - zaśmiał się głos należący do Franka.

- Zwariowaliście! - zaskoczenie było ciągle większe od strachu. - Co chcecie zrobić, nastraszyć mnie? To udało się wam. Ale jeśli chcecie mnie okaleczyć, nie ujdzie wam to płazem...

- Co chcemy - 0'Hara zachichotał - chcemy ciebie, przyjacielu, twojego nędznego cherlawego ciałka, które za trzy miesiące poślubi piękną piosenkareczkę, które odbierze za ciebie Nagrodę Nobla i będzie brylowało w Instytucie z moim mózgiem.

Nadal nie w pełni wszystko rozumiał. Może jedno, że przepadł.

- Cholernie ciężko robić taki zabieg bez pielęgniarek, ale dam radę, w końcu mamy automatyczną aparaturę - zahuczał bas Hansa Weissen-steina.

- Przestańcie żartować -jęknął Holding. - Może ty chcesz być mną, Frank, ale ja nigdy nie będę tobą...

- I nie będziesz. Po zabiegu moje ciało zostanie zniszczone przez Hansa... Znasz te wielkie młyny paszowe... Nierogacizna otrzyma dziś więcej kalorii... Ciebie natomiast spotka to, co dawno ci się należało.

Holding szarpnął się. Na próżno. Weissenstein z diabelskim uśmie­chem wbił strzykawkę z narkotykiem.

- Żegnaj, docencie! Bezradnie runął w przepaść narkozy.

Szary świt wisi nad kanionem... Brama i budki strażnicze wskazują, że dalej znajduje się poligon biologiczny. Na tabliczce poza nazwą „Sektor G" nie ma żadnego napisu.

Przed bramą zatrzymuje się datsun combi ze znakami Instytutu Transplantacji.

- Docent Holding? - wartownik pytająco patrzy na kierowcę...

- Nie, doktor Weissenstein, ale mam upoważnienie..., szef trochę źle się czuje, nie chciał jednak przerywać cyklu badań. Zastąpię go przez kilka dni, zanim nie dojdzie do siebie...

Wartownik przegląda papiery.

- A gdzie docent?

Chirurg wskazuje nosze w tyle samochodu. Obok stoją skrzynie z preparatami.

13


- Śpi... w laboratorium był mały wybuch... ale nic mu nie grozi. Za parę dni będzie w pełni sił.

- Oby tak było - wartownik przygląda się twarzy śpiącego i uśmiecha się. Zna doskonale Holdinga i wie, że teraz wszystko się zgadza:.. Przycisk uruchamia bramę i datsun wtacza się na teren Sektora G.

Głuchy ból pulsował we wszystkich zakamarkach jego organizmu. William budził się wolno, bardzo wolno. W żaden sposób nie potrafiłby określić, jak długo trwał jego sen. Tydzień? Wieczność.

- Ja żyję - uświadomił sobie wreszcie. Ale jeszcze sporo czasu upłynęło, zanim zaczęły funkcjonować jego zmysły. Długo nie czuł dotyku, zimna, ciepła. Słyszał wyłącznie bicie własnego serca. A jedno­cześnie wraz z powracającą przytomnością pojawiły się doznania nowe - wrażenie obcości całej jego istoty, dziwna ociężałość, swędzenie. Któregoś dnia otworzył oczy - nieregularne plamy przeobraziły się z wolna w kształty geometryczne - dojrzał kafelki na ścianach, małe żelazne okienko.

I znów to okropne swędzenie... chciał się podrapać po twarzy. Nie mógł. Zamiast ręki zobaczył jakiś obcy kikut... zakończony kopytkami! Uniósł głowę...

- To musi być koszmarny sen!

Jego skóra była twarda, bladoróżowa. Goła. Ogarnęło go olbrzymie pragnienie. W kącie pomieszczenia dostrzegł podłużne naczynie z wodą. Chciał wstać, ale to okazało się niemożliwe. Doczolgał się nad skraj koryta.

- Chryste Panie! - Woda odbijała niczym lustro. Dokładnie. Wszyst­ko! I różowy wychudzony ryj, i zmierzwioną szczecinę, i krótkowidzące oczki pozbawione okularów. Zrozumiał!

- Jestem świnią. Przeszczepili mój mózg w dało świni. Świnie! Żałosny kwik rozdarł ciszę, a smutny ryj zanurzył się z wolna w głąb koryta, jakby tam poszukiwał dalszego dągu.


2

Doktor Hans Weissenstein uzbrojony w stalowy drąg otworzył żelazne masywne drzwi. Z wnętrza doleciał odór chlewni... W kącie pomieszczenia wychudła maciora uniosła łeb z posłania. Nad uszami widać było głębokie świeże blizny. Chirurg zamknął za sobą zasuwę i trącił nieszczęsne zwierzę drągiem.

- No i co, pan powie, panie docencie?

