Lovecraft H.P. Muzyka Ericha Zanna.pdf

(84 KB) Pobierz
Lovecraft H.P. Muzyka Ericha Zanna
„MUZYKA ERICHA ZANNA”
(„The Music Of Erich Zann”)
Tłumaczenie: Ryszarda Grzybowska
Przestudiowałem mapy tego miasta z największą uwagą, ale na żadnej nie odnalazłem
Rue d'Auseil. Nie były to tylko nowoczesne mapy, bo przecież zdaję sobie sprawę, że nazwy
się zmieniają. Wręcz przeciwnie, zagłębiałem się we wszystkie najstarsze źródła i nawet
osobiście przeszukałem każdą dzielnicę, bez względu na jej nazwę, która mogła by
ewentualnie odpowiadać ulicy znanej mi jako Rue d'Auseil. Jest to dla mnie upokarzające, bo
mimo wszystkich podjętych starań, nie mogę znaleźć domu, ulicy ani nawet przybliżonej
lokalizacji miejsca, w którym, wiodąc ubogi żywot studenta metafizyki na uniwersytecie,
słuchałem muzyki Ericha Zanna.
Nie dziwię się, że pamięć moja uległa zakłóceniu, bo w okresie, kiedy mieszkałem na
Rue d'Auseil, moje zdrowie, zarówno fizyczne, jak i psychiczne, mocno podupadło.
Przypominam też sobie, że nie utrzymywałem kontaktów z tymi kilkoma osobami,
z którymi się zaznajomiłem. Ale żebym w ogóle nie mógł odnaleźć tego miejsca, to
naprawdę zdumiewające i niespotykane; z uniwersytetu szło się na tę ulicę pół godziny, a
poza tym odznaczała się tak szczególnymi cechami, że kto raz ją widział, nie mógł
zapomnieć. Ale nie spotkałem nikogo, kto by widział Rue d'Auseil.
Znajdowała się po drugiej stronie mrocznej rzeki, na brzegach której stromo wznosiły
się zbudowane z cegły magazyny o zamazanych oknach, biegł też ponad nią ciężki most
z ciemnego kamienia. Nad rzeką zawsze panował mrok, tak jakby dym z okolicznych fabryk
nigdy nie dopuszczał tu słońca. Wody tej rzeki zionęły strasznym smrodem, z jakim jeszcze
nigdy w życiu się nie zetknąłem, myślę jednak, że to okaże się pomocne i któregoś dnia ją
odnajdę. Za mostem znajdowały się wąskie, brukowane uliczki z szynami, potem teren lekko
się wznosił, ale gdy dochodziło się do Rue d'Auseil, wznosił się stromo.
Nie spotkałem już nigdy więcej tak wąskiej i tak stromej ulicy jak Rue d'Auseil. Było to
niemalże urwisko, niedostępne dla żadnych pojazdów. W kilku miejscach znajdowały się
schody, a na końcu ulicy wysoki, obrośnięty bluszczem mur. Bruk był nierówny, składał się
z kamiennych płytek i z okrągłych kamieni, a gdzieniegdzie przeświecała naga ziemia
z zeschniętymi chwastami. Domy były tu wysokie, ze spadzistymi dachami, niewiarygodnie
stare, przechylone albo do tyłu, albo do przodu, albo na boki. Zdarzało się, że stojące
naprzeciwko domy pochyliły się do przodu i prawie stykały się ze sobą ponad ulicą tworząc
łukowe sklepienie; było tu więc dość mroczno. Znajdowało się tu także kilka pomostów nad
ulicą, łączących przeciwległe domy.
Tutejsi mieszkańcy wywierali na mnie szczególne wrażenie. Z początku
przypisywałem to ich milczeniu i powściągliwości, potem doszedłem do wniosku, że
przyczyna leży w czym innym - mianowicie w tym, że mieszkają tu wyłącznie starzy ludzie.
Sam nie wiem, jak to się stało, że wynająłem pokój na tej ulicy, ale z chwilą, kiedy się tutaj
zjawiłem, chyba przestałem być sobą. Mieszkałem w najrozmaitszych ubogich domach,
z których mnie eksmitowano, gdyż nie miałem na zapłacenie komornego, aż wreszcie
trafiłem na rozpadający się dom, w którym stróżował paralityk Blandot. Był to trzeci dom od
końca ulicy i najwyższy ze wszystkich.
Pokój mój znajdował się na piątym piętrze, a był to jedyny zamieszkały pokój, cały
bowiem dom prawie świecił pustkami. Jak tylko się sprowadziłem, już pierwszej nocy
usłyszałem niezwykle dziwną muzykę dochodzącą z poddasza i nazajutrz spytałem o to
Blandota. Wyjaśnił mi, że to gra pewien stary Niemiec, skrzypek, niemowa, który podpisuje
się Erich Zann, a gra wieczorami w orkiestrze w jakimś tanim teatrzyku. Wynajął ten
odosobniony pokój wysoko na poddaszu, z jednym tylko oknem wychodzącym na ulicę,
z którego roztaczał się widok ponad murem obrośniętym bluszczem na opadający w dół
krajobraz - dlatego właśnie, że pragnął nocą grać na skrzypcach.
Słyszałem jego grę każdej nocy i choć nie dawał mi spać, byłem zafascynowany tą
niezwykłą muzyką. Właściwie wcale się na muzyce nie znałem, ale byłem przekonany, że
dźwięki, dobywane przez niego ze skrzypiec, nie miały nic wspólnego z muzyką, jaką
dotychczas zdarzyło mi się słyszeć. Uznałem, że jest to kompozytor o zupełnie niezwykłym
talencie. Im dłużej się wsłuchiwałem, tym większe robiła na mnie wrażenie i po tygodniu
postanowiłem zawrzeć znajomość z tym starym człowiekiem.
Któregoś wieczoru, kiedy powracał z pracy, zatrzymałem go na korytarzu
i powiedziałem, że pragnąłbym się z nim zaznajomić i posłuchać jego gry z bliska. Był niski,
szczupły, biednie ubrany, prawie łysy, miał niebieskie oczy oraz groteskową twarz
przypominającą satyra. Z początku zdawał się być oburzony i przerażony taką propozycją.
Widząc jednak mój szczery, przyjacielski stosunek rozpogodził się i dał mi znak, abym
poszedł za nim po ciemnych, skrzypiących i uginających się schodach na poddasze. Jego
pokój, jeden z dwóch znajdujących się na starym poddaszu, mieścił się od strony zachodniej,
a wychodził właśnie na mur stanowiący zakończenie tej ulicy. Był to ogromny pokój, ale
wydawał się jeszcze większy przez to, że był nie urządzony i bardzo zaniedbany.
Znajdowały się w nim tylko wąskie żelazne łóżko, obdrapana umywalka, mały stolik, spora
szafa z książkami, żelazny pulpit do nut i trzy staroświeckie krzesła. Nuty leżały rozrzucone
po całej podłodze. Ściany były z gołych desek, nigdy zapewne nieotynkowane; wydawało
się, że nikt tu nie mieszka, wszędzie bowiem snuła się pajęczyna, a kurz leżał grubą
warstwą. Świat piękna dla Ericha Zanna to niewątpliwie świat wyobraźni.
Gestem wskazał mi krzesło, a sam zamknął drzwi na wielką drewnianą zasuwę, po
czym zapalił świece. Następnie wyjął skrzypce z podziurawionego przez mole pokrowca
i usiadł na najmniej wygodnym krześle. Nie skorzystał z nut i pulpitu, tylko zaczął grać
z pamięci, przez godzinę racząc mnie muzyką, jakiej w życiu nie słyszałem; musiała to być
raczej jego własna kompozycja. Niełatwo ją opisać, jeżeli się nie jest znawcą muzyki. Było to
coś w rodzaju fugi z powtarzającymi się pasażami o brzmieniu wprost urzekającym, ale
najbardziej zadziwiło mnie to, że nie słyszę tych dziwnych melodii, jakie dochodziły mnie
w moim pokoju.
Dobrze sobie zapamiętałem i nawet często nuciłem je i wygwizdywałem, toteż kiedy
odłożył skrzypce, spytałem czyby nie zechciał ich zagrać. Na pomarszczonej twarzy satyra,
tak spokojnej podczas gry, pojawił się wyraz gniewu i lęku, taki sam jak wtedy, gdy go
zagadnąłem na schodach. Potraktowałem to lekko, jako kaprys starości, i usiłowałem go
zachęcić zagwizdawszy urywki, jakie słyszałem ubiegłej nocy. Kiedy niemy muzyk
rozpoznał melodię, twarz jego przybrała jakiś niesamowity wyraz, a długą, kościstą i zimną
dłoń położył mi na ustach, żeby wyciszyć to niezbyt udane naśladownictwo. Potem
zachował się jak zupełny dziwak, bo rzucił przerażone spojrzenie w stronę zasłoniętego
okna, jakby się bał jakiegoś intruza - spojrzenie tym więcej absurdalne, ponieważ poddasze
znajdowało się wysoko i było niedostępne, górowało bowiem nad wszystkimi przyległymi
dachami, nie mówiąc już o tym, że tylko z tego jednego okna, jak powiedział dozorca,
roztaczał się widok ponad murem na opadające wzgórze.
Spojrzenie tego starego człowieka przypomniało mi słowa Blandota i może to był
kaprys, ale przyszła mi ochota, aby popatrzeć na rozległą i oszałamiającą panoramę
spowitych blaskiem księżyca dachów i oświetlonego miasta za wzgórzem, której nikt
z mieszkańców Rue d'Auseil poza tym dziwnym muzykiem nie miał możności oglądać.
Podszedłem do okna i już miałem odsunąć jakieś bardzo dziwne zasłony, gdy podskoczył do
mnie niemy lokator tego pokoju z jeszcze większym gniewem i lękiem; tym razem głową
wskazywał na drzwi i obiema rękami ciągnął mnie nerwowo w tym kierunku. Oburzyło
mnie takie zachowanie gospodarza i stanowczo zażądałem, aby mnie puścił, sam bowiem
chętnie stąd wyjdę i to natychmiast. Zwolnił uścisk, a widząc, że jestem oburzony
i dotknięty, wyraźnie się uspokoił. Znowu mnie mocno uchwycił, ale tym razem
przyjacielsko, i kazał mi usiąść na krześle; z wyrazem zatroskania na twarzy podszedł do
rozchwianego stołu i ołówkiem napisał kilka słów staranną francuszczyzną cudzoziemca.
Kartka którą mi wręczył, zawierała prośbę o tolerancję i przebaczenie. Pisał, że jest
stary, samotny, że jest rozkojarzony nerwowo i omotany różnymi lękami, co ma związek
z jego muzyką i jeszcze innymi rzeczami. Miło, mu było, że słuchałem, jak grał, i ucieszy się,
jeżeli go jeszcze kiedyś odwiedzę i nie będę zwracał uwagi na jego dziwactwa. Nie może on
jednak grać tej tajemniczej melodii nikomu i nie może też słuchać jej w niczyim wykonaniu;
nie znosi również, aby dotykać czegokolwiek w jego pokoju. Nie miał pojęcia aż do naszej
rozmowy na schodach przed chwilą, że słychać jego grę w moim pokoju, toteż prosi, abym
porozmawiał z Blandotem i wynajął pokój na niższym piętrze, gdzie nie będę mógł słuchać
jego gry. Napisał też, że pokryje różnicę w opłacie za komorne.
Kiedy siedząc odczytywałem tę niezręczną francuszczyznę, obudziło się we mnie
współczucie dla tego starego człowieka. Był ofiarą fizycznego i nerwowego załamania,
podobnie jak ja, a moje metafizyczne studia usposobiły mnie łagodnie do ludzi. Panującą
ciszę zakłócił jakiś hałas od strony okna - to wiatr musiał poruszyć okiennicą, ja jednak nie
wiadomo dlaczego podskoczyłem gwałtownie, podobnie zresztą jak i Erich Zann. Toteż
zaraz, gdy skończyłem czytanie, uścisnąłem jego dłoń i wyszedłem w nastroju
przyjacielskim.
Nazajutrz Blandot wyznaczył mi kosztowniejszy pokój na trzecim piętrze, pomiędzy
mieszkaniem starego lichwiarza i pokojem szacownego tapicera... Na czwartym piętrze nikt
nie mieszkał.
Wkrótce przekonałem się, że Zann wcale tak bardzo nie pragnął mojego towarzystwa,
jak mi się zdawało tego dnia, kiedy to nakłaniał mnie do wyprowadzenia się z piątego
piętra. Już nie poprosił, abym go odwiedził, a kiedy sam do niego przyszedłem, był
skrępowany i grał apatycznie. Grał zresztą zawsze tylko nocą, bo w dzień spał i nikogo do
siebie nie wpuszczał. Nie darzyłem go zbytnią sympatią, choć pokój na poddaszu
i tajemnicza muzyka wciąż mnie fascynowały. Marzyłem, żeby wyjrzeć przez to okno ponad
murem i zobaczyć niewidzialne zbocze wzgórza, a także oświetlone blaskiem księżyca
dachy i wieżyce znajdującego się poniżej miasta. Pewnego razu wspiąłem się tam po
schodach, kiedy Zann był w teatrze, ale drzwi były zamknięte.
Udało mi się jednak podsłuchiwać nocną grę tego niemego starca. Najpierw na palcach
wchodziłem na moje dawne, piąte piętro, potem zabrawszy się na odwagę wspinałem się jak
najciszej po skrzypiących schodach na poddasze. Tam w wąskim korytarzu wsłuchiwałem
się poprzez zamknięte drzwi z zakrytą dziurką od klucza w dźwięki, które napełniały mnie
dziwna grozą... grozą pomieszaną ze zdziwieniem i tajemniczą melancholią. Nie były to
jakieś straszne dźwięki, bynajmniej, ale towarzyszyła im wibracja zupełnie niespotykana na
naszym ziemskim globie, a w pewnych momentach wydawało się, że jest to symfonia
wykonywana nie przez jednego muzyka. Doprawdy, ten Erich Zann to jakiś niespotykany
geniusz. W miarę jak mijały tygodnie, grał z coraz większym zapamiętaniem, ale
jednocześnie był wymizerowany i przemykał się ukradkiem, budził po prostu litość. Teraz
już mnie w ogóle do siebie nie dopuszczał, a na schodach po prostu mnie nie dostrzegał.
Pewnej nocy, kiedy stałem pod drzwiami, usłyszałem, że pisk skrzypiec przerodził się
w chaotyczną kakofonię dźwięków; było to piekło; zwątpiłbym w moją własną poczytalność,
gdybym nie miał pełnej świadomości, że odgłosy te dochodzą z zaryglowanego pokoju i że
dzieje się tam coś strasznego - rozległ się przeraźliwy, nieartykułowany krzyk, jaki tylko
niemy człowiek może z siebie wydać, i to w chwilach największego przerażenia albo udręki.
Zastukałem do drzwi, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Czekałem w ciemnym korytarzu
drżąc z zimna i zdenerwowania, aż wreszcie usłyszałem, że biedny muzyk podnosi się
z podłogi przytrzymując się krzesła. Przekonany, że musiał zemdleć i właśnie odzyskuje
świadomość, znów zacząłem stukać do drzwi i zapewniać go, że to nie kto inny, tylko ja.
Poczłapał do okna, zamknął okiennicę i opuścił szybę, po czym dotarł do drzwi, które
z pewnym wahaniem w końcu otworzył i wpuścił mnie do środka. Tym razem widać było,
że się naprawdę ucieszył na mój widok; chwycił mój płaszcz, jak dziecko chwyta się
spódnicy matki, a na jego twarzy pojawiła się prawdziwa ulga.
Drżący z emocji starzec kazał usiąść mi na krześle, a sam opadł na drugie, obok
którego leżały na podłodze skrzypce i smyczek. Przez moment siedział zupełnie biernie,
kiwał tylko głową sprawiając paradoksalne wrażenie, że intensywnie czegoś nasłuchuje. Po
chwili na jego twarzy odmalowało się zadowolenie; przeniósł się na krzesło przy stole
i napisawszy na kartce kilka słów podał mi, po czym znowu wrócił do stołu, przy którym
zaczął pisać szybko i nieprzerwanie. W liście błagał mnie, abym okazał miłosierdzie i choćby
dla zaspokojenia własnej ciekawości, zaczekał, aż on opisze dokładnie w języku niemieckim
wszystkie niepojęte zjawiska i lęki, jakie go trapią. Czekałem więc, a niemy starzec pisał.
Po upływie godziny, kiedy wciąż jeszcze pisał układając kartki jedna na drugiej, a ja
czekałem, Zann drgnął, jakby czymś przestraszony. Zaczął się wpatrywać w zasłonięte okno
i nasłuchiwać w napięciu. Po chwili wydało mi się, że i ja coś słyszę; nie były to co prawda
jakieś nieprzyjemne odgłosy, ale niezwykle subtelna, cicha, płynąca z niezmierzonej dali
melodia. Można by pomyśleć, że jakiś muzyk jest w sąsiednim domu albo w jakimś
mieszkaniu za wysokim murem, poza który nigdy jeszcze nie zdołałem spojrzeć. Na Zannie
zrobiło to straszne wrażenie, rzucił pióro, podniósł się i chwyciwszy skrzypce wypełnił noc
najbardziej szaloną muzyką, jaka kiedykolwiek dobywała się spod jego smyczka.
Na próżno by opisywać grę Ericha Zanna tej strasznej nocy. Jeszcze nigdy w życiu nie
słyszałem takiej muzyki, a do tego wszystkiego widziałem wyraz jego twarzy, który
świadczył dobitnie, że powodem tej gry jest paniczny lęk. Usiłował hałasować, coś
odstraszyć albo odpędzić... ale co, nie miałem pojęcia, wyczuwałem jednak, że musi to być
coś strasznego. Gra była pełna fantazji, nieprzytomna, histeryczna, ale do samego końca
nosiła znamiona najwyższego geniuszu, którym ten stary człowiek był obdarzony.
Rozpoznałem melodię - był to taniec węgierski grywany często w teatrach. Nagle
uświadomiłem sobie, że po raz pierwszy słyszę, aby Zann wykonywał utwór innego
kompozytora.
Coraz głośniej i głośniej, coraz bardziej szaleńcze piski i zawodzenia dobywały się ze
zrozpaczonych skrzypiec. Muzyk ociekał potem, wykrzywiał się jak małpa, cały czas
wpatrując się w zasłonięte okno. Pod wpływem tej gry niemalże widziałem dziwnych
satyrów i bachantki wirujące w oszalałym tańcu pośród kipiących otchłani chmur, dymu
i błyskawic. Wtem wydało mi się, że słyszę przejmujący, jednostajny dźwięk, który nie mógł
Zgłoś jeśli naruszono regulamin