Joe Simpson
(Przełożyli: Danuta Hołata i Wacław Sonelski)
Poznałem Joe w Chamonix zimą tamtego roku. Podobnie jak wielu wspinaczy zdecydował, że nadeszła pora, aby nauczyć się jeździć na nartach, lecz nie miał najmniejszego zamiaru dołączyć do kursu narciarskiego i wolał ćwiczyć sam. Dużo już wówczas o nim słyszałem i czytałem - znałem historię jego niewiarygodnych przygód i ocierania się o śmierć, a szczególnie tez ostatniej eskapady do Peru. Opowieści wszakże z drugiej ręki nie robiły na mnie większego wrażenia.
Gdy siedzieliśmy w barze w Chamonix, z trudem dopasowywałem do niego legendarną reputację. Ciemnowłosy, z nieco punkową fryzurą i ostrym sposobem bycia, jakoś bardziej kojarzył się z ulicami Sheffield niż górami. Potem przestałem o nim myśleć, aż do czasu, gdy wziąłem do ręki maszynopis Touching the Void. Poruszyła mnie nie tyle niezwykła treść tej książki - a jest to jedna z najbardziej niewiarygodnych historii ludzkiej wytrzymałości - ale raczej jej poziom literacki: wrażliwość i dramatyzm, które pozwalają ująć słowem skrajną trwogę i cierpienie - odczucia zarówno własne, jak i partnera, Simona Yatesa. Od momentu, kiedy Joe podczas zejścia pośliznął się i spadł łamiąc nogę, przez samotną gehennę w szczelinie lodowca, aż po chwilę, gdy przywlókł się do obozu - nie potrafiłem, przykuty do książki, przerwać czytania.
Jeśli by szukać dla jego walki o przeżycie właściwego tła, to mógłbym ją porównać z tym, co sam przeżyłem na Ogre w 1977 roku , kiedy to Doug Scott spadł podczas zjazdu ze szczytu i złamał obie nogi. Na tym etapie nasza sytuacja była podobna do położenia, w jakim znaleźli się Joe i Simon, gdy wydarzył się wypadek: dwóch ludzi w pobliżu wierzchołka wyjątkowo niegościnnej góry. Lecz w naszym przypadku było jeszcze dwóch innych członków zespołu, którzy siedzieli w śnieżnej jamie na przełęczy tuż pod kopułą szczytową. Złapała nas burza śnieżna i potrzebowaliśmy sześciu dni - z czego pięć bez jedzenia - by zejść na dół. Po drodze pośliznąłem się i złamałem żebra. To było z pewnością najgorsze z moich górskich doświadczeń, jeżeli jednak porównać je do tego, co przeszedł Joe - wygląda dość blado.
Podobna rzecz wydarzyła się też w Karakorum, w 1957 roku na górze Haramosh. Celem wyprawy z Uniwersytetu Oksfordzkiego było pierwsze wejście na ten szczyt o wysokości 24 270 stóp. Właśnie zapadła decyzja o odwrocie, gdy dwaj wspinacze: Bernard Jillot i John Emery postanowili podejść granią trochę wyżej, by zrobić kilka fotografii - i zmiotła ich lawina. Przeżyli upadek, a towarzysze zaczęli schodzić w dół, by przyjść im z pomocą. To był dopiero początek tamtej rozciągniętej w czasie katastrofy, z której uszły z życiem tylko dwie osoby.
Tę dramatyczną i poruszającą historię opowiedział zawodowy pisarz. Brakowało jej zatem bezpośredniości i siły, jakie przenikają opowieści o własnych przeżyciach. I tu Joe Simpson wygrywa. Opisał nie tylko jedną z najbardziej niewiarygodnych relacji z walki o życie, jakie znam, ale zrobił to wyśmienicie. Dzięki temu książka zasługuje na to, by stać się w swym gatunku pozycją klasyczną.
CHRIS BONINGTON
Światowej sławy alpinista,
kierował zakończoną sukcesem wyprawą,
która dokonała pierwszego przejścia
południowej ściany Annapurny w 1970 roku
oraz w 1975 - południowo-zachodniej
ściany Everestu.
luty 1988
Simonowi Yatesowi,
za dług, którego nigdy nie spłacę.
Przyjaciołom, którzy poszli w góry
i nie wrócili.
Leżę w śpiworze, zapatrzony w światło sączące się przez czerwono-zieloną kopułę namiotu. Simon chrapie głośno, od czasu do czasu drgając przez sen. Możemy być gdzieś, gdziekolwiek. Wnętrze namiotu jest zawsze anonimowe. Kiedy zasuwamy zamek i świat zewnętrzny znika z pola widzenia, zatraca się wszelka świadomość miejsca. W Szkocji, Alpach czy Karakonom - wszędzie tak samo. Szelesty, łopot płachty na wietrze, uwierające przez podłogę kamienie, kwaśny zapach skarpet i potu - to wrażenia uniwersalne, równie swojskie, jak ciepły komfort puchowego śpiwora.
Na zewnątrz niebo jaśnieje, a szczyty chwytają pewnie pierwsze promienie słońca. Może jakiś kondor polatuje nad namiotem w prądzie ciepłego powietrza. To niewykluczone, skoro wczoraj po południu widziałem jednego, krążącego nad obozem. Otacza nas wspaniały amfiteatr oblanych lodem gór - piękniejszych dotąd nie widziałem. W głębi namiotu, jedynie huk lawin spadających regularnie z Cerro Sarapo przypomina mi, gdzie jesteśmy: w paśmie Cordillera Huayhuash, Andów peruwiańskich, oddaleni o czterdzieści pięć kilometrów uciążliwego marszu od najbliższej wioski.
Tak mi dobrze w bezpiecznym i przytulnym wnętrzu namiotu, że z najwyższą niechęcią wyłażę ze śpiwora, aby zmierzyć się z zadaniem rozpalenia benzynowej maszynki. W nocy spadło trochę śniegu i zmrożona trawa trzeszczy pod stopami, gdy idę w kierunku ogromnego, nachylonego głazu, pod którym urządziliśmy kuchnię. Po drodze mijam namiocik Richarda, na wpół zapadnięty i oszroniony. Nie dochodzą z niego żadne oznaki życia. Siadam w kucki pod przewieszoną skałą, rozkoszując się chwilą całkowitej samotności. Niestety maszynka mimo podgrzewania, z oślim uporem nie reaguje na zanieczyszczone paliwo. Gdy łagodne metody zawodzą, stawiam ją brutalnie na rozpalonym palniku butanowym. Ożywa momentalnie, plując wokoło półmetrowymi płomieniami, w bezsilnym proteście przeciw zabrudzonej benzynie.
Woda powoli się grzeje, a ja patrzę na szerokie i zasłane kamieniami suche łożysko rzeki. Wielki głaz, pod którym przycupnąłem - niewidoczny z daleka tylko w najgorszą pogodę - znaczy miejsce naszego obozu. Na wprost, nie dalej niż o dwa i pół kilometra, wznosi się ogromna, prawie pionowa ściana śniegu i lodu, zwieńczona wierzchołkiem Cerro Sarapo. Obok z morza falujących moren strzelają w górę dwa baśniowe zamki z lukru Yerupaja i Rasac dominując nad obozem od lewej strony. Nie widać stąd majestatycznej, przeszło sześciotysięcznej Siula Grande - zasłania ją masyw Sarapo. Siula została zdobyta w 1936 roku, kiedy dwaj dzielni Niemcy weszli na szczyt granią północną. Od tej pory zrobiono niewiele powtórzeń, a wszystkie ataki na największe wyzwanie tej góry - jej ścianę zachodnią - kończyły się porażką.
Gaszę maszynkę i ostrożnie nalewam wrzątek do trzech dużych kubków. W cieniu jest wciąż zimno, gdyż słońce nadal chowa się za przeciwległą granią.
- Hej, żyjecie tam jeszcze? Kawa gotowa - oznajmiam wesoło.
Mocnym kopnięciem otrząsam ze szronu namiot Richarda; wypełza zeń jego właściciel, skurczony i zziębnięty, i bez słowa kieruje się wprost do łożyska rzeki, mocno ściskając w garści rolkę papieru toaletowego.
- Wciąż cię goni? - pytam go, kiedy wraca.
- Trochę, ale najgorsze mam chyba za sobą. Okropnie zimno było w nocy.
Przychodzi mi na myśl, że to nie fasola tak go urządziła, tylko po prostu wysokość. Rozbiliśmy namioty cztery tysiące pięćset metrów nad poziomem morza, a Richard nie jest przecież alpinistą.
Spotkaliśmy go w Limie, w podrzędnym hoteliku, gdzie wypoczywał na półmetku swej włóczęgi po Ameryce Południowej. Za okularami w metalowej oprawce, solidnym ubiorem i ptasim jakby sposobem poruszania kryje się sarkastyczny humor oraz nieprawdopodobny repertuar opowieści i wspomnień, uzbieranych w trakcie rozlicznych podróży. Płynąc z Pigmejami dłubanką przez podmokłą dżunglę Zairu żywił się pędrakami i jagodami; na targu w Nairobi widział, jak skopano na śmierć drobnego złodzieja. Towarzysza podróży zabili mu skorzy do strzelania ugandyjscy żołnierze, których podejrzenia wzbudziła wymiana kaset magnetofonowych. Richard włóczy się po świecie, od czasu do czasu pracując, aby zarobić potrzebne do tego pieniądze. Zwykle podróżuje sam, pragnąc się przekonać, dokąd go zawiodą przypadkowe znajomości w egzotycznych krajach.
Pomyśleliśmy, że byłoby dobrze mieć w bazie wesołego kompana, który pilnowałby sprzętu, gdy będziemy się wspinać. Było to pewnie niesprawiedliwe wobec biednych górali mieszkających na tym odludziu, ale po naszych doświadczeniach z bocznych ulic Limy staliśmy się bardzo podejrzliwi. Richard miał ochotę zobaczyć Andy z bliska, więc przyjął zaproszenie, by pójść z nami w góry.
Stary, rozpadający się autobus zawiózł nas sto trzydzieści kilometrów w głąb górskich dolin. Ta podróż łatwo mogła przyprawić o atak serca, a widok przydrożnych kapliczek ku pamięci kierowców i ich pasażerów bynajmniej nie poprawiał samopoczucia. Na dwudziestu dwóch siedzeniach straszliwego gruchota tłoczyło się czterdzieści sześć osób; silnik był powiązany nylonowym sznurkiem, a opony zmieniano za pomocą oskarda.
Od ostatniego przystanku musieliśmy jeszcze dwa dni maszerować pieszo. Pod koniec Richard zaczął odczuwać wpływ wysokości. Zapadał zmierzch, gdy zbliżaliśmy się do górnego piętra doliny. Richard nalegał, byśmy szli naprzód zabierając ze sobą osły i przygotowali obóz, nim zrobi się ciemno, a on tymczasem dojdzie na miejsce. „Droga jest prosta, nie da się zabłądzić” - zakończył.
Idąc wolno i niepewnie po zdradliwych morenach, doszedł aż do jeziora, nad którym - jak mu się zdawało - powinien być nasz obóz. Wtedy przypomniał sobie, że widział na mapie dwa jeziora. Zaczęło padać i robiło się coraz zimniej. Cienka koszula i bawełniane spodnie słabo chroniły przed chłodem andyjskiej nocy. Zmęczony, zszedł z powrotem w dolinę szukając jakiegoś schronienia. Już przedtem zauważył zrujnowane szałasy z kamieni i blachy falistej. Sądził, że są opuszczone, ale na tyle dobre, by mu zapewnić jaki taki nocleg. Ku swemu zdumieniu odkrył, że mieszkają tam dwie młode dziewczyny i wielka gromada dzieci.
Po dłuższych negocjacjach udało mu się dostać miejsce do spania w przyległym chlewiku. Dziewczęta dały mu kilka gotowanych ziemniaków i trochę sera oraz wiązkę nadjedzonych przez mole owczych skór do okrycia. Noc była długa i zimna, a wysokogórskie wszy objadły się za wszystkie czasy.
Pod kuchenną skałę przyszedł Simon i opowiada nam swój wyjątkowo wyrazisty sen. Jest głęboko przekonany, że przedziwne halucynacje są bezpośrednim skutkiem działania pigułek nasennych. Postanawiam wypróbować je dzisiejszej nocy. Simon przejmuje kontrolę nad przygotowaniem śniadania, a ja dopijam resztę kawy, biorę dziennik i zaczynam pisać:
19 maja 1985. Baza. Zeszłej nocy duży mróz, dziś niebo czyste. Wciąż nie mogę się przyzwyczaić do tego, że tu jestem. Wszystko wydaje się groźne i odległe, ale jednocześnie porywające; o wiele tu lepiej niż w Alpach - nie ma tłumów wspinaczy, helikopterów, ratowników, tylko my i góry... Życie jest dużo prostsze i bardziej oczywiste. Człowiek pozwala wydarzeniom biec ich własnym torem i szybko przestaje się nad nimi zastanawiać...
Ciekawe, na ile naprawdę wierzę w to, co napisałem, i jak się to ma do naszej działalności tu, w Andach. Jutro zaczynamy aklimatyzację od wejścia na Rosario Norte, by złapać odpowiednią formę. Najdalej za dziesięć dni zaatakujemy niezdobytą dotąd, zachodnią ścianę Siula Grande. Simon podaje mi owsiankę i następną kawę:
- To co, idziemy jutro?
- Można iść. Jeśli pójdziemy na lekko, to długo nie potrwa. Już po południu będziemy z powrotem.
- Boję się tylko o pogodę. Nie wiadomo co z tego wyniknie.
Od chwili naszego przybycia codziennie jest tak samo - rano pięknie i bezchmurnie, a w południe napływają od wschodu zwały kumulusów, po czym nieuchronnie zaczyna padać deszcz. Wysoko w górach zmienia się w obfity śnieg, gwałtownie zwiększając groźbę lawin i odcięcia odwrotu. Kiedy w Alpach zbierają się podobne chmury natychmiast trzeba myśleć o wycofie. Jednak tutaj pogoda zachowuje się inaczej.
- Wiesz, nie musi być tak źle, jak się zapowiada - mówi w zamyśleniu Simon. - Przypomnij sobie, co było wczoraj: zachmurzyło się i sypnął śnieg, ale bez dramatycznego ochłodzenia czy błyskawic. Nie wyglądało też na to, by na szczytach szalał huragan. To chyba w ogóle nie są burze.
Może i ma rację, ale coś mnie gryzie i wolę się upewnić.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że mamy się wspinać, gdy pada śnieg? A co będzie, jeśli pomylimy niby zwykłą tutejszą pogodę z prawdziwą burzą?
- Jest takie ryzyko. Dlatego trzeba sprawdzić, jak to wygląda u góry. Siedząc tutaj, na pewno niczego się nie dowiemy.
- W porządku. Chodziło mi tylko o lawiny. Chciałem być ostrożny.
- Tak, wiem - śmieje się Simon. - Masz powody, żeby się ich bać. Ostatnią jednak też jakoś przeżyłeś. Według mnie, będzie tutaj podobnie jak w Alpach zimą: tylko świeży puch, pyłówki, a żadnych ciężkich lawin z mokrego śniegu. Musimy się po prostu przekonać.
Zazdroszczę Simonowi, że potrafi beztrosko akceptować wszystko, co przynosi życie. Umie brać z niego, co się tylko da, a swoboda ducha pozwala mu cieszyć się całym sercem, bez najmniejszych wahań czy wątpliwości. Częściej śmieje się niż krzywi, a z siebie kpi równie często jak z innych. Ma większość potrzebnych w życiu zalet i niewiele wad. Przyjacielski i spolegliwy, szczery, zawsze gotów traktować życie jak żart. Wysoki, silnie zbudowany, ma blond czuprynę i bardzo niebieskie roześmiane oczy; jest też lekko zwariowany. Cieszę się, że przyjechałem tutaj właśnie z nim. Znam niewielu, z którymi mógłbym wytrzymać tak długo. Simon uosabia te wszystkie cechy, których nie mam, a chciałbym.
- Na którą planujecie powrót? - pyta sennie Richard z głębi śpiwora, gdy następnego ranka Simon i ja przygotowujemy się do wyjścia.
- Najpóźniej na trzecią. Nie będziemy tam długo siedzieć, zwłaszcza jeśli pogoda się załamie.
- Dobra. Powodzenia.
Poranny mróz ściął powierzchnię gruntu - idzie się lepiej niż przewidywaliśmy. Szybko łapiemy równe tempo marszu, pnąc się zakosami w górę po piargach. Za każdym razem, gdy spoglądam wstecz, namioty są mniejsze. Zaczyna mnie cieszyć to podchodzenie, bo formę mam lepszą niż myślałem. Mimo wysokości wspinam się szybko, a Simon utrzymuje tempo, które mi odpowiada. Niepotrzebnie się obawiałem, że między nami będą znaczne różnice. Jeśli wspinacz musi zwalniać swój naturalny rytm marszu, żeby towarzysz nie został w tyle, ten z kolei zaczyna się męczyć, by dotrzymać kroku. Łatwo sobie wyobrazić napięcia i frustracje w takim zespole.
- Jak ci się idzie? - pytam, gdy przystajemy na krótki odpoczynek.
- Świetnie. Jednak dobrze, że nie palimy na tej wyprawie.
Potakuję w milczeniu, choć przedtem wykłócałem się o papierosy, których Simon nie chciał zabrać do bazy. Czuję teraz, jak ciężko pracują płuca w rozrzedzonym, zimnym powietrzu. W Alpach palenie mi nie przeszkadza, lecz tym razem, przyznaję, rozsądniej było zrezygnować z papierosów. Trudno się znosi tytoniowy głód, ale strach przed chorobą górską i obrzękiem płuc, o których tyle się nasłuchaliśmy, pomógł przetrzymać kilka najgorszych dni.
Dwie godziny zabrało podejście piarżystym zboczem. Teraz idziemy na północ, w kierunku potrzaskanych skalnych filarów. Wysoko nad nimi leży przełęcz. Obóz znika z oczu i w tym momencie uświadamiam sobie dwie rzeczy - panującą wokoło ciszę i naszą samotność. Pierwszy raz w życiu rozumiem, co to znaczy być zupełnie odizolowanym od ludzi, od społeczeństwa. Działa to cudownie uspokajająco. Dociera do mnie, jak bardzo czuję się wolny - mogę przecież robić, co zechcę, kiedy chcę i jak chcę. Nagle wszystko wygląda inaczej. Apatyczny nastrój ustępuje miejsca podniecającej myśli, że w tej chwili odpowiadamy tylko przed sobą i nikt nie może nam w niczym przeszkodzić, ani przyjść z pomocą...
Simon idzie w milczeniu równym tempem, nieco mnie wyprzedzając. Nie jestem tak szybki, ale przestałem się przejmować swoją kondycją; widać, że i tak zupełnie dobrze do siebie pasujemy. Nie ma się co spieszyć, na pewno nie będzie żadnych trudności z dojściem do wierzchołka. Wiedząc o tym przystaję za każdym razem, gdy tylko pojawia się jakiś piękny widok, którym chcę się nacieszyć.
W żlebach skała jest krucha i niepewna. Kiedy wyłaniam się spoza żółtych kamieni, widzę z radością, że Simon siedzi jakieś sześćdziesiąt metrów wyżej, już na przełęczy, i przygotowuje coś do picia.
- Ta kruszyzna wcale nie była taka zła, jak się wydawało - mówię łapiąc oddech. - Chętnie bym się czegoś napił.
- Widzisz Siula Grande, o tam, na lewo od Sarapo?
- O kurczę, fantastyczna! - To, co widzę przed sobą, trochę mnie jednak przeraża. - Na zdjęciach wydawała się mniejsza.
Simon podaje mi parujący kubek. Siedzę na plecaku, wpatrzony w roztaczającą się przed nami panoramę. Z lewej południowa ściana szczytu Rasac - niemal pionowe lodowe pole, poprzecinane skalnymi barierami. Wygląda to jak rozkrojony tort. Na prawo od śnieżnego wierzchołka Rasacu widać nieco niższy szczyt Seria Norte. Łączy je grań pokryta niebezpiecznymi nawisami, która dalej schodzi aż do siodła przełęczy, a za nią szerokim łukiem wznosi się ponad dwa skalne żebra, wtapiając ostatecznie w kopułę szczytu Yerupaja. To najwyższa spośród widocznych wokół gór. Dominuje w całej panoramie, wznosząc się wysoko ponad lodowcem Siula i skrząc w słońcu świeżym śniegiem i lodem. Jej południowa ściana ma klasyczny kształt góry - jest trójkątem o równych ramionach. Zachodnia grań, miejscami skalna lub pokryta nawisami, wypiętrza się z siodła przełęczy Seria Norte, a wschodnia skręca i opada ku drugiej przełęczy. Na tej ścianie widać zdumiewający szereg równoległych rynien, utworzonych w luźnym śniegu, które gra słonecznych cieni zmienia w koronkowe wstążki.
Dalej rozpoznaję przełęcz Santa Rosa, którą widzieliśmy na fotografiach. Tu zbiegają się południowo-wschodnia grań szczytu Yerupaja i północna Siula Grande. Jej dolny odcinek wygląda jeszcze łatwo, ale potem grań się zwęża i wije przerażająco cienką linią śnieżnych rynien i nawisów, które niepewnie zwieszają się nad ogromną ścianą zachodnią. Miejsce, w którym grań przechodzi w wielki śnieżny grzyb, jest wierzchołkiem Siula Grande.
Ta właśnie ściana jest naszym ambitnym celem. Nie mogę w pierwszej chwili rozpoznać tego, co znam ze zdjęć. Teraz, pod innym kątem i w innej skali, wszystko wygląda zupełnie inaczej, ale stopniowo odnajdujemy na niej charakterystyczne punkty i szczegóły. Przez północną grań Siula Grande zaczynają się właśnie przelewać potężne kłęby kumulusów. Jak zwykle nadchodzą ze wschodu, znad wielkich tropikalnych lasów dorzecza Amazonki, gdzie w codziennym słońcu tworzą się ogromne zwały wypełnionych wilgocią chmur.
- Chyba masz rację, Simon. Z tego burzy nie będzie. To po prostu prądy konwekcyjne znad dżungli. Mogę się założyć.
- Tak, idzie nasza zwykła, popołudniowa zlewa.
- Jak wysoko jesteśmy? - pytam.
- Jakieś pięć i pół tysiąca metrów, może trochę więcej. Bo co?
- Bo dla nas obu to rekord wysokości, tymczasem prawie tego nie czujemy.
- Kiedy się śpi na poziomie Mont Blanc, to ten kawałek wyżej nie robi większego wrażenia - Simon uśmiecha się przekornie.
Właśnie kończymy pić, gdy w powietrzu pojawiają się pierwsze płatki mokrego śniegu. Szczyt Rosario jest jeszcze widoczny, ale nie na długo.
Wznosi się, jak przypuszczam, nie wyżej niż sto metrów nad przełęczą i przy normalnej pogodzie można go stąd osiągnąć w dobrą godzinę. Żaden z nas nie wspomniał co prawda o odwrocie, ale obaj rozumiemy, że tym razem wejście na wierzchołek trzeba będzie odłożyć.
Simon zarzuca plecak na ramiona i rusza w stronę kamienistych zboczy. Po chwili zbiegamy lub zjeżdżamy na butach żlebami, które przedtem mozolnie forsowaliśmy pod górę. Wyjąc z radości, pędzimy na łeb na szyję kilkaset metrów w dół ruchomym piargiem, próbując po drodze narciarskich skrętów. Bez tchu, rozradowani, docieramy wreszcie do obozu.
Richard zaczął już gotować wieczorny posiłek. Podaje nam teraz kubki herbaty, którą zaparzył, gdy dostrzegł nas wysoko na piargach. Siadamy przy buzującym palniku i bezładnie w podnieceniu opowiadamy o tym, cośmy widzieli i robili. Przerywa nam fala deszczu przygnanego z doliny, zmuszając do schronienia się w dużym namiocie.
Gdyby ktoś podszedł do obozu około wpół do siódmej, po zapadnięciu zmroku, ujrzałby ciepłe światło przeświecające czerwienią i zielenią przez ściany namiotu. Usłyszałby cichą rozmowę, przerywaną niekiedy wybuchami rubasznego śmiechu - Richard opowiada o ośmiu członkach nowozelandzkiej drużyny rugby zabłąkanych w dżungli środkowej Afryki. Potem omawiamy plany kolejnych wspinaczek, a na koniec do późnej nocy gramy w karty.
Naszym następnym celem jest dziewicza południowa grań Cerro Yantauri, wznosząca się niedaleko, po drugiej stronie koryta rzeki. Chyba przez całą drogę na szczyt będzie nas widać z obozu. Grań ciągnie się z prawa na lewo, początkowo tworząc mozaikę skalnych uskoków, potem staje się eleganckim śnieżnym grzebieniem, ozdobionym nawisami. Wreszcie dochodzi do bardzo niepewnych, grzybiastych seraków, które spiętrzają się aż do szczytu. Mamy zamiar zabiwakować wysoko na grani, albo podczas wejścia, albo w drodze powrotnej, aby sprawdzić nasze teorie na temat pogody.
Ranek jest co prawda zimny i słoneczny, ale wyjątkowo groźny wygląd nieba na wschodzie skłania nas do odłożenia grani Yantauri na inny dzień. Simon idzie się wykąpać i ogolić do wytopionego w lodzie stawku opodal obozu, a ja ruszam z Richardem po mleko i ser, które chcemy kupić od dziewcząt z szałasów.
Wydają się zadowolone z naszych odwiedzin i zachwycone możliwością sprzedaży sera własnego wyrobu. Kulejącej hiszpańszczyzny Richarda wystarczy, aby się dowiedzieć, że dziewczęta nazywają się Gloria i Norma, a w szałasach mieszkają podczas wypasu ojcowskiego bydła na górskich łąkach. Mają trochę dziki i zaniedbany wygląd, ale bardzo troszczą się o dzieci, które zresztą świetnie radzą sobie same. Wylegujemy się na słońcu i przyglądamy ich pracy. Trzyletnia Alecia (przezwałem ją Paddington) pilnuje wejścia do zagrody i skorych do ucieczki cielaków, podczas gdy jej bracia i siostry odsuwają cielęta od wymion, doją krowy lub odcedzają serwatkę w muślinowych woreczkach. Wszystko toczy się bez pośpiechu i na wesoło. Umawiamy się, że brat Glorii, Spinoza, przyniesie nam za parę dni prowiant z najbliższej wioski. Perspektywa świeżych jarzyn, jajek, chleba i owoców jest wprost niewiarygodna po dwóch tygodniach monotonnego jedzenia makaronu z fasolą. Wracamy do obozu pogryzając ser i nieufnie śledząc chmury, które lada moment, wcześniej niż zwykle, mogą nas uraczyć swoją zawartością.
Następnego dnia, wczesnym rankiem, wyruszamy na Yantauri. Start nie wróży nic dobrego. Podejście piargami okazuje się wyjątkowo niebezpieczne, gdyż z pokrytej skalnym rumoszem zachodniej ściany spadają na nas kamienne lawinki. Zdenerwowani próbujemy iść szybciej, ale nie pozwalają na to ciężkie wory. W połowie dolnych piargów Simon stwierdza, że na miejscu ostatniego odpoczynku zostawił aparat fotograficzny. Zrzuca plecak i biegnie z powrotem w dół, podczas gdy ja skręcam w prawo, pod osłonę skalnych ścianek.
O szóstej wieczorem jesteśmy już wysoko, ale pogoda zaczyna się psuć i ciemne chmury gromadzą się nad naszą odsłoniętą granią. O zmroku rozstawiamy pod przewieszoną ścianką mały namiocik i - niezbyt spokojni - układamy się do snu. Całą noc pada śnieg, ale burza, której się obawialiśmy, nie nadciąga, co chyba potwierdza naszą teorię pogody. Nazajutrz, pełni nadziei, wspinamy się wyżej, ale na wysokości pięciu i pół tysiąca metrów dajemy za wygraną. Kopanie się w głębokim do pasa świeżym puchu bardzo wyczerpuje, a ogromne nawisy są niezwykle niebezpieczne. Przekonałem się o tym nieco poniżej szczytowych seraków, wpadając do pęknięcia w podwójnym nawisie. Zobaczyłem wtedy pod sobą całą ścianę - aż do samego dołu. Postanawiamy zakończyć dzisiejsze wspinanie.
Do obozu docieramy zupełnie wykończeni schodzeniem przez kruche, pokryte skalnym gruzem uskoki zachodniej ściany. Za to wiemy przynajmniej coś konkretnego o miejscowej pogodzie. Z pewnością zdarzają się tu prawdziwe, groźne burze, ale nie trzeba się natychmiast wycofywać na widok pierwszej większej chmury.
W dwa dni później znowu wyruszamy, tym razem na południową grań szczytu Seria Norte. Widziana z bazy prezentuje się nader efektownie, a nikt - o ile nam wiadomo - dotychczas jej nie przeszedł. Podchodząc bliżej zaczynamy się domyślać dlaczego. Jeszcze w Sheffield Al Rouse powiedział nam, że grań jest „poniekąd trudna”. Oglądając ją uważnie z bliska uznajemy, że Al w pełni zasługuje na reputację człowieka skłonnego do niedomówień.
Po zimnym i niewygodnym biwaku znowu brniemy z mozołem w głębokim puchu, aby wejść na przełęcz u stóp grani. Fantastyczne, niemal pionowo sterczące nawisy nakładają się na siebie jak dachówki i tak jest przez sześćset metrów aż do szczytu. Wystarczy dotknąć czekanem najniższego, by zwalić sobie na głowę całą tę masę kruchego lodu. Jakoś udaje nam się odśmiać zmarnowany wysiłek, ciekawi nas tylko, co sobie pomyśli Richard o naszej trzeciej nieudanej próbie. Tak czy owak jesteśmy w dobrej formie: zaaklimatyzowani i gotowi do realizacji głównego celu - pierwszego przejścia zachodniej ściany Siula Grande.
Przez dwa dni objadamy się i wygrzewamy w słońcu. Teraz, gdy wiadomo że wyruszymy, jak tylko trafi się kilka dni dobrej pogody, zacząłem przeżywać ataki lęku. A jeśli coś nam nie wyjdzie? Niewiele trzeba, byśmy zginęli. Już wcześniej pojąłem, jak bardzo tam w górze będziemy samotni. Simon zna przyczynę moich obaw i śmieje się z nich, choć sam pewnie żyje w napięciu . Zdrowo trochę się bać i czuć, że ciało reaguje na strach. „Uda się, uda się” - powtarzam sobie jak mantrę, ilekroć w żołądku pojawia się ssąca pustka. Nie ma w tym oszukańczej brawury. To psychiczna mobilizacja, koncentracja przed decydującym ruchem, zawsze mam z nią trudności. Niektórzy mówią o „racjonalizacji uczucia lęku” - lepiej i uczciwiej byłoby powiedzieć : „Mam po prostu cholernego pietra”.
- W porządku - mówi wreszcie Simon. - Biwakujemy pod ścianą w jamie, a następnego dnia idziemy jednym ciągiem aż na szczyt. Dwa dni w górę, dwa w dół, tak mi się wydaje.
- Jeżeli pogoda wytrzyma...
Ranek wstał posępny. Szczyty zniknęły w chmurach, a poniżej ciemnego pułapu widać tylko dolne połacie ścian. Pakując na jutro plecaki odczuwamy wiszący w powietrzu niepokój. Czy wyniknie z tego prawdziwe załamanie pogody, czy tylko wcześniejszy niż zwykle deszcz znad Amazonki? Jeśli pogoda nie będzie zła, wyjdziemy jak najwcześniej. Wpycham do wora dodatkowy kartusz gazu.
- Nie miałbym nic przeciw temu, żebyśmy tym razem wygrali. Jak dotąd góry prowadzą ze wspinaczami trzy do zera. Śmieję się ze smutnej miny Simona.
- Na Siula będzie inaczej. Tam od razu jest bardzo stromo i puch nie ma jak się utrzymać.
- Więc zakładacie, że wystarczą wam cztery dni? - wtrąca od niechcenia Richard.
- Najwyżej pięć - Simon rzuca mi szybkie spojrzenie. - A jeśli do tygodnia nie wrócimy, staniesz się dumnym właścicielem całego naszego sprzętu.
Widać, że Richard śmieje się tylko dlatego, że my chichoczemy. Nie zazdroszczę mu wyczekiwania bez wieści o tym, co się z nami dzieje. Pięć dni to bardzo długo, zwłaszcza gdy się nie ma do kogo ust otworzyć.
- Po trzech dniach zaczniesz sobie na pewno wyobrażać różne okropne rzeczy, ale spróbuj się tym nie przejmować. Wiemy, co robimy. A jakby się stało coś złego, i tak nic nie poradzisz.
Niewiele wynika z wszelkich usiłowań, by zmniejszyć ciężar plecaków. Tym razem bierzemy znacznie więcej sprzętu niż poprzednio. Postanowiliśmy zostawić niezbyt wygodny namiot, licząc na śnieżne jamy. Ale nawet bez niego śruby lodowe i śnieżne szable, raki, czekany i sprzęt skalny, a także palniki, gaz, jedzenie i śpiwory przytłaczają nas swym ciężarem.
Nazajutrz, w palących promieniach słońca, wyruszamy z bazy. Richard chce nam towarzyszyć do początku lodowca. Idąc równym tempem po godzinie marszu docieramy pod lodowiec i wchodzimy w stromy żleb między dolnymi morenami a jego lewym ograniczeniem...
chomciomania