Od czasu zabiegu upłynął przeszło miesiąc. Młodsi pracownicy zajmujący się eksperymentem 123/52 nie sygnalizowali niczego specjal­nego. Od pewnego czasu transplantacje mózgów wśród świń nie były żadną nowością. Chociaż w tym przypadku po okresie intensywnej reanimacji, kiedy zwierzę odzyskało wreszcie przytomność, zamiast wzmożonego wigoru opanowała je apatia. Świnka niechętnie przyjmo­wała pożywienie... Dokładniejszych badań jednak nie podejmowano ze względu na specjalne polecenie Weissensteina, który zastrzegł, że osobiście odpowiada za badany okaz. A zatem od chwili oprzytomnie­nia maciory nikt z kadry naukowej nie wchodził do komórki Holdinga. Z tej strony nie groziło żadne niebezpieczeństwo zdemaskowania.

Dwa pierwsze tygodnie spędzone w Sektorze G u boku Franka 0'Hary, a właściwie jego mózgu w ciele docenta, były dla chirurga okresem trudnym. Dwukrotnie wpadał w panikę, że przeszczep zostanie odrzucony. I dwukrotnie rewelacyjne serum ratowało żyde wiszące na włosku. Miesiąc po zabiegu „uzurpator" doszedł na tyle do siebie, że

15


mógł stanąć na nogi, a w parę dni później Hans wrócił do Instytutu.

- Pamiętaj, nikt nie może się dowiedzieć o naszej akcji - wielokrotnie powtarzał Frank - wiesz, jakie miałoby to konsekwencje...

Weissensteinowi nie trzeba było tego mówić. Tym bardziej, widząc teraz wszystko w najlepszym porządku, pokraśniał z zadowolenia i ponownie szturchnął maciorę.

- No, rusz się pan, panie docencie. Troszkę gimnastyki nie zawadzi. To wzmaga apetyt.

. Holding usiłował coś odpowiedzieć, zripostować, ale z pyska dobyło się tylko nieartykułowane chrząknięcie. Nawet uczeń pierwszego roku biologii wie, że nierogacizna nie posiada rozwiniętych strun głosowych...

- Chciałeś coś powiedzieć? - zachichotał chirurg - szkoda wysiłków, kochany docentuniu... Pardon, właściwie powinienem nazywać cię panią docent, madame - tu Weissenstein skłonił się błazeńsko - jesteś wszak świnką płci pięknej... A chrząkaj sobie, chrząkaj. U nas w chlewni panuje całkowita swoboda wypowiedzi. Wyobrażam sobie, jak mimo wrodzonej kultury mnie przeklinasz... Przeklinaj lepiej swój los... Ejże, ejże, słuchaj mnie...

Ponieważ świnka odwróciła się tyłem, znów dźgnął ją drągiem.

- Troszkę uwagi, gdy pan mówi... A wiesz, droga przyjaciół-k o, zastanawialiśmy się poważnie z Frankiem, czy cię nie rozmnożyć... Ale doszliśmy do wniosku, że szkoda knura... Zresztą co dobrego mogłoby wyniknąć z tego mezaliansu? Prosiaki w okularach, z dłońmi zamiast kopytek...?

'• W oczach zwierzęcia płonął ogień. A co działo się w mózgu docenta? Wściekłość pomieszana z rozpaczą, nienawiść z politowaniem. Domino­wał gniew.

- Bydlaku. I ja mianowałem cię starszym chirurgiem w Instytucie. Mimo przestróg przyjaciół, rad Lucy... mimo tych wszystkich informa­cji, które mam o tobie. Reputacja i praktyka znakomitego fachowca przysłoniły mi fakt, że byłeś karany za sadyzm, za znęcanie się nad zwierzętami... Dwukrotnie tuszowaliśmy twoje ekscesy z kobietami! Łajdak, łajdak!

Gdyby doktor Hans mógł słuchać tego wewnętrznego monologu, byłby z pewnością zadowolony. Jego konstrukcję psychiczną tworzył koktail sadyzmu i masochizmu. Lubił bić, ale jednocześnie uwielbiał być

16


znieważany... Wielokrotnie podwajał stawkę w rewanżu za najbardziej plugawe wyzwiska, jakimi obdarzały go Lola Kluczyk, Diana Chętliwa czy Róża Prędkociepła.

Tym razem wydawało mu się, że świnka nie dość cierpi. Postanowił zaaplikować końską (czy raczej świńską) dawkę.

- Aha, na śmierć byłbym zapomniał, docenciku. Przyniosłem ci zaproszenie na ślub Lucy i Franka - pardon, docenta Williama Holdinga - który odbędzie się czerwca. Niestety wstęp będzie tylko dla gości ubranych wieczorowo, a dla ciebie chyba nie zdążymy uszyć garnituru... Ale nie martw się, droga wieprzowa przyjaciółko, zawsze będziesz mogła stać się ozdobą ślubnego stołu... Szkoda, że nie łoża...

Zaśmiewając się Weissenstein odstawił drąg i bił się dłońmi po kolanach. Świnka zauważyła to.

- Spokojnie, docencie, stój! krzyknął Hans, ale podcięty przeszło dwustukilogramowym cielskiem stracił równowagę, przewrócił się, a świńskie zęby błysnęły mu nad gardłem. Nie na darmo w młodości Will Holding był przez tydzień członkiem sekcji dżudo! Śmierć w kształcie ryja zajrzała w oczy chirurga.

- Daruj! Daruj! - zawył...

- Już ja ci daruję - pomyślał docent, atoli ostry krwotok z niezupełnie zagojonej rany przeszkodził w zemście. Hans odturiał się i wypadł zatrzaskując za sobą drzwi.

Młodsi pracownicy baraku eksperymentalnego mówili, że biegł centralnym korytarzem krzycząc:

- Do rzeźni z tą świnią, do rzeźni!

Być może sprawy przybrałyby zupełnie inny obrót, gdyby nie nagłe wezwanie z Sektora G. Docent Holding, w którym - jak perła w małży - tkwił 0'Hara, znów poczuł się źle i zażądał przybycia wspólnika. Hans pojechał prawie natychmiast, nie wydając żadnych dodatkowych poleceń.

Tymczasem w okresie nieobecności docenta placówką eksperymenta­lną opiekował się doktor Arnoidson, mały, czarny, ruchliwy i bardzo operatywny naukowiec. Zajęć miał sporo, bo tego samego dnia, w którym Holding wyjechał na badania, zniknął doktor Franklin 0'Hara.

17


Dyrektor Generalny Instytutu nie dość, że zlecił wszystkie sprawy 0'Hary Arnoidsonowi, ale również polecił mu zbadać szczegóły tego niezwykłego przypadku porzucenia pracy.

Według wszystkich dostępnych świadectw 0'Hara w dniu 14 marca dosłownie ro/płynął się w powietrzu. Policja nie trafiła na żaden ślad. Nikt nie rozpoznał jeno fotografii na dworcach i w biurach wynajmu samochodów, nie znaleziono go wśród zwłok zmagazynowanych w kostni­cach. A więc musiał jakoś opuścić Holliday Spring...

Z drugiej strony wszystkie swoje sprawy pozostawił najzupełniej uregulowane, jak człowiek od dawna przygotowany do wyjazdu lub zdecydowany na popełnienie samobójstwa. Mieszkanie było zwolnione i opłacone, konto wyczyszczone do zera, rzeczy zabrane.

List zaadresowany do Dyrektora Generalnego obok przeprosin zawierał rezygnację z piastowanego stanowiska. Było tam parę słów o ogólnym zwątpieniu, o chęciach zmiany dotychczasowego trybu życia.

Nie trzeba dodawać, że autentyczność listu została ponad wszelką wątpliwość udowodniona...

Paru pracowników bliżej zaprzyjaźnionych z 0'Harą zeznało, że w istocie od dłuższego czasu wspominał on o planach rezygnacji z kariery naukowej. Jak zwykle zaroiło się od plotek wahających się między koncepcją samobójstwa a podróży dookoła świata. Bliższej rodziny doktor nie miał. Powoli wątpliwości przyschły i powszechnie zaakceptowano wersję, że naukowiec wyjechał nie podając nowego adresu. Miał do tego zresztą pełne prawo, żył w kraju, w którym nie istniały przepisy meldunkowe. Arnoidson szybko wciągnął się w rolę interrexa. Szło mu tym łatwiej, że znakomicie wyszkolony personel d/iałałjak doskonale na regulowany zegarek i nie wymagał ponaglania. Jednym z ważniejszych problemów do rozstrzygnięcia była okresowa selekcja w Banku Dawców...

Dwa dni po przygodzie Weissensteina, która omal nie skończyła się dla niego tragicznie, przybył nowy transport nierogacizny. Część gorszych egzemplarzy z dotychczasowego inwentarza musiała być odesłana. Arnoidson podpisał stos odnośnych papierów, po czym zwrócił się do asystenta:

Co zrobimy / 123/52...? - egzemplarz z upoważnienia docenta Holdinga znajdował się pod osobistą opieką Weissensteina.

18


- Doktor polecił oddać świnię na ubój... - rzekł asystent. - Zdaje się, że to okaz nieudany. Po transplantacji zwierzę zrobiło się nerwowe i niebezpieczne. Nie będzie z niego pożytku.

- Jeśli Weissenstein tak zdecydował, to w porządku - powiedział

Arnoidson. I podpisał.

W tym samym czasie dwaj wspólnicy przebywający w odległym o wiele mil „Sektorze G" delektowali się myślą, ile jeszcze wymyślnych tortur intelektualnych zadadzą zmaciorzonemu szefowi. A im bardzie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin