Jedliński Krzysztof - Jak rozmawiać z tymi, co stracili nadzieję.doc

(258 KB) Pobierz

 

 

 

 

Krzysztof Jedliński

 

 

Jak rozmawiać z tymi, co stracili nadzieję

Wydawnictwo W.A.B., 1996 Warszawa

Wydanie III

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

SPIS TREŚCI:

 

Wstęp              3

Część I. Jak zdobyć odwagę?              4

Komu pomagać?              5

Czy pomóc to znaczy pocieszyć?              6

Czy należy spieszyć z pomocą ?              6

Przede wszystkim wysłuchać              7

Kiedy i jak długo słuchać?              7

Jak dużo czasu?              7

Gdzie słuchać?              8

Jak słuchać?              8

Jak przerwać rozmowę?              10

Jak sobie to wszystko poukładać?              10

Jak się konsultować?              11

Co dalej?              12

Część II. Kilka sytuacji szczególnych              12

Zespół urojeniowy              13

Jakie dalsze kroki powinniśmy podjąć?              14

Głęboka depresja              14

Uzależnienia              16

Jak należy rozmawiać i co robić?              16

Psychoza alkoholowa              18

Część III. Myśli samobójcze              18

Nieuleczalna choroba              19

Rzeczywista wina              20

Utrata bliskiej osoby              21

Zamiary samobójcze w okresie dojrzewania              22

„Gra” w samobójstwo              22

Jeśli nie udało się zapobiec              24

Część IV. „Gra” w beznadziejność.              24

Jak się w takiej sytuacji odnaleźć?              25

Część V. W obliczu śmierci              25

Jak skontaktować się z nim, jak rozpocząć rozmowę?              26

 

 

 

 

 

Wstęp

 

Mówi się, że lubimy narzekać.

Nawet na zdawkowe pytanie: „jak leci?” odpowiadamy równie zdawkowym: „jak krew z nosa” albo „stara bieda”. Rzadko jesteśmy zadowoleni: z męża, żony, pracy, dzieci, z rodziców, teściów, zięciów, z pogody, rządu, szefa, podwładnych. Wydaje się czasem, że mamy do czynienia z jakąś dziwną, stałą jak smog w centrum miasta, modą. A jednak to zastanawiające gdy ktoś powie:

Słuchaj, jest okropnie, beznadziejnie, dłużej tego nie wytrzymam wokół niego nagle robi się pusto. Odchodzimy, uciekamy od tego, kto jest naprawdę w złym stanie ducha, komu naprawdę jest źle. Bezradnie opuszczamy ręce, więcej boimy się. Bo ponarzekać sobie można. Ale naprawdę coś z tym zrobić? Dlaczego unikamy ludzi, którzy źle się mają, którzy tracą nadzieję i poczucie sensu? Dość łatwo tłumaczy się to jednym słowem: znieczulica. Ja jednak sądzę, że najważniejszą przyczyną naszego odsuwania się od człowieka w niedoli, w rozpaczy, jest nasza nieumiejętność. Po prostu nie wiemy, co robić i jak mu pomóc. A przede wszystkim jak z nim rozmawiać.

Wiemy dobrze, że zdawkowe, konwencjonalne formułki typu: „nie przejmuj się”, „przestań o tym myśleć, weź się w garść” są zupełnie nieskuteczne, więcej często wręcz ranią naszego i tak już zdesperowanego rozmówcę. Ale też człowiek w niedoli budzi w nas lęk czyż my sami tak naprawdę czujemy twardy grunt pod nogami, czy nasze własne poczucie sensu jest na tyle mocne, by dla innych być oparciem? A przecież chcielibyśmy pomóc, wiemy sami, jak cenne jest wsparcie drugiego człowieka, jego dobre słowo. Ale jak pomóc? Jak nie doznać dojmującego poczucia porażki, wyrzutów sumienia, że nie zrobiliśmy nic, choć tak wiele od nas oczekiwano? Szczególnie dramatycznych barw nabierają nasze uczucia, gdy rozmówca zdaje się myśleć o śmierci, o samobójstwie. Albo gdy dotknie go nieuleczalna, wiodąca ku śmierci choroba. W tych najtrudniejszych przypadkach często odwołujemy się do pomocy specjalistów psychologów, psychiatrów i często słusznie czynimy. Czy jednak nie nazbyt często nasz bliźni odpływa w ręce specjalisty nie z poczuciem, że go troskliwie przekazaliśmy, ale z bolesnym przeświadczeniem, że pozbyliśmy się go , że mówiąc twardo spławiliśmy go. A zresztą, czy nawet świetny specjalista, a przecież jednak obcy jest w stanie pomóc człowiekowi w pełni? Czy nawet wtedy, gdy nasz bliski czy znajomy jest już pod odpowiednią opieką, nie ma dla nas jakiegoś przyjacielskiego zadania do wypełnienia? Czy najlepszy nawet psycholog albo psychiatra potrafi usunąć tę część poczucia bezsensu, która wiąże się z doświadczeniem samotności i izolacji? W wielu tak zwanych rozwiniętych krajach, gdy ktoś umiera, zatrudnia się tanatologa specjalistę od kontaktu z umierającymi. Czy nas czeka to samo? Czy sami nie jesteśmy w stanie zapewnić bliskości i ciepła naszym odchodzącym bliskim? Nie wypowiadam wojny tanatologom, psychologom i psychiatrom sam jestem psychiatrą. Chcę tylko, aby specjaliści mieli swoje dobrze określone i niezbędne miejsce i by nie zastępowali zwykłych życzliwych ludzi tam, gdzie nie muszą i nie powinni ich zastępować. Zawsze będą istnieć sytuacje tak trudne, że odwołanie się do pomocy specjalisty będzie konieczne. A jednak zwykła otwartość i życzliwość zwykłego człowieka jest nie do zastąpienia i z kompetencjami specjalisty wcale się nie kłóci. Jak jednak uruchomić w sobie tę życzliwość i otwartość wobec drugiego? Jak nie bać się jego, jego rozpaczy, poczucia, że nie umiemy pomóc? Zamiast szybko odsyłać naszego bliskiego do specjalisty, sami możemy się do niego udać i po opisaniu sytuacji poprosić o rady i wskazówki. Możemy sami skorzystać z konsultacji psychologa, psychiatry, po to by pomóc. Chciałbym, żeby i ta książka była formą konsultacji dla ludzi, którzy mogliby pomóc swoim zdesperowanym, śmiertelnie zmęczonym kłopotami bliskim i znajomym, a czują się niekompetentni czy bezradni wobec takiego zadania.

 

Część I. Jak zdobyć odwagę?

 

Cała książka chce być odpowiedzią na to pytanie. Więcej chce być obietnicą wspaniałej przygody wewnętrznej związanej z pomaganiem człowiekowi w kłopotach. Co jednak zrobić, jeśli obawa paraliżuje nas od samego początku? Jeśli wręcz powstrzymuje przed podejściem do człowieka zdesperowanego? Dobrze rozumiem ten „przedwstępny” lęk wiąże się on z pytaniem: A co będzie, gdy nie uda mi się pomóc mojemu znajomemu? Może, nie daj Boże, jeszcze mu zaszkodzę? Ufam, że pewną pomocą i zachętą dla Czytelnika będą następujące stwierdzenia:

·         Wcale nie musisz być zbawicielem swojego rozmówcy, a jedynie życzliwym i otwartym powiernikiem jego kłopotów.

·         Jeśli pomożesz mu odrobinę, ale za to konkretnie i realnie, już to będzie bardzo ważne.

·         Twój znajomy jest wolnym człowiekiem może nie przyjąć pomocy, ma również prawo wybrać z niej to, co rzeczywiście jest mu potrzebne.

·         Są również inni ludzie, do których może się zwrócić o pomoc nie jest oczywiste, że akurat ty jesteś najbardziej odpowiedni, choć tylko próbując można to sprawdzić.

·         Życzliwe zwrócenie się ku drugiemu człowiekowi może nie pomóc mu w sposób wystarczający, ale nigdy nie może mu zaszkodzić. Warto sobie tych kilka zdań uświadamiać w chwilach obawy i zwątpienia.

Spokój pochodzący z prawidłowej oceny celów i możliwości to najlepsza podstawa prawdziwej odwagi. Jak dostrzec człowieka w kłopotach?

Często sprawa jest prosta zwłaszcza wtedy, kiedy ktoś nie jest nam obcy, a my budzimy w nim zaufanie. Najczęściej sam mówi nam o swoich kłopotach, sam je wskazuje i opisuje. Tych spraw i kłopotów może być nieskończona różnorodność w każdej dziedzinie życia możemy doświadczać klęsk, niepowodzeń, strat, każda zatem może być źródłem poczucia beznadziejności i desperacji. Nasz rozmówca mówi o całej sprawie w dłuższej rozmowie. Bywa jednak i tak, że ma jakieś opory i ogranicza się do napomykania o swoim złym stanie, jakby się odsłaniał i zaraz wycofywał. W tym przypadku musimy najpierw sprawdzić, czy rzeczywiście chciałby z nami o sobie rozmawiać. Pierwszą próbą może być zwykła ludzka reakcja. Jeśli okażemy naszemu rozmówcy zrozumienie mówiąc najprostsze: Rozumiem jak to jest albo Mogę sobie wyobrazić, co to dla ciebie znaczy otrzymamy w odpowiedzi albo zachętę do dalszej rozmowy, albo zdanie typu: Tak, ale ja sam muszę sobie z tym poradzić. Czy też: Musi upłynąć czas, aby to ode mnie odeszło. Musimy być pełni respektu, poszanowania dla ludzkiej wolności wyboru. Nawet gdybyśmy mieli pewność, że nasz rozmówca działa na swoją niekorzyść, odrzucając naszą chęć pomocy nie wolno wywierać na niego jakiegokolwiek nacisku. Możemy co najwyżej zasygnalizować gotowość do rozmowy, gdyby sobie tego zażyczył w przyszłości. Zresztą zdarza się nierzadko, że komuś wystarcza samo krótkie napomknięcie o swoich kłopotach i spotkanie się z życzliwą reakcją już to jest wystarczającą pomocą. Dalszą próbą (zwłaszcza jeśli „napomykanie” powtarza się) będzie zapytanie wprost: Czy możesz o tym ze mną porozmawiać? Oczywiście i w tym przypadku powinniśmy w pełni uszanować decyzję naszego znajomego: Zdarza się też, że nasz znaj omy w ogóle nie mówi o swoich kłopotach, my jednak jesteśmy ich istnienia świadomi na przykład wiemy, że zmarł mu ostatnio ktoś bliski, że ma trudną sytuację domową, że się rozwodzi, że zapadł na ciężką, nieuleczalną chorobę. I tutaj konieczne jest sprawdzenie, czy druga strona potrzebuje naszej rozmowy i pomocy. Powinniśmy jednak zacząć kontakt od stwierdzenia, że wiemy o kłopotach naszego znajomego. Następnie jak w poprzednim przypadku dajmy wyraz naszemu zrozumieniu i współ-odczuwaniu (ale nie współczuciu! to budzi podejrzenia o litość, której nikt nie potrzebuje). Powiedzmy na przykład: Wiem, że jest ci ciężko myślę, że rozumiem, co możesz odczuwać. Albo: Słyszałem, że nie najlepiej jest z twoim zdrowiem może mógłbym w czymś ci pomóc? Chciałbym zwrócić uwagę, na szczególną delikatność, z jaką winniśmy zwracać się do naszego znajomego. Pamiętajmy, iż to, że nie mówi nam o swych kłopotach, może oznaczać, że pragnie je zachować w tajemnicy, stąd też naszą wiedzę o nich powinniśmy na początku celowo wyrażać w sposób ogólnikowy, aby dać drugiej stronie możliwość łatwego wycofania się. Stąd zdanie: wiem, że jest ci ciężko, będzie lepsze, niż wiem, że zmarł ci ojciec. Podobnie: słyszałem, że nie najlepiej jest z twoim zdrowiem okaże się bardziej na miejscu od zdania słyszałem, że poważnie chorujesz. Bywa też i tak, że o złym stanie ducha naszego znajomego wnioskujemy tylko na podstawie jego wyglądu, zachowania i sposobu mówienia, choć niektórzy bardzo skrzętnie ukrywają przed otoczeniem swoje niedobre samopoczucie. Co jednak prezentuje zwykle na zewnątrz człowiek, który traci poczucie sensu i nadzieję?

