fragmęty wampiratów pl (krwawy kapitan ) cz3.docx

(32 KB) Pobierz

Wampiraci 3 Krwawy kapitan

Justin Sommer

Przełożył Piotr W. Cholewa

Rozdział 1

Bocianie gniazdo

Dalej, Connor! Dasz radę! 

W górę, kolego! Wyżej! 

Na twarzy Connora Tempesta pojawił się grymas. Chłopiec miał wrażenie, że nogi równocześnie ciążą mu jak ołów i są miękkie jak galareta. Popełnił błąd, zatrzymując się w połowie drogi. Przecież dotąd dobrze sobie radził. Próbował pokonać swój lęk. Najwyższy czas... a właściwie o wiele za późno. Ale strach tkwił w nim głęboko, ogromny i nieporuszony niczym kotwica zaczepiona o skałę.

Walczył z pokusą, by spojrzeć w dół. Z wysiłkiem kierował wzrok wprost przed siebie, wiedząc, że patrzenie w dół to najgorsze, co można zrobić. Czuł, że jego spojrzenie ściągane jest jak magnesem ku pokładowi leżącemu wiele metrów — zbyt wiele — poniżej. A potem dalej, po burcie Diabla i w głąb oceanu. Jeśliby człowiek się nad tym zastanowił — a na pewno nie powinien się nad tym zastanawiać — byłby to bardzo długi upadek.

Nie patrz w  dół! — Głos Cate dotarł do niego mocny i zdecydowany.

Gdyby tylko Connor mógł się poczuć tak pewnie, jak przemawiała zastępczyni kapitana...

Dalej, chłopcze! — wołał kapitan Wrathe. — Walczyłeś już z  gorszymi wrogami niż parę metrów takielunku!

Szczera prawda, przyznał w duchu Connor. Pamięć wyświetliła mroczne obrazy z ostatnich trzech miesięcy. Pogrzeb ojca. Sztorm na morzu, po którym tylko dzięki Cheng Li uniknął śmierci. Rozdzielenie z Grace. Śmierć przyjaciela, Jeza. Zdrada Cheng Li, komandora Kuo i Jacoby’ego Blunta. Ta straszna noc, kiedy prowadził atak na Sidoria i Jeza... nie, nie Jeza, ale tego stwora, którym Jez się stał. Gorące wspomnienie tamtej nocy jarzyło się w nim jak ogień, jak żagwie, które rzucali ponad wodą na pokład wrogiego statku, jak płomienie, które ogarnęły jego przyjaciela... echo jego przyjaciela...

Dalej, Connor! 

To była Grace. Chociaż wróciła na statek wampiratów, to jej głos — czysty i wyraźny — dodał Connorowi hartu ducha, którego tak bardzo potrzebował. Po wszystkim, co przeszedł, nie pozwoli się pokonać temu pozostałemu jeszcze lękowi, śmiesznemu lękowi wysokości.

Ostrożnie zdjął z wanty prawą dłoń; na skórze pozostał czerwony i głęboki ślad po linie. Uświadomił sobie, jak mocno się trzymał. Zabrzmiał dzwon okrętowy. Zaskoczony Connor zachwiał się, ale zaraz rozpoznał sygnał zmiany wachty i opanował się szybko. Teraz albo nigdy, pomyślał. Sięgnął w górę, do następnego kwadratu takielunku, i odetchnął głęboko. Nie patrzył w dół. Nie patrzył też w górę. Skupił wzrok na własnych dłoniach i czworobokach z lin. Każdy z nich był podobny do poprzedniego — sznurowe okienko, ukazujące kawałek nieba. Jeśli się na tym skoncentrował, to wcale nie odczuwał, że się wspina.

Nagle zdał sobie sprawę, że nogi już mu się nie trzęsą. Poruszały się pewnie, szukając kolejnego stopnia, odnajdując właściwy rytm. Oddech także się uspokoił. Connor panował nad sobą. Robił to, co zaplanował. Pokonywał własny strach. Czuł się z tym dobrze. Tak dobrze...

Zatracił się we wspinaczce i dopiero kiedy usłyszał z pokładu radosne okrzyki, zrozumiał, że dotarł do celu. Spojrzał w górę. Jego ręka dotknęła nie liny, ale drewnianej ramy bocianiego gniazda. Pozostało tylko wciągnąć się na punkt obserwacyjny.

Ogarnął go chłód. Trudno było nie myśleć o tym, jak wysoko znalazł się nad pokładem. I nie miał uprzęży, która by go chroniła. To szaleństwo, wchodzić tak wysoko, zdawać się na łaskę rozkołysanego oceanu. Raz jeszcze zalała go lodowata fala strachu, ale zacisnął zęby i czekał, aż odpłynie. Lęk przylgnął do niego, ale Connor nie zamierzał się poddawać. Nie teraz. Miał w końcu powody, by się tu znaleźć — ktoś musiał obsadzić bocianie gniazdo — by trzymać wachtę, wcześniej uprzedzać o zagrożeniu lub okazji do ataku. Wejście tutaj wiązało się z bezpieczeństwem załogi. A w ciągu trzech miesięcy, odkąd znalazł się na pokładzie Diabla, ci ludzie stali się dla niego czymś więcej niż kolegami. Bart, Cate i kapitan Wrathe byli jak nowa rodzina. Nie mogli zastąpić Grace, oczywiście, ale Grace ruszyła własną drogą. Oprócz niej wszyscy bliscy mu ludzie na świecie przebywali na pokładzie tego statku. I jeśli tak na to spojrzeć, wejście tutaj miało głęboki sens — z tego miejsca mógł bowiem ich ochraniać.

Kiedy postawił stopy na drewnianej platformie, na pokładzie zabrzmiały kolejne okrzyki. Pokusa, by popatrzeć w dół, stała się teraz silniejsza. Oparł się jej i spojrzał przed siebie. Daleko, jak okiem sięgnąć, rozpościerał się nieskończony, roziskrzony błękitny ocean. Jego nowy dom.

W oddali, na tle przedwieczornego słońca, zauważył sylwetkę statku. W bocianim gnieździe umieszczono niewielką lunetę, więc Connor sięgnął po nią i przez szkło popatrzył na horyzont. Musiał poszukać statku, ale po chwili miał go już w polu widzenia. Był to galeon, trochę nawet podobny do Diabla. Może to statek piracki? Wyostrzył obraz i uniósł lunetę, by lepiej zobaczyć banderę. Tak, inny piracki statek, to pewne. Zdawało się, że płynie kursem przez zatokę — zatokę, która za statkiem wyginała się w stronę horyzontu. Connor uśmiechnął się — dobrze wiedział, dokąd zmierza: do ulubionego wodopoju każdego pirata, tawerny Mamy Kettle.

Kiedy Connor z powrotem umieścił lunetę w uchwycie, na bocianim gnieździe wylądował mały ptak. Po rozdwojonym ogonie Connor rozpoznał szarą mewę. Zerknęła na niego pospiesznie, machnęła skrzydłami i odleciała, a on spoglądał za nią, aż zatraciła wyraźny kształt, zmieniła się w czarną plamkę, a potem zniknęła. Uśmiechnął się do siebie. To był mój strach, pomyślał. Już go nie ma.

Dobre wejście, kolego! — Bart klepnął dłoń Connora, gdy chłopiec zeskoczył z  ostatniego metra na pokład.

Robi wrażenie —  przyznał pirat stojący obok Barta.

Dzięki, Gonzales. 

Nie, poważnie — zapewnił pirat. — Pół godziny wejścia, a  później w trzydzieści sekund jesteś znowu na dole.

Wyszczerzył zęby.

Connor pokręcił głową. Dopiero po śmierci Jeza Stukeleya zaczął bliżej poznawać Brendena Gonzalesa. Nie mógł zastąpić Jeza, ale miał podobnie lakoniczne poczucie humoru.

Jestem z  ciebie dumna — oświadczyła Cate. Podeszła do niego i uścisnęła, co nie było dla niej typowe. — Wiem, jak ci trudno — szepnęła chłopcu do ucha.

Wspaniały sukces — rzekł rozpromieniony kapitan Wrathe. 

Scrimshaw, wąż kapitana, owinął się wokół jego przegubu i nawet on zdawał się patrzeć na Connora z podziwem.

Zbierzcie się tu wszyscy! — zarządził kapitan Wrathe. — Sądzę, że należy godnie uczcić sukces pana Tempesta! A  wy?

Z całego pokładu odpowiedziało mu chóralne:

Tak jest, kapitanie! 

I znowu Connor miał uczucie przynależności do wielkiej, wędrującej po oceanie rodziny.

Dziś wieczorem odwiedzimy lokal znany jako tawerna Mamy Kettle! — zawołał Wrath —e.

Odpowiedziały mu krzyki radości. Bart i Gonzales unieśli Connora na ramionach.

Puśćcie mnie! — wrzasnął. 

Oj! — rzucił Bart. — Nie dostałeś chyba znowu zawrotu głowy? 

Razem z Gonzalesem zaśmiali się głośno.

Nie — odparł Connor. — Postawcie mnie. Mam wiadomość dla kapitana. 

Akurat ci wierzę! — zakpił Bart. 

To prawda — upierał się Connor. — Postawcie mnie! 

Jeśli masz wieści dla kapitana — krzyknął Molucco Wrathe — możesz mu je przekazać ze swojego miejsca! 

— No dobrze — ustąpił Connor, balansując na ramionach przyjaciół. —  Prawdopodobnie nie ma powodów do niepokoju. Ale kiedy stałem w bocianim gnieździe, zobaczyłem piracki statek.

W naszym akwenie? — huknął gniewnie Molucco. 

Ironia tych słów dotarła do załogi, która serdecznym śmiechem przyjęła jego oburzenie. Wszyscy wiedzieli, że kapitan Wrathe żywi niewielki — a raczej żaden — szacunek dla systemu przydzielania akwenów, narzuconego przez Federację Piracką.

Connor przytaknął.

— W naszym akwenie, ale nie sądzę, żeby miał nam sprawiać kłopoty.  Wydawało mi się, że po prostu płynie najkrótszą drogą do Mamy Kettle.

Rozumiem — rzekł Molucco. Sięgnął pod swój niebieski surdut i  wyjął składaną lunetę. Rozciągnął ją na całą długość i przysunął do oka, zamykając równocześnie drugie. — Z jakiego kierunku płynął?

Północ na północny zachód — odparł Connor. 

Nie odrywając lunety od oka, wciąż zaciskając powiekę drugiego, kapitan odwrócił się i niewiele brakowało, a uderzyłby Cate w nos. Na szczęście pierwszy oficer miała znakomity refleks.

A tak ... Widzę... — Wyregulował obiektyw lunety. — Niech się przyjrzę...

Milczał przez chwilę.

Widzi go pan? — upewnił się Connor. 

Przez chwilę trwała cisza i chłopiec chciał już powtórzyć pytanie, gdy kapitan w końcu się odezwał.

Tak, chłopcze. Widzę. 

Z tonu głosu poznali, że coś jest nie w porządku. Cate stanęła bliżej, u boku kapitana. Bart i Gonzales zdjęli Connora z ramion i ostrożnie postawili na deskach.

Co się stało, kapitanie? — spytała Cate. 

Zdawało się, że zatonął w myślach. Jakby w zwolnionym tempie opuścił i złożył lunetę. Wyglądał na oszołomionego.

Dzień nadszedł — oznajmił. 

Co pan ma na myśli? — dopytywała się Cate. — Czy powinniśmy coś wiedzieć o ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin