Cathy Williams
Karaibska rapsodia
Emma nie miała pojęcia, kto wyjdzie jej na spotkanie, ale to akurat najmniej ją martwiło. Ostatecznie była już na niewielkim lotnisku na Tobago i od celu podróży dzieliło ją zaledwie kilka kilometrów. Dziewczynę gnębiło coś innego: denerwująca wątpliwość, czy postąpiła właściwie.
Ale na żale i tak było już za późno. Klamka zapadła.
Zdjęła walizki z „karuzeli”, rozejrzała się po poczekalni i wyszła przed budynek portu lotniczego, gdzie miał czekać samochód przysłany z rezydencji Jacksona.
Zdrowy rozsądek podpowiadał, że jeśli nawet jej misja zakończy się kompletnym fiaskiem, to przynajmniej pozna trochę obszar leżący u wybrzeży Ameryki Południowej. Ilu przyjaciół dałoby sobie uciąć prawą dłoń za to, by choć raz w życiu trafić na Tobago!
Rozejrzała się po skłębionym, gwarnym tłumie ciemnoskórych mieszkańców wyspy, oferujących turystom miejscowe owoce, omiotła spojrzeniem oślepiająco błękitne niebo, z westchnieniem zachwytu zatopiła wzrok w soczystej zieleni drzew. Jakże to wszystko różniło się od szarej, posępnej Anglii, którą niedawno opuściła!
Popatrzyła na jaskrawo ubrane kobiety o twarzach koloru hebanu, które stojąc przy straganach ze słodyczami, wachlowały się ospale płachtami gazet. Strzępy ich rozmów prowadzonych w nieznanym, śpiewnym języku docierały do uszu Emmy i dziewczyna próbowała się rozluźnić, odgonić niemiłe myśli, lęk i trapiące ją wątpliwości.
Na Boga, przecież przez ostatnie dziesięć miesięcy nieustannie rozważała wszelkie „za” i „przeciw” tej wyprawy, pomyślała z goryczą. Powinna zatem już dawno oswoić się z myślą o całej sprawie.
Żeby już przyjechał ten przeklęty samochód, modliła się w duchu. Przynajmniej nie sterczałaby tutaj spięta, niepewna i zdenerwowana.
Tuż przed opuszczeniem Londynu poinformowano ją, że na miejscu czekać będzie ogrodnik Alistaira. Teraz Emma miała cichą nadzieję, że może już gdzieś kręci się w okolicy i po prostu jej szuka. Wiedziała jednak, że to mało prawdopodobne. Zbyt się wyróżniała. Ze swym długim, pszeniczno-złotym warkoczem i jasną karnacją wyglądała jak wysmukła, biała iglica skalna.
Z impetem postawiła walizki na ziemi, niepewnie przysiadła na jednej z nich, podciągnęła nogi pod brodę i objęła ramionami kolana. Z zadziwiającą mocą powróciły wahania i lęki, które dręczyły ją od chwili podjęcia decyzji o wyjeździe na Tobago. Najbardziej nurtowało ją pytanie, czy nie lepiej by było zapomnieć o przeszłości.
Pogrążona w rozmyślaniach nie usłyszała kroków.
– Emma Belle – to pani? Miałem się tu z panią spotkać.
Mężczyzna miał angielski akcent, mówił głębokim głosem i leniwie przeciągał słowa.
Zaskoczona Emma popatrzyła na niego i niezdarnie wstała. Pod wpływem taksującego wzroku oblała ją fala żaru. Pomyślała ze złością, że jako mężczyzna powinien przynajmniej zaoferować jej pomoc, a nie stać tak i gapić się, trzymając ręce w kieszeniach spodni. Schyliła się, by podnieść walizkę, ale przed nosem ujrzała opalone ramię, które wyciągnęło się w stronę jej bagażu.
– Pozwoli pani?
– Poradzę sobie sama – odparła zadziornie, odruchowo przybierając postawę obronną.
– Doskonale.
Nieznajomy odwrócił się na pięcie i ruszył szybkim marszem w stronę parkingu. Emma dreptała za nim, z najwyższym trudem dotrzymując mu kroku.
– Mógłby pan nieco zwolnić – sapnęła w końcu.
– Taszczę przecież dwie walizy i dwie torby. Nie mogę za panem nadążyć.
Zatrzymał się gwałtownie i odwrócił w jej stronę.
– Oświadczyła pani, że da sobie radę bez mojej pomocy – powiedział cicho.
Emma podniosła wzrok, notując w pamięci twarde rysy jego twarzy, gęste, czarne włosy i żywe, niebieskie oczy, które spoglądały na nią z wyższością.
Zaczerwieniła się, zaniepokojona nagle tym, że ktoś, kogo zobaczyła po raz pierwszy niecałe dziesięć minut wcześniej, zdołał tak skutecznie zburzyć spokój jej duszy.
Naturalnie, spotkaliśmy się w najmniej odpowiedniej chwili, pocieszyła się natychmiast. Była zmęczona, zdenerwowana i spocona.
Ponadto nie była przyzwyczajona do obcesowego traktowania jej przez mężczyzn, zwłaszcza tak atrakcyjnych...
Nie spuszczał z niej wzroku i dziewczyna szybko odwróciła głowę.
– Czy pan jest ogrodnikiem Alistaira Jacksona?
– spytała podejrzliwie, myśląc, że nigdy dotąd nie spotkała tak aroganckiego służącego.
– Nie.
– Kim zatem pan jest?
Może być kimkolwiek, dodała w myślach. Wyczuwała w tym człowieku utajoną agresję, która bardzo się jej nie podobała. I najwyraźniej był w fatalnym nastroju. Emma postanowiła więc nie ruszać się z miejsca, dopóki obcy się nie przedstawi.
Postawiła walizki i założyła ręce na piersiach.
– No dobrze – odezwała się. – Kim pan jest? Miał tu na mnie czekać ogrodnik pana Jacksona. Nie pójdę dalej, dopóki nie dowiem się, kim pan jest, i dopóki nie przedstawi mi pan jakiegoś dowodu na to, że właśnie pana upoważniono do odebrania mnie z lotniska.
– Dowodu? Upoważniony? – Mężczyzna wybuchnął krótkim śmiechem i obrzucił dziewczynę pogardliwym spojrzeniem. – Albo pójdzie pani za mną, albo do końca dnia posiedzi sobie pod palącym słońcem.
Podniósł obie walizki z taką łatwością, jakby nic nie ważyły, i ruszył przed siebie.
Emma pośpieszyła za nim. Nikt jeszcze jej tak nie potraktował. Była przyzwyczajona do tego, że okazywano jej szacunek. Lubiła sprawować nad wszystkimi i nad wszystkim kontrolę.
– Mógłby się pan przynajmniej przedstawić – wysapała z furią.
Kątem oka dostrzegła, że kilku tubylców przygląda się im z wyraźnym rozbawieniem. To zirytowało ją jeszcze bardziej. Co on sobie wyobraża? Wiedziała, że wygląda głupio wlokąc się za tym wysokim, kruczowłosym barbarzyńcą. Jej starannie zapleciony warkocz rozluźnił się, delikatne rysy wykrzywiała złość.
Mężczyznę najwyraźniej niewiele obchodziła reakcja widzów. Sunął zamaszystym krokiem całkowicie przeświadczony, iż Emma i tak nie ma innego wyboru, że musi biec za nim.
– Jak się pan, do cholery, nazywa?! – wrzasnęła rozjuszona dziewczyna.
– Proszę mi wybaczyć – odparł, nie odwracając nawet głowy. – Naprawdę się nie przedstawiłem?
– Nazywam się Conrad DeVere.
Zatrzymał się przed starym, ale lśniącym czystością landroverem, i wyciągnął z kieszeni kluczyki.
Emma popatrzyła na mężczyznę szeroko otwartymi oczami.
Oczywiście! Powinna go była rozpoznać od razu! Ale okazał się tak grubiański i odpychający... Zachowywał się z delikatnością King Konga.
Conrad DeVere był cudownym dzieckiem świata finansjery, człowiekiem, którego spojrzenie przyprawiało o szybsze bicie serca setki kobiet – słowem typ aroganta, takich zaś ludzi Emma nie znosiła. Jego obecne zachowanie tylko utwierdziło ją w tej opinii. Najwyraźniej, jeśli mężczyzna ten posiadał choć odrobinę kultury i ogłady towarzyskiej, z całą pewnością nie zamierzał demonstrować ich Emmie. Dziewczyna wsiadła do auta i zapięła pasy.
– Słyszałam o panu – oświadczyła, spoglądając na jego ostry profil i mocne, opalone dłonie spoczywające na kierownicy.
– Co do tego nie mam wątpliwości – odparł sucho Conrad. – I cóż ciekawego wyczytała pani o mnie w brukowcach?
– Prowadzi pan wszystkie interesy Alistaira Jacksona, prawda? – odparła, ignorując sarkazm zawarty w jego słowach. – I na dodatek swoje własne.
Prawdę mówiąc, interesy Conrada DeVere były równie rozległe jak Alistaira. Wydawało się, że należy do niego wszystko, od hoteli w Europie i Ameryce poczynając, na różnorodnych przedsiębiorstwach kończąc. O ile dobrze pamiętała, był nawet właścicielem kilku ogromnych zakładów chemicznych. Jego zdjęcia nie schodziły z pierwszych stron gazet.
Patrząc teraz z bliska na tę twarz, Emma doszła do wniosku, że wcale jej się nie podoba. Zbyt męska. Zbyt pewna siebie. Twarz należąca do kogoś, kto idzie do przodu bezlitośnie depcząc innych.
– Pracę domową odrobiła pani na piątkę? – spytał nieoczekiwanie.
Włączył silnik i wyprowadził samochód z parkingu. Ton jego głosu sprawił, że Emma zjeżyła się.
– To żadna tajemnica – warknęła. – Moje zajęcia polegają na tym, by wiedzieć możliwie najwięcej o ludziach, z którymi mam do czynienia. To bardzo pomaga mi w pracy, zwłaszcza na początku. A tak swoją drogą – dodała chłodno – co pan tutaj robi?
Wszak główne biura pana Jacksona mieszczą się w Ameryce i w Londynie. Nie wspominam już o pańskich.
Obserwowała przez okno krajobraz jakby żywcem przeniesiony z widokówek. Między rosnącymi wszędzie wysmukłymi, kołysanymi delikatnym wiatrem palmami kokosowymi od czasu do czasu na horyzoncie pojawiała się błękitna płaszczyzna morza. Widok sprawiłby jej dużo większą radość, gdyby nie to, że siedziała obok człowieka, do którego od pierwszej chwili poczuła awersję. Nie podobało się jej zachowanie Conrada, jego chamstwo i brak ogłady, a przede wszystkim sposób, w jaki ją traktował.
– Pani jest tego przyczyną.
Oderwał na chwilę wzrok od szosy i obrzucił Emmę szybkim spojrzeniem.
– Ja jestem przyczyną? Jak to?
– Chciałem się z panią spotkać, zobaczyć, jaka pani jest.
Ton głosu wyraźnie sugerował, że Conrad nie jest szczególnie zbudowany tym, co zobaczył. Dziewczyna zacisnęła usta.
– Cóż za niepojęte szczęście mnie spotkało – odparła zjadliwie. – Podpisując z Alistairem Jacksonem kontrakt na opracowanie jego autobiografii, nie śniłam nawet, że doczekam chwili, kiedy obejrzy mnie sam wielki Conrad DeVere.
– Chciałem osobiście sprawdzić, kto będzie pracował z Alistairem. Nie spodziewałem się kogoś tak młodego i atrakcyjnego.
– To znaczy?
Coś w jego głosie sprawiło, że Emmę ogarnął niepokój.
– To znaczy, że dziwię się, iż dziewczyna taka jak pani zdecydowała się zamieszkać na odległej, samotnej wysepce tylko po to, by z altruistycznych pobudek pracować ze starcem.
– Nie rozumiem, do czego pan zmierza – odparła lodowato, choć doskonale wiedziała, co ten mężczyzna ma na myśli.
– Och, proszę nie udawać, że nie wie pani, o czym mówię.
– Niczego nie udaję – upierała się Emma. – A tak nawiasem mówiąc, mój pobyt na wyspie to nie pański interes. Nie jest pan moim pracodawcą. I chwała Bogu!
Samochód zwolnił, zjechał na pobocze i zatrzymał się.
– Co pan robi? – Zielone oczy Emmy rozbłysły gniewem. – Proszę natychmiast jechać dalej.
Odwrócił twarz w jej stronę i dziewczyna gwałtownie odsunęła się, czując, iż z jakiegoś idiotycznego powodu jej twarz oblewa się rumieńcem. Spod czarnych rzęs spoglądały na nią niebieskie, lodowate oczy.
– Najpierw wyjaśnimy sobie kilka spraw – mruknął. – Po pierwsze proszę przyjąć do wiadomości, że pobyt pani tutaj jest jak najbardziej moją sprawą, a to dlatego, że ja tak mówię. A po drugie, nie podoba mi się pani ton.
– Nie podoba się panu mój ton! – roześmiała się z niedowierzaniem. – A mnie z kolei nie podoba się pański! Rachunki się wyrównują. Co do tego zaś, czy mój przyjazd na wyspę to pański interes, czy nie... no cóż, proszę wybaczyć mi moją tępotę, ale nie widzę żadnego związku między panem a moim kontraktem z Jacksonem. A może pan zawsze interesuje się współpracownikami Alistaira?
Pochylił się w jej stronę tak bardzo, że poczuła na twarzy ciepło jego oddechu. Było w nim coś niepokojąco zmysłowego. Emma zmieszała się, a okropnie nie lubiła, kiedy ktoś wprawiał ją w zakłopotanie.
Szarpnęła się gwałtownie do tyłu, lecz on szybkim ruchem zdążył jeszcze chwycić ją za nadgarstek. Przez chwilę bezskutecznie próbowała stawiać opór, ale w końcu dała za wygraną.
– No dobrze – powiedziała zdecydowanie. – Jest pan silniejszy. Ale jeśli pan sądzi, że siłą zmusi mnie, bym zmieniła swój stosunek do pana, jest pan w wielkim błędzie. Może pan sobie grać rolę dyktatora wśród swoich panienek, które najwidoczniej nie mają nic lepszego do roboty, tylko czepiać się pana portek. Ale ja nie należę do grona pana wielbicielek i będę mówiła takim tonem, jaki mi się spodoba. A teraz proszę puścić moją rękę.
Nie puścił.
– Albo wysłucha pani po dobroci tego, co mam do powiedzenia, albo zastosuję metodę perswazji mego pomysłu.
Emma popatrzyła nań szeroko otwartymi oczami i tylko kiwnęła głową.
A tak swoją drogą, pomyślała, co te kobiety w nim widzą? Jako człowiek napawał Emmę wstrętem. Szczególną odrazę budził w niej sposób, w jaki na nią patrzył; zupełnie jakby była jakimś paskudnym owadem, którego bada się pod mikroskopem.
– Alistair Jackson jest człowiekiem wyjątkowo mi bliskim. Od kiedy sięgam pamięcią, zawsze był dla mnie jak ojciec, więc nie mam zamiaru dopuścić, by padł ofiarą kolejnej, łasej na jego pieniądze awanturnicy.
Na policzki Emmy wystąpiły szkarłatne rumieńce.
– Jak pan śmie!
– Tak więc, jeśli o to właśnie pani chodziło, proszę natychmiast dać sobie spokój, bo w przeciwnym razie będzie pani miała ze mną do czynienia. Alistair wpadł już raz w ręce takiej osóbki i wcale nie tęskni za powtórzeniem tamtego doświadczenia.
Uścisk palców mężczyzny zelżał. Dziewczyna wyrwała rękę i zaczęła ją lekko masować.
A zatem sądzi, że jest naciągaczką! Pomysł sam w sobie mógłby być nawet zabawny, gdyby nie siedziała obok tego przerażającego mężczyzny, który spoglądał na nią z nie tajoną wrogością.
– Nie wiem, skąd zrodziła się w pańskiej głowie taka myśl, ale oświadczam, że trafu pan jak kulą w płot – odparła, z trudem nad sobą panując. – Dowiedziałam się o tej pracy od znajomego i zgłosiłam swoją kandydaturę. Proste, prawda? Jeśli sądzi pan, że chcę oskubać Alistaira Jacksona z pieniędzy, to stanowczo ponosi pana wyobraźnia... – Urwała, by zaczerpnąć tchu. Starała się mówić obojętnym tonem. – Pomagam ludziom pisać biografie. Na tym polega moja praca, panie DeVere. – Wymówiła jego nazwisko z obrzydzeniem, ale ku jej rozczarowaniu mężczyzna nie zwrócił na to uwagi. – W związku z tym często mam do czynienia z osobami bogatymi i sławnymi. Na pewno nie jestem awanturnicą pętającą się po świecie w poszukiwaniu cudzych fortun.
No cóż, tak naprawdę może nie miała nigdy do czynienia z ludźmi bogatymi i sławnymi, ale druga część oświadczenia była absolutnie prawdziwa.
Conrad w milczeniu obserwował ją przez dłuższą chwilę.
– Kiedy otrzymaliśmy pani zgłoszenie, przeprowadziłem dyskretny wywiad – odparł gładko. – Dowiedziałem się o pani kilku zastanawiających rzeczy.
Dziewczynie mocniej zabiło serce. Nerwowo oblizała wargi i starała się zachować kamienną twarz.
Nie mógł niczego o niej wiedzieć. Było to po prostu niemożliwe. Chyba że wiedział, czego ma szukać. Tak więc, pomyślała, nie ma powodów do obaw. Niemniej skryła dłonie w fałdach spódnicy i nerwowo zacisnęła palce.
– Naprawdę? – spytała z umiarkowanym zainteresowaniem.
Nie wolno jej okazać emocji. Ten mężczyzna nie był głupcem. Jeśli nie będzie ostrożna, natychmiast wyczuje, że jego oświadczenie ją zaniepokoiło. I co wtedy? Poza tym, że okazał się bardzo bystry – stanowczo za bystry – cechuje go niebywały wprost upór. Jeśli zechce, będzie tak długo i tak dokładnie grzebać w jej życiorysie, że w końcu pozna tajemnicę i całe przedsięwzięcie legnie w gruzach.
Przesłała mu beztroski, promienny uśmiech.
– Tak... – ciągnął gawędziarskim tonem, uruchamiając silnik i wyprowadzając powoli samochód z trawiastego pobocza na szosę. – Czy ma pani ochotę dowiedzieć się, co odkryłem?
Emma popatrzyła na mroczną, bezlitosną twarz i wzruszyła ramionami.
– A czy jestem w stanie zmusić pana do milczenia?
– Zawsze może pani powiedzieć, że jej to nie interesuje. Czyż nie to właśnie oświadczyła pani zaledwie kilka minut temu?
Kiedy milczała, roześmiał się cicho, a dziewczyna zacisnęła ze złości zęby. Bawił się nią jak kot myszą i najwyraźniej sprawiało mu to ogromną frajdę.
– Niech pan już lepiej przejdzie do rzeczy – żachnęła się.
– No cóż, chodzi o to, Emmo... mogę chyba mówić ci po imieniu, prawda? Otóż chodzi o to – ciągnął, nie czekając, aż dziewczyna wyrazi zgodę – że znam sporo osób z twojej branży, a informatorzy donieśli mi, że w ciągu ostatnich ośmiu miesięcy odrzuciłaś trzy oferty, wszystkie pochodzące od ludzi bardzo znaczących. Poinformowano mnie również, że masz w planach inną pracę. Konkretnie – tę właśnie. Dlatego muszę zadać ci pytanie: czemu odrzuciłaś propozycje pracy w Rzymie czy Hongkongu, a zdecydowałaś się przyjechać na tę wyspę?
Emma rozluźniła się. Nic o niej nie wiedział. Wpadła w panikę, bo jest głupia, stwierdziła z wyraźną ulgą.
– Sam zatem widzisz – zaszczebiotała słodko.
– Gdybym była awanturnicą, przyjęłabym jedną z tamtych ofert.
– Z tym tylko, że spośród osób proponujących ci pracę Alistair jest najstarszy i najbardziej schorowany.
Spoczęło na niej spojrzenie żywych, błękitnych oczu i dziewczyna odniosła dziwne wrażenie, że Conrad próbuje czytać w jej myślach, by wydobyć ukryte w nich najbardziej osobiste sekrety.
Nic dziwnego, błysnęło jej w głowie, że tak wysoko zaszedł w świecie biznesu. Mimo iż czuła się już całkiem bezpieczna, ciągle dręczył ją niepokój.
– To mi nawet nie przyszło na myśl – wyznała szczerze. – Nie wiem, z jakimi ludźmi masz do czynienia na co dzień, ale słabo znasz kobiety, skoro sądzisz, że wszystkie kierujemy się w życiu wyłącznie zachłannością.
– Zawsze jesteś taka pyskata? Emma najeżyła się.
– Czy przesłuchanie skończone?
– Nie boisz się samotności, jaka ci grozi na tej wyspie? – ciągnął Conrad, jakby nie dosłyszał pytania. – Nie sądzisz, że może cię ominąć wiele uciech tego świata?
– Nie interesuje mnie nocne życie, jeśli to masz na myśli.
W przeciwieństwie do ciebie, dodała w duchu. W gazetach pisano, że Conrad DeVere nigdy nie kładł się spać przed północą.
Wprawdzie jakiś wewnętrzny głos podpowiadał jej, że to, co wypisują gazety, ma niewiele wspólnego z rzeczywistością, ale pozostała głucha na tę sugestię.
– Ciekawe – mruknął. – Wywarłaś na mnie wrażenie dziewczyny, która wysoko sobie ceni życie towarzyskie. Jesteś młoda, atrakcyjna...
– ... i zmordowana – wpadła mu w słowa. – Daleko jeszcze?
– Poczuła nieokreślony niepokój. Popatrzyła na Conrada, nagle aż do bólu świadoma emanującej z niego męskości.
Jechali wolno, gdyż droga była wyboista i w fatalnym stanie.
Dawno już opuścili autostradę, posuwali się plątaniną wąskich, krętych szlaków. Po obu stronach asfaltu ciągnęły się gęste krzewy przetykane drzewami; zdawało się, iż roślinność przy pierwszej sposobności pochłonie szosę. Daleko na horyzoncie lśniła szafirowa płaszczyzna wody.
– Nie znajdziesz tu wielu rozrywek – kontynuował Conrad, pomijając milczeniem słowa dziewczyny. – Nie będzie ci brakowało teatrów? I z pewnością zostawiłaś w Londynie jakiegoś młodego człowieka, który...
– Nie twój interes!
– A właśnie, że mój. Już ci mówiłem, że wszystko, co dotyczy ciebie, bardzo mnie interesuje. – Głos miał delikatny i miękki jak jedwab.
Emma milczała. Wyglądała przez okno, obserwując okolicę pokrytą soczystą, bujną roślinnością, i marzyła, by siedzący obok niej człowiek zniknął, i to jak najszybciej.
Podczas kłótni z Conradem zapomniała zupełnie o dręczącym ją niepokoju, ale teraz znów powrócił ów znajomy, paskudny ucisk w żołądku. Z pewnością byli już niedaleko domu Alistaira Jacksona, choć za oknami pojazdu nieodmiennie przesuwały się dziewicze krajobrazy.
Spotykali bardzo niewiele samochodów. W mijanych z rzadka wioskach nie było okazałych zabudowań ani murowanych domów. Ciemnoskóre dzieci bawiły się na poboczach krętej drogi bądź też pluskały się pod pompami. Najwyraźniej owe nędzne osady były samowystarczalne: wokół drewnianych chat włóczyło się mnóstwo kur, na tyłach domków rozciągały się poletka z warzywami i krzewy owocowe.
– Jesteśmy prawie na miejscu.
Głos Conrada wyrwał dziewczynę z zadumy i sprawił, że w jednej chwili wróciła do rzeczywistości.
...
chomciomania