Przygnębiony wyraz twarzy to pierwszy znak. Zwłaszcza u dzieci przygnębienie widać szczególnie wyraziście usta są zawsze „w podkówkę”. Nierzadko występuje skłonność do płaczu czasem widzimy na twarzy jedynie jego ślady. Ruchy osoby w kłopotach są często niespokojne. Ktoś taki zwykle nie jest w stanie wykonać precyzyjnych czynności, może też mieć skłonność do machinalnego tłuczenia przedmiotów. Czasem ruchy są jednak zwolnione, jakby niemrawe. Można obserwować skłonność do pogrążania się w milczeniu do „odpływania w nieobecność”. Ubiór staje się nieraz mniej staranny, bardziej monotonny (zwłaszcza u kobiet), czasem wręcz zaniedbany. Często dominują szarości lub czernie, zwłaszcza u kogoś, kto dotąd ubierał się kolorowo. W rozmowie z taką osobą ujawnia się bądź jej zwiększona wrażliwość, podatność na zranienie, bądź też pewien rodzaj roztargnienia związanego z „odpływaniem” w stronę trudnych lub smutnych myśli.

Ton głosu jest bądź zaostrzony, rwany, łamiący się, bądź też ściszony, bezbarwny. W wypowiedziach nawet dotyczących spraw nie związanych bezpośrednio z jego kłopotami człowiek zdesperowany wyraża pesymizm, wiele wątpliwości, często poczucie winy i niską ocenę samego siebie. Nierzadko pobrzmiewają pretensje do losu, otoczenia, innych ludzi. Zdarza się często nadmierna koncentracja na dolegliwościach fizycznych, różnego rodzaju bólach, zwłaszcza głowy.

Aby ustalić, czy nasz znajomy chce rozmawiać o swoich kłopotach, musimy dać mu najpierw do zrozumienia, że domyślamy się jego złego stanu ducha, następnie powinniśmy sprawdzić, czy się nie mylimy, a dopiero na końcu zapytać, czy chciałby o tym pomówić.

Możemy na przykład zacząć tak: Przestałaś się ostatnio malować, chodzisz szaro ubrana. Masz może jakieś trudności? Albo: Jesteś ostatnio tak roztargniony, że często nie słyszysz, co do ciebie mówię. Czy może masz jakieś kłopoty? I w tym przypadku winniśmy zachować wielką delikatność. Może być tak, iż wygląd, zachowanie naszego znajomego bez wątpienia wskazują na istnienie poważnych kłopotów, jednak on sam zaprzecza temu stwierdzając, że wszystko jest w porządku. Nie pozostaje nam wówczas nic innego jak bez żadnego komentarza zaakceptować jego odpowiedź i wycofać się. Pamiętajmy, że poszanowanie wolności drugiego człowieka aż do jego prawa, by pozostać samotnym ze swoimi kłopotami jest jedną z najważniejszych rzeczy, jaką możemy mu przekazać. To poszanowanie niejednokrotnie jest już samo w sobie wielką pomocą.

Oczywiście bywają też sytuacje wyjątkowe, w których nie możemy pozostawić naszego znajomego samemu sobie te jednak omówię w dalszej kolejności.

 

Komu pomagać?

Pytanie wydaje się źle postawione. Bo czyż nie powinniśmy pomagać wszystkim, którzy naszą chęć pomocy akceptują, przyjmują? A jednak nie.

Nieprzypadkowo używam najczęściej określenia „znajomy”. Sugeruje to, że chodzi o kogoś, kogo dość dobrze znamy może to być na przykład kolega z pracy lub uczestnik kręgu towarzyskiego, w którym się obracamy nie byłby to jednak ktoś bardzo nam bliski. W przypadku osoby raczej mało nam znanej, niezbyt dobra orientacja w jej sprawach może utrudnić kontakt. Do tego stopnia, że skuteczna pomoc będzie niemożliwa. Z kolei, gdy mamy do czynienia z kimś bardzo bliskim (mąż, żona, rodzice, dzieci, osoby silnie związane z nami uczuciowo), nie wystarczy nam dystansu, aby ze spokojną życzliwością rozważyć jego kłopoty. Jeśli ktoś, kogo nie znamy zbyt dobrze lub zbyt nam bliski zwróci się do nas o pomoc, powinniśmy go oczywiście wysłuchać, powstrzymując się od uwag i komentarzy, a potem wyjaśnić, że brak nam albo dostatecznej znajomości, albo dostatecznego dystansu, aby mu nadal pomagać. Sami lub też wspólnie z naszym rozmówcą powinniśmy „wytypować” kogoś, kto byłby do dalszych rozmów bardziej od nas odpowiedni.

 

Czy pomóc to znaczy pocieszyć?

Przyjęło się uważać, że pomóc komuś, kto swoją sytuację widzi jako trudną czy nawet beznadziejną, to znaczy go pocieszyć. Na pewno w tym stwierdzeniu jest część prawdy. Na przykład matce na ogół udaje się pocieszyć rozpaczające małe dziecko. Niekiedy też duchownemu udaje się pocieszyć zrozpaczoną po śmierci bliskiego rodzinę, jeśli rodzina ta głęboko uznaje i kultywuje perspektywę wieczności, do której duchowny się odwołuje. Jednak na co dzień, jeśli mamy do czynienia z prawdziwie trudnymi sytuacjami, pocieszanie na ogół kończy się porażką. Odchodzimy z dręczącym poczuciem bezradności, a nasz znajomy być może dodatkowo pogrąża się w przekonaniu, że nikt nie jest w stanie mu pomóc. Dlaczego tak się dzieje? Otóż, aby rozpacz, czy poczucie beznadziejności przeminęło, musi albo zmienić się sytuacja będąca jej przyczyną, albo pojawić się przynajmniej takie zrozumienie sytuacji, które umożliwi podjęcie prób jej zmiany. Pocieszając, idziemy na ogół na skróty udajemy, że mamy rozwiązanie, którego na razie nie mamy ani my, ani nie ma go nasz rozmówca. Czy znaczy to, że pocieszanie należy wyrzucić z katalogu naszych zachowań wobec drugiego człowieka, że jest ono zbędne? Myślę, że sąd taki byłby zbyt pochopny. Jednak w początkowym okresie pomagania nasz znajomy potrzebuje czegoś innego niż pocieszenie, z drugiej zaś strony skuteczne pocieszanie wymaga bardzo dokładnego poznania sytuacji rozmówcy, a to może przyjść tylko z czasem.

 

Czy należy spieszyć z pomocą ?

Być może pochopne rozpoczynanie prób pomocy od pocieszania bierze się z pewnego odruchowego błędu. Na czym ten błąd polega? Otóż nasz znajomy mówi nam o swoich poważnych kłopotach, o poczuciu beznadziejności. Zatem pomoc jest bardzo potrzebna. Błąd polega na tym, że stwierdzenie „bardzo potrzebna” mylimy ze stwierdzeniem „potrzebna pilnie, szybko”. Mówimy nawet potocznie „spieszyć z pomocą”. A zatem zaczynamy się spieszyć i w tym pośpiechu, nie zastanawiając się zbytnio chwytamy się tego, co mamy pod ręką, na końcu języka. Tym czymś jest właśnie pocieszanie. Nie ma wątpliwości, że gdy chodzi o sferę psychiki czy ducha z pomocą należy raczej przychodzić niż spieszyć. Należy sobie dać czas na namysł, na spokojną refleksję. Są oczywiście wyjątki o nich później ale podstawowa zasada mówi, że pomagający działać powinien spokojnie i z namysłem na każdym kroku. Nade wszystko strzec się należy nerwowego pośpiechu i związanego z nim napięcia. Stan taki nie tylko może prowadzić do poważnych błędów, ale również źle wpływa na już i tak napiętego i zaniepokojonego rozmówcę. Wynika z tego, że zanim zabierzemy się do pomagania, musimy często sami siebie uspokoić, powiedzieć sobie, że mamy czas, że ważniejsze jest dobre rozeznanie sytuacji niż pochopne działanie. Nieraz musimy również bronić się wewnętrznie przed udzielającym się nam niepokojem drugiej strony. nasz rozmówca często sam niecierpliwi się swoim stanem, chciałby się go jak najszybciej, za wszelką cenę pozbyć. Spróbujmy z naszej własnej cierpliwości uczynić dla niego tarczę ochronną, broniącą go przed pośpiechem i pochopnymi reakcjami. Jeśli taką funkcję przydamy naszej cierpliwości, sami spostrzeżemy, jak ta cierpliwość stopniowo w nas samych narasta.

 

Przede wszystkim wysłuchać

Wiemy już zatem, że działać należy spokojnie i z rozmysłem oraz, że nie należy zaczynać od pocieszania. Co zatem czynić należy? Aby odpowiedzieć na to pytanie stwierdzimy dwie rzeczy proste i oczywiste:

·         Nasz rozmówca ma przede wszystkim potrzebę wypowiedzenia się, „wyrzucenia” z siebie bólu i zrelacjonowania swoich kłopotów.

·         My sami, aby sytuację dobrze rozpoznać, wczuć się i zebrać dane niezbędne do podjęcia dalszych kroków, potrzebujemy wysłuchać i wsłuchać się w naszego znajomego. A zatem należy przede wszystkim uważnie wysłuchać naszego zdesperowanego znajomego. Jest to bez wątpienia podstawowa zasada i jednocześnie warunek jakiejkolwiek pomocy. Wysłuchując okazujemy z jednej strony zainteresowanie i życzliwość, z drugiej zaś pomagamy uporządkować myśli, uczucia i wrażenia rozmówcy. Tak więc jednocześnie poprawiamy jego obecne samopoczucie i pomagamy mu lepiej rozeznać się w trudnej sytuacji, w jakiej się znalazł. Właśnie to spokojne rozeznanie sytuacji jest podstawowym celem naszej pomocy. Jeśli nasz rozmówca takie rozeznanie uzyska, w większości wypadków potraf już sam dać sobie dalej radę.

 

Kiedy i jak długo słuchać?

Zasady, którymi będziemy się tu kierować są następujące:

·         Przede wszystkim to nasz rozmówca powinien decydować o długości rozmowy. Przestrzegając tej zasady dajemy mu do zrozumienia, że jesteśmy do jego dyspozycji oraz pozwalamy mu odczuć, że w jakimś stopniu on sam panuje nad swoją sytuacją.

·         My jednak też powinniśmy mieć pewien wpływ na to, kiedy i jak długo będziemy rozmowę prowadzić. Zwykle mamy przecież inne ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin