09 Porzoga.txt

(1249 KB) Pobierz
Terry Goodkind



Pożoga


Tom Ix serii
'Miecz Prawdy'

Vincentowi Cascelli,
człowiekowi obdarzonemu bystrym umysłem,
poczuciem humoru, siłš i męstwem...
przyjacielowi, na którego zawsze mogę liczyć

Rozdział 1
Wiele tu jego krwi?
-  Boję się, że to głównie jego krew - odparła druga ze spieszšcych u jego boku kobiet.
Richard za wszelkš cenę starał się nie zemdleć; miał wrażenie, że ich zdyszane głosy docierajš do niego z wielkiej odległoci. Nie miał pojęcia, kim sš. Wiedział, że je zna, lecz teraz nie miało to znaczenia.
Nękał go i przerażał rozdzierajšcy ból w lewej połowie piersi i brak mu było tchu. Oddychał z wielkim trudem.
Ale i tak miał większe zmartwienie.
Z całych sił starał się powiedzieć, co go dręczy, ale nie był w stanie wymówić słowa; mógł jedynie cichutko jęczeć. Chwycił ramię jednej z towarzyszšcych mu kobiet, desperacko próbujšc jš zatrzymać, zmusić, żeby go wysłuchała. Opacznie pojęła jego gest i kazała niosšcym go mężczyznom jeszcze przyspieszyć, chociaż i tak dyszeli już z wysiłku, dwigajšc go po kamienistym gruncie w gęstym mroku pod olbrzymimi sosnami. Starali się - na ile mogli - nieć go ostrożnie, lecz nie omielali się zwolnić.
Gdzie w pobliżu zapiał kogut, jakby ten poranek niczym się nie różnił od innych.
Richard z dziwnš obojętnociš obserwował zaaferowanie towarzyszšcych mu ludzi. Jedynie ból był realny. Pamiętał, że kiedy usłyszał, iż umierajšc, jest się samotnym, choćby było się otoczonym przez wielu ludzi. I teraz włanie miał poczucie, że jest samotny.
Kiedy wyszli z gęstwiny na słabo zalesionš, pokrytš kępami trawy połać, zobaczył ponad gałęziami ołowiane niebo grożšce potężnš ulewš. Deszczu najmniej teraz potrzebował. Oby tylko się nie rozpadało.
Szli pospiesznie. Ukazały się nie malowane drewniane ciany małego domku, a potem poszarzały ze staroci płot odgradzajšcy żywy inwentarz. Wystraszone kury z gdakaniem uciekały im z drogi. Wykrzykiwano rozkazy. Richard, wymęczony przeraliwym bólem po ciężkiej podróży, ledwo zauważał ziemiste twarze ludzi, którzy go mijali. Czuł się tak, jakby go rozszarpywano na strzępy.
Otaczajšcy go tłumek przecisnšł się przez wšskie drzwi do jakiego ciemnego pomieszczenia.
-  Tutaj - odezwała się pierwsza z kobiet. Richard dopiero teraz uwiadomił sobie ze zdumieniem, że to głos Nicci. - Tu go połóżcie, na stole. Szybko.
Usłyszał, jak brzęknęły cynowe kubki, które kto zmiótł na bok. Małe przedmioty spadły ze stołu i potoczyły się po brudnej podłodze. Gwałtownie otwarto okiennice, żeby wpucić do zatęchłej izby choć trochę mętnego wiatła.
Był to opuszczony wiejski dom. ciany chyliły się pod dziwacznym kštem, jakby budynek lada chwila miał się zawalić. Opucili go ludzie, dla których był domem, ludzie, którzy go zbudowali i wypełniali życiem - i teraz miało się wrażenie, że czeka, by się w nim zagniedziła mierć.
Mężczyni trzymajšcy ręce i nogi Richarda podnieli go i ostrożnie położyli na z grubsza obrobionym drewnianym blacie. Chłopak chętnie by wstrzymał oddech, tak straszliwie zabolała go lewa strona piersi, lecz i tak z trudem łapał powietrze.
Musiał oddychać, żeby mówić.
Błysnęło. Chwilę póniej zagrzmiało.
-  Szczęcie, żemy zdšżyli pod dach przed deszczem - odezwał się jeden z mężczyzn.
Nicci machinalnie przytaknęła; nachyliła się i palcami badała pier Richarda. Krzyknšł, wygišł plecy na drewnianym blacie, chciał się usunšć spod jej dłoni. Druga kobieta natychmiast przycisnęła mu ramiona, unieruchamiajšc go.
Usiłował się odezwać. Prawie mu się udało wydusić jakie słowa, ale wtedy wykaszlał skrzepłš krew. Krztusił się, starajšc się złapać oddech.
Kobieta przytrzymujšca jego barki przekręciła mu głowę na bok.
-  Wypluj - powiedziała, nachylajšc się nad nim. Przeraził się, bo nie mógł odetchnšć, ale zrobił, jak nakazała.
Wsunęła mu palce do ust, starajšc się odetkać gardło. Przy jej pomocy udało mu się w końcu odkaszlnšć i wypluć tyle krwi, że wreszcie mógł zaczerpnšć powietrza, którego tak desperacko potrzebował.
Nicci badała palcami miejsce, z którego sterczała strzała, i klęła pod nosem.
-  O drogie duchy - wyszeptała, rozrywajšc przesiškniętš krwiš koszulę - sprawcie, żeby nie było za póno.
-  Bałam się wycišgnšć strzałę - odezwała się druga kobieta. - Nie miałam pojęcia, co by się stało, gdybym to zrobiła, więc uznałam, że łepiej jš tak zostawić i mieć nadzieję, że cię odnajdę.
-  Ciesz się, że nie próbowała jej wycišgać - odparła Nicci, wsuwajšc dłoń pod plecy skręcajšcego się z bólu Richarda. - Gdyby jš wycišgnęła, już by nie żył.
-  Ale zdołasz go uleczyć... - Było to bardziej błaganie niż pytanie.
Nicci nie odpowiedziała.
-  Możesz go uleczyć. - Tym razem słowa zostały wysyczane przez zacinięte zęby.
Cierpliwoć się skończyła i głos zabrzmiał rozkazujšco - Richard rozpoznał Carę. Nie zdšżył jej powiedzieć, zanim ich zaatakowano. Na pewno powinna była wiedzieć. Lecz jeżeli wiedziała, to czemu nic nie mówiła? Dlaczego nie rozwiała jego obaw?
-  Gdyby nie on, toby nas zaskoczyli - odezwał się jeden ze stojšcych z boku mężczyzn. - Wszystkich nas ocalił, rzucajšc się na podkradajšcych się do nas żołnierzy.
-  Musisz mu pomóc - nalegał inny. Nicci Niccierpliwie machnęła rękš.
-  Wyjdcie stšd, wszyscy. I tak tu ciasno. Nie mogę się teraz rozpraszać. Potrzebne mi spokój i cisza.
Znów błysnęło, jakby dobre duchy zamierzały jej odmówić tego, czego tak potrzebowała. Zagrzmiało - zbliżała się burza.
-  Przylesz do nas Carę, jak tylko będziesz co wiedziała? - spytał jeden z nich.
-  Tak, tak. Wyjdcie.
-  I upewnijcie się, czy w pobliżu nie ma innych żołnierzy - dorzuciła Cara. - Gdyby byli, to się ukryjcie. Nie wolno dopucić, żeby nas teraz odnaleli.
Przysięgli, że zrobiš, jak kazała. Otwarto drzwi i na wyblakły tynk cian padło trochę mglistego wiatła. Cienie wychodzšcych mężczyzn przesuwały się w plamie wiatła niczym opuszczajšce Richarda dobre duchy.
Jeden z wychodzšcych dotknšł ramienia chłopaka - gest majšcy pocieszyć i dodać odwagi. Richard jak przez mgłę rozpoznał jego twarz. Sporo czasu nie widział tych ludzi. Przyszło mu na myl, że to nie pora na ponowne spotkanie. Wyszli i zamknęli drzwi, plama wiatła zniknęła; izbę znów rozjaniały nieliczne promienie sšczšce się przez jedyne okno.
-  Nicci - szepnęła natarczywym tonem Cara - możesz go uleczyć?
Richard szedł włanie na spotkanie z Nicci, kiedy oddziały wysłane, żeby stłumić powstanie przeciwko tyrańskiej władzy Imperialnego Ładu, przypadkowo natrafiły na jego położone na uboczu obozowisko. Akurat mylał, że musi odszukać Nicci, gdy żołnierze się na niego natknęli. W czarnej rozpaczy pojawiła się iskierka nadziei; Nicci mu pomoże.
Musiał jš tylko nakłonić, żeby go wysłuchała.
Nachyliła się niżej i wodziła pod nim dłońmi, starajšc się sprawdzić, ile brakowało, żeby strzała przeszła na wylot. Richardowi udało się pochwycić osłonięte czarnš sukniš ramię. Zobaczył, że ma okrwawionš dłoń. Kiedy zakaszlał, krew pociekła mu po twarzy.
Nicci zwróciła ku niemu błękitne oczy.
-  Wszystko będzie dobrze, Richardzie. Leż spokojnie. - Pukiel blond włosów zsunšł się jej z drugiego ramienia, kiedy chłopak usiłował jš ku sobie przycišgnšć. - Jestem przy tobie. Uspokój się. Nie odejdę. Nie ruszaj się. Wszystko w porzšdku. Pomogę ci.
W jej głosie pobrzmiewała panika, choć bardzo się starała jš ukryć. Umiechała się pokrzepiajšco, lecz w oczach miała łzy. Pojšł, że jej moc uzdrawiania może nie wystarczyć, żeby uleczyć tę ranę.
Więc tym bardziej powinna go wysłuchać.
Richard otworzył usta, próbował co powiedzieć. Brakowało mu tchu. Drżał z zimna, walczył o każdy oddech. Nie mógł umrzeć - nie tutaj, nie teraz. Oczy zapiekły go od łez.
Nicci łagodnie i ostrożnie na powrót go ułożyła.
-  Leż spokojnie, lordzie Rahlu - powiedziała Cara. Zdjęła jego dłoń z ramienia Nicci i mocno cisnęła. - Nicci się tobš zajmie. Wyzdrowiejesz. Tylko się nie ruszaj i pozwól, by zrobiła, co musi, żeby cię uleczyć.
Blond włosy Nicci były rozpuszczone, a Cary - splecione w warkocz. Choć Richard wiedział, jak przejęta i zatroskana jest Cara, to i tak w jej pozie mógł dostrzec tylko silnš osobowoć Mord-Sith, a w jej rysach i stalowobłękitnych oczach - siłę woli. Owa siła i pewnoć siebie dawały mu tak potrzebne teraz wsparcie.
-  Strzała nie przeszła na wylot - oznajmiła Nicci, wysuwajšc dłoń spod pleców Richarda.
-  I tak ci powiedziałam. Zdołał jš trochę odbić mieczem. To dobrze, prawda? Lepiej, niż gdyby przeszła na wylot?
-  Nie - odparła cicho Nicci.
-  Nie? - Cara pochyliła się ku niej. - Niby czemu gorzej, że nie przebiła mu pleców?
Nicci popatrzyła na Mord-Sith.
-  Gdyby mu sterczała z pleców albo była na tyle blisko, że wystarczyłoby tylko trochę jš popchnšć, to bymy mogły odcišć grot z zadziorami i wycišgnšć drzewce. - Przemilczała, co teraz będš musiały zrobić.
-  Ale nie krwawi za bardzo - poddała Cara. - Choć to się nam udało powstrzymać.
-  Może zewnętrzne krwawienie - odrzekła Nicci. - Ale wewnštrz krwawi: krew wlewa się do lewego płuca.
Tym razem to Cara złapała Nicci za ramię.
-  Ale przecież co zrobisz... Przecież co...
-  Oczywicie - burknęła Nicci, wyrywajšc się Carze. Richard bolenie zachłysnšł się oddechem. Jeszcze chwila i ogarnie go panika.
Nicci położyła mu dłoń na piersi - żeby go unieruchomić i zarazem dodać otuchy.
-  Może zaczekasz z tamtymi, Caro.
-  Mowy nie ma. Lepiej zabieraj się do roboty.
Nicci przelotnie spojrzała Carze w oczy, potem się pochyliła i znów zamknęła dłoń na drzewcu strzały sterczšcej z piersi Richarda. Poczuł, jak magia wnika po strzale w głšb niego. Rozpoznał moc Nicci, podobnie jak rozpoznawał jej aksamitny głos.
Wiedział, że nie może odkładać tego, co musiał zrobić. Bo kiedy Nicci zacznie, to nie wiadomo, ile czasu upłynie, aż on znów się ocknie... o ile się ocknie. Wy...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin