Catherine George
Za sprawą greckich bogów
Lukas Andreadis przeszedł przez korytarz najwyższego piętra budynku i zbliżał się do otwartych na oścież dwuskrzydłowych drzwi, znajdujących się na jego końcu. Gdy wszedł do sali, powitało go jedenastu uśmiechniętych członków zarządu. Dwunasty członek zarządu, jedyna kobieta siedząca przy owalnym stole, posłała mu lodowate spojrzenie. Skinął jej głową.
Za dużymi oknami sali rozciągała się piękna panorama Aten, lecz oczy wszystkich zgromadzonych przy stole utkwione były w mężczyźnie, który właśnie wszedł. Wyraźnie czuło się atmosferę napięcia.
Lukas zajął jedyne wolne krzesło i otworzył neseser.
Kobieta siedząca na drugim końcu stołu czujnie obserwowała każdy jego ruch niczym kot szykujący się do ataku na ofiarę. Jednak Lukas ignorował ją, absolutnie pewien, że odniesie sukces. Dzięki trwającym miesiącami tajnym negocjacjom z każdym członkiem zarządu z osobna dzisiejsze zebranie było niemal wyłącznie formalnością.
Lukas wstał i przedstawił szczegółowo swoją propozycję. Celowo nie zwracał uwagi na rosnącą wściekłość malującą się na twarzy kobiety. Spokojnie poddał swój wniosek pod głosowanie.
Popatrzył kolejno na twarze wszystkich członków zarządu i zapytał: - Kto głosuje za?
Uniosły się wszystkie ręce poza jedną. Melina Andreadis gwałtownie wstała, ze złością okazując swoją dezaprobatę. Rzuciła na niego tak nienawistne spojrzenie, że już nikt nie miał wątpliwości, jakie żywi do niego uczucia. Jednak Lukas nic sobie nie robił z tak jawnie okazywanych negatywnych emocji.
Kobieta była ubrana w ciemny elegancki kostium doskonale komponujący się z jej kiedyś piękną, a teraz pooraną zmarszczkami twarzą, którą dodatkowo oszpecał grymas wściekłości. Stała, rzucając bazyliszkowate spojrzenia na członków zarządu i krzyczała: - Wy, głupcy! Naprawdę sądzicie, że możecie oddać moją firmę w ręce temu... temu playboyowi? Ja głosuję przeciwko! Nie wyrażam na to zgody. Słyszycie? Ja się nie zgadzam! To moja firma i nie macie prawa mnie przegłosować!
Lukas chłodnym wzrokiem zlustrował ją z góry na dół, jego twarz była nieporuszona niczym grecka maska. Nie okazywał triumfu, który czuł w sercu.
- To już się stało. Została pani przegłosowana. Moja więcej niż hojna propozycja została zaakceptowana przez wszystkich członków zarządu oprócz pani, a więc mam wymaganą większość głosów. Pani jeden głos przeciw nic już nie zmieni.
- Nie możecie mi tego zrobić! Zabraniam! To moje linie lotnicze! - krzyczała coraz głośniej, doprowadzona do ostateczności. - Dobrze wiecie, że dostałam je w prezencie od męża... To moja własność... - Ostatnie słowa wychrypiała szeptem.
Zamilkła, bo od tego krzyku wyraźnie straciła głos. Gdy ich spojrzenia się spotkały, jego oczy błysnęły niczym chłodny metal.
- Nie, droga pani. To zawsze były linie mojego dziadka, nigdy pani. A teraz należą do mnie. To ja, Lukas Andreadis, jestem ich właścicielem. Przez prawo kupna... i prawo krwi.
Na horyzoncie powoli zaczęły pojawiać się kontury wyspy na tle granatowego morza. W miarę jak statek zbliżał się do brzegu, Isobel coraz wyraźniej widziała zlokalizowane wzdłuż wybrzeża tawerny z kolorowymi markizami, domy z dachami w kolorze cynamonu i białymi jak śnieg murami. Stały blisko, jeden obok drugiego, niczym domki z klocków. Gdy statek zbliżył się do przystani, przyglądała się małym domkom turystycznym, próbując znaleźć te, które widniały na zdjęciach w folderze, lecz szybko dała za wygraną, z rozbawieniem stwierdzając, że większość z nich ma niebieskie drzwi i zielone balkony, zupełnie jak te, których wypatrywała. Zarzuciła plecak na ramię, wzdychając z ulgą.
Nareszcie dotarła!
Teraz najważniejszy dla Isobel był lunch i znalezienie na tej bajkowej wyspie Chyros kogoś, kto wskazałby jej, jak dojść do wynajętego przez nią turystycznego domku.
Tawerna, do której weszła, była reklamowana w jej folderze. Sprawiała wrażenie niezwykle gościnnej i panował w niej miły rozgardiasz. Ciasno stłoczone stoliki, nakryte obrusami w kratkę, były zajęte przez głośno rozmawiających, śmiejących się, jedzących i pijących turystów. Ruszyła prosto do ostatniego wolnego stolika pod oknem z widokiem na morze, położyła bagaże na podłodze i zaczęła uważnie studiować menu. Gdy podszedł kelner, wskazała palcem na jedno z dań, po czym już za chwilę dostała chleb, oliwę i wodę. Po dziesięciu minutach przyniesiono kolorową grecką sałatkę z fetą. Zaczęła jeść, jakby nie miała nic w ustach od wielu dni, co nie było takie znowu dalekie od prawdy.
Bardzo lubiła spędzać czas na wakacjach w różnych egzotycznych miejscach, ale już samo podróżowanie lubiła w znacznie mniejszym stopniu.
- Smakowała pani salata? - zapytał kelner, z widoczną przyjemnością patrząc na jej pusty talerz.
Isobel uśmiechnęła się, zachwycona, że kelner mówi po angielsku.
- Bardzo. Była pyszna. - Wyjęła folder. - Czy mogę prosić o pomoc? Powiedziano mi, że tutaj mogę odebrać klucze do jednego z tych domków - palcem wskazała na konkretne zdjęcie w folderze.
Kelner z uśmiechem skinął głową.
- Mój ojciec ma klucze. Jest właścicielem tego domku, a domek nazywa się Kalypso. Proszę zaczekać chwilę, a chętnie panią zaprowadzę.
Isobel potrząsnęła głową, zmieszana.
- To bardzo miło z pana strony, ale nie chcę przeszkadzać w pracy. Mogę wziąć taksówkę...
Młody mężczyzna uśmiechnął się.
- Mój ojciec, Nikos, jest właścicielem także tej tawerny. Będzie zadowolony, jeśli podrzucę do Kalypso jego klientkę. Przyjechałem do domu ze szpitala tylko na kilka godzin. Zaraz będę musiał wracać.
Ze zdziwieniem przyjrzała się młodemu mężczyźnie, który tryskał zdrowiem.
- Był pan chory?
- Nie. Pracuję tam. Jestem lekarzem. Ale często pomagam w tawernie, kiedy jest duży ruch. Nazywam się Aleks Nicolaides. Proszę powiedzieć mi, jak się pani nazywa, a ja przekażę ojcu, wezmę od niego klucze i zawiozę panią do Kalypso.
Przedstawiła mu się. Isobel James, przyjechała tutaj spędzić urlop.
Ledwie zdążyła dopić wodę i zapłacić rachunek, a Aleks już wrócił.
- To jest na tyle blisko od tawerny, że możemy pójść piechotą - powiedział, po czym wziął jej bagaże.
Isobel chwyciła niewielką torbę.
- Tę wezmę sama.
- Zawiera drogocenne rzeczy? - zapytał z uśmiechem, gdy zaczęli iść wybrzeżem.
- W pewnym sensie. - Założyła okulary słoneczne. - Niektóre moje rysunki.
- Jest pani artystką, panno James?
Isobel uśmiechnęła się.
- Usiłuję nią zostać.
Aleks miał rację. To nie było daleko od tawerny, jednak panował taki upał, że zanim dotarli do sześciu białych domków na niewielkim wzgórzu, odczuła, jak bardzo jest zmęczona podróżą.
Jej przewodnik sprawdził numer widniejący na kluczu i spojrzał na nią z troską.
- Pani domek jest ostatni, wysoko na wzgórzu. Nie będzie się pani czuła tam zbyt samotna?
...
sisi_b86