Triumf miłości.docx

(311 KB) Pobierz
Rozdział 1

Judith McNaught

Triumf Miłości

 

 

Rozdział 1

 

Ramon Galverra stał w oknie eleganckiego apartamentu na ostatnim piętrze wieżowca i spoglądał na morze migotliwych światełek St. Louis. W jego postawie i ruchach widać było rezygnację. Poluzował krawat, a potem wzniósł do ust szklaneczkę ze szkocką i pociągnął łyk.

Do słabo oświetlonego pokoju wszedł szybkim krokiem jasnowłosy mężczyzna.

- No i co, Ramonie? - spytał. - Co postanowili?

- To, co zawsze postanawiają bankierzy, Rogerze - powiedział szorstko Ramon, nie odwracając się. - Postanowili dbać o własne interesy.

- Łajdacy! - wybuchnął Roger. W bezsilnym gniewie przesunął dłonią po włosach, odwrócił się i ruszył w stronę barku, na którym stał szereg kryształowych karafek. - Nie odstępowali cię na krok, kiedy pieniądze napływały - wycedził przez zaciśnięte zęby, nalewając sobie burbona do szklaneczki.

- Nie zmienili się - odparł ponuro Ramon. - Gdyby pieniądze nadal płynęły, nie opuściliby mnie.

- Byłem pewny, stuprocentowo pewny, że kiedy im powiesz prawdę o stanie zdrowia psychicznego twego ojca, nie opuszczą cię w biedzie. Jak mogą winić ciebie za jego błędy i nieudolność?

Ramon odwrócił się od okna i oparł o framugę. Przez chwilę wpatrywał się w szkocką, która pozostała na dnie szklaneczki, a potem wypił ją jednym haustem.

- Mają do mnie pretensje, że nie zapobiegłem fatal- nym decyzjom ojca i na czas nie dostrzegłem jego nieudolności.

- Nie dostrzegłeś... - powtórzył ze złością Roger. - Jak miałeś rozszyfrować człowieka, który zawsze postępował, jakby był samym Bogiem Wszechmogącym, aż pewnego dnia w to uwierzył? I co mógłbyś zrobić, gdybyś wiedział? Akcje należały do niego, a nie do ciebie. Do dnia śmierci rozporządzał pakietem kontrolnym. Miałeś związane ręce.

- A teraz zostałem z pustymi rękami - stwierdził Ramon, wzruszając ramionami.

- Słuchaj - powiedział zdesperowany Roger. - Nie wspominałem o tym wcześniej, ponieważ wiedziałem, że urażę twoją dumę, ale wiesz, że nie jestem biedny. Ile potrzebujesz? Jeśli nie mam tyle, może mi się uda resztę pożyczyć.

Po raz pierwszy na pięknie wykrojonych ustach Ramona Galverry i w jego ciemnych, bezczelnych oczach pojawił się cień rozbawienia. Spowodowało to zdumiewającą przemianę w jego wyglądzie, łagodząc linie twarzy, która sprawiała wrażenie odlanej w brązie przez artystę.

- Przydałoby się co najmniej pięćdziesiąt milionów. A jeszcze lepiej siedemdziesiąt pięć.

- Pięćdziesiąt milionów? - upewnił się zmieszany Roger, patrząc z niedowierzeniem na wysokiego, smagłego mężczyznę, którego znał, odkąd obaj byli studentami Uniwersytetu Harvarda. - Co najmniej pięćdziesiąt milionów?

- Tak. Co najmniej. - Ramon głośno odstawił szklaneczkę na stojący obok marmurowy stolik, odwrócił się i skierował do pokoju gościnnego, który zajmował, odkąd tydzień temu przyjechał do St. Louis.

- Ramonie - powiedział szybko Roger - skoro tu jesteś, powinieneś się zobaczyć z Sidem Greenem. Jeśli zechce, bez trudu może zgromadzić taką kwotę pieniędzy, a ma wobec ciebie dług wdzięczności.

Ramon gwałtownie odwrócił głowę. Jego arystokratyczne, hiszpańskie rysy ponownie wyostrzyły się. Spojrzał wyniośle.

- Gdyby Sid chciał mi pomóc, skontaktowałby się ze mną. Wie, że tu jestem, i wie, że mam kłopoty.

- A jeśli o niczym nie ma pojęcia? Do tej pory udawało ci się utrzymywać w tajemnicy, że przedsiębiorstwo się pogrąża. Może nie wie.

- Wie. Zasiada w radzie nadzorczej banku, który mi odmówił przedłużenia kredytu.

- Ale...

- Nie! Gdyby Sid chciał pomóc, skontaktowałby się ze mną. Jego milczenie świadczy samo za siebie, a ja nie będę go błagał. Zwołałem spotkanie audytorów i pełnomocników firmy. Odbędzie się w Portoryko za dziesięć dni. Na tym spotkaniu polecę im, by zgłosili wniosek o rozpoczęcie postępowania upadłościowego. - Odwróciwszy się gwałtownie, Ramon wyszedł z pokoju, a jego wielkie, zamaszyste kroki świadczyły o wzburzeniu.

Wrócił po chwili, odświeżony i przebrany. Miał na sobie levisy i białą koszulę.

- Ramonie - kontynuował przerwaną rozmowę Roger -zostań jeszcze tydzień w St. Louis. Może Sid skontaktuje się z tobą, jeśli mu dasz więcej czasu. Moim zdaniem nie ma pojęcia o twojej obecności. Nie wiem nawet, czy jest w mieście.

- Jest w mieście, a ja za dwa dni odlatuję do Portoryko, tak jak wcześniej zaplanowałem.

Roger westchnął głęboko, zrezygnowany.

- Co, u diabła, zamierzasz robić w Portoryko?

- Najpierw zajmę się sprawą bankructwa firmy, a potem poświęcę się temu, czemu poświęcił się mój dziadek, a wcześniej jego ojciec - odparł niechętnie Ramon. - Uprawie roli.

- Zwariowałeś? - wybuchnął Roger. - Chcesz uprawiać ten malutki spłachetek ziemi, na którym stoi domek, gdzie kiedyś zabraliśmy tamte dwie dziewczyny z...?

- Ten malutki spłachetek ziemi - przerwał mu Ramon z godnością - to wszystko, co mi zostało.

- A co z domem w pobliżu San Juan albo willą w Hiszpanii czy wyspą na Morzu Śródziemnym? Sprzedaj jeden z domów albo wyspę; za te pieniądze do końca życia będziesz się mógł pławić w luksusach.

- Straciłem je. Oddałem je w zastaw, by zgromadzić pieniądze dla firmy, a ta nie jest teraz w stanie ich zwrócić.

Bankierzy, którzy udzielili mi pożyczki, zlecą się jak sępy, nim skończy się ten rok.

- Cholera! - zaklął bezradnie Roger. - Gdyby twój ojciec nie umarł, zabiłbym go własnymi rękami.

- Ubiegliby cię akcjonariusze. - Ramon uśmiechnął się ponuro.

- Jak możesz tu spokojnie stać i mówić tak, jakby ci na tym wszystkim przestało zależeć?

- Pogodziłem się z porażką - powiedział spokojnie Ramon. - Zrobiłem wszystko, co mogłem. Nie wstydzę się uprawiać ziemi obok ludzi, którzy robili to dla mojej rodziny od stuleci.

Roger odwrócił się, by przyjaciel nie zobaczył na jego twarzy współczucia. Wiedział, że ten nie przyjąłby go i gardziłby nim za to uczucie.

- Ramonie, czy jest coś, co mogę dla ciebie zrobić? - zapytał.

- Owszem.

- Mów - powiedział Roger, z nadzieją spoglądając przez ramię.

- Pożyczysz mi swój wóz? Chciałbym się wybrać na samotną przejażdżkę.

Roger skrzywił się, słysząc tak skromne życzenie. Sięgnął do kieszeni i rzucił przyjacielowi kluczyki.

- Są jakieś problemy z wtryskiem paliwa i zatyka się filtr, ale miejscowy mechanik nie mógł się tym natychmiast zająć. Biorąc pod uwagę twojego pecha, prawdopodobnie rozkraczysz się dziś w nocy gdzieś na samym środku ulicy.

Ramon wzruszył ramionami, jego twarz była wyprana z wszelkich emocji.

- Jeśli wóz odmówi posłuszeństwa, pójdę na piechotę. Przyda mi się trochę ruchu, żeby zdobyć kondycję do uprawy roli.

- Nie musisz uprawiać tej ziemi i dobrze o tym wiesz! Jesteś znany w kręgach międzynarodowej finansjery.

Mięśnie twarzy Ramona napięły się, najwyraźniej starał się nie okazywać rozgoryczenia.

- W kręgach międzynarodowej finansjery popełniłem grzech, którego nikt nie wybaczy ani nie zapomni - poniosłem klęskę. Chcesz, żebym żebrał u swych przyjaciół o posadę, mając takie rekomendacje? Czy mam jutro pojawić się w twojej fabryce i złożyć podanie o pracę na linii montażowej?

- Oczywiście, że nie! Ale możesz coś wymyślić. Byłem świadkiem, jak w ciągu kilku krótkich lat stworzyłeś imperium finansowe. Jeśli potrafiłeś je zbudować, potrafisz znaleźć sposób, by uratować jego kawałek dla siebie. Wydaje mi się, że przestało ci na tym zależeć! Myślę, że...

- Nie jestem cudotwórcą - przerwał mu kategorycznie Ramon. - A tutaj potrzebny byłby cud. W hangarze na lotnisku stoi mój samolot, bo brakuje jakiejś drobnej części do jednego z silników. Kiedy mechanicy uporają się z robotą, a pilot wróci w niedzielę wieczorem z weekendu, polecę do Portoryko. - Roger otworzył usta, by zaprotestować, ale się rozmyślił, widząc zniecierpliwioną minę Ramona. -Uprawa roli to szlachetne zajęcie. Szlachetniejsze niż robienie interesów z bankierami. Kiedy mój ojciec żył, nie wiedziałem, co to spokój. Odkąd umarł, nie wiem, tym bardziej. Pozwól, bym go teraz odnalazł.

 

Rozdział 2

Wielki bar w Canyon Inn, w pobliżu leżącego na peryferiach Westport, pełen był gości, ściągających tu tłumnie w piątkowe wieczory. Katie Connelly spojrzała ukradkiem na zegarek, a potem zaczęła wodzić wzrokiem po twarzach śmiejących się, pijących i rozmawiających osób, w poszukiwaniu tej jednej. Widok głównego wejścia zasłaniały jej bujne rośliny doniczkowe i lampy z witrażowego szkła w stylu Tiffany'ego.

Z promiennym uśmiechem przylepionym do twarzy spojrzała na grupkę kobiet i mężczyzn, stojących w pobliżu.

- Więc oświadczyłam mu, żeby nigdy więcej do mnie nie dzwonił - mówiła Karen Wilson.

Jakiś mężczyzna nadepnął na nogę Katie, przepychając się do baru. Kiedy sięgał do kieszeni, by wyciągnąć pieniądze, szturchnął ją łokciem w bok. Nie przeprosił, zresztą Katie właściwie nie spodziewała się przeprosin. Tutaj kobiety i mężczyźni byli sobie równi, nie obowiązywały dobre maniery.

Odwrócił się z kieliszkiem w dłoni od kontuaru i spojrzał na Katie.

- Cześć - powiedział, spoglądając łakomie na jej szczupłą figurę pod niebieską, obcisłą sukienką. - Niczego sobie - stwierdził na głos, oceniając jej rudoblond włosy opadające na ramiona, szafirowoniebieskie oczy obramowane długimi, wywiniętymi rzęsami oraz delikatne łuki brwi. Miała ładny owal twarzy, a w miarę jak jej się przyglądał, jasna cera zaczęła nabierać barwy bladego różu. - Całkiem niczego sobie - poprawił się, nieświadom tego, że powodem jej zmieszania nie jest zadowolenie, lecz irytacja.

Chociaż Katie czuła się dotknięta, że patrzył na nią tak, jakby zapłacił za ten przywilej, właściwie nie mogła mieć do niego pretensji. Ostatecznie przyszła tu sama. Tu, gdzie pomimo tego, co woleli myśleć właściciele i stali bywalcy, był w gruncie rzeczy wielki bar dla samotnych, przylepiony do malutkiej sali restauracyjnej, która miała mu przydać odrobinę godności.

- Gdzie twój kieliszek? - spytał nieznajomy, bezczelnie gapiąc się na jej śliczną twarz.

- Nie mam - odparła Katie, potwierdzając to, co było całkiem oczywiste.

- Dlaczego?

- Wypiłam już dwa kieliszki.

- Cóż, czemu nie zamówisz jeszcze czegoś i nie przysią-dziesz się do mnie? Możemy się bliżej poznać. Jestem prawnikiem - dodał, jakby ta informacja miała sprawić, że kobieta chwyci kieliszek i pobiegnie za nim w podskokach.

Katie zagryzła usta i zrobiła rozczarowaną minę. -Och.

- Co znaczy to “och"?

- Nie lubię prawników - powiedziała prosto z mostu. Był bardziej zaskoczony niż dotknięty.

- Wielka szkoda.

Wzruszył ramionami, odwrócił się i wmieszał w tłum. Katie widziała, jak przystanął obok dwóch bardzo atrakcyjnych, młodych kobiet, które w odpowiedzi na jego taksujące spojrzenie obdarzyły go zainteresowaniem. Ogarnęła ją fala obrzydzenia do niego, do wszystkich, którzy się tu tłoczyli, a szczególnie do siebie, że tu jest. Odczuwała zażenowanie, że zachowała się niegrzecznie, ale takie lokale jak ten sprawiały, że przybierała postawę obronną, a z chwilą, kiedy przekraczała ich próg, znikała jej wrodzona serdeczność i spontaniczność.

Prawnik oczywiście natychmiast zapomniał o Katie. Dlaczego miałby się starać, stawiać jej drinka za dwa dolary, a potem silić się na uprzejmość i próbować ją oczarować? Szkoda fatygi. Jeśli Katie lub jakakolwiek kobieta na tej sali chciałaby go bliżej poznać, był absolutnie gotów pozwolić, aby zainteresowała go własną osobą. A gdyby którejś się to udało, może nawet zaprosiłby ją do siebie - oczywiście pojechaliby jej samochodem - aby mogła zaspokoić swoje potrzeby seksualne, do czego miała równe prawo jak on. Następnie wypiliby jeszcze po jednym drinku - jeśli nie byłby zbyt zmęczony - odprowadziłby ją do drzwi i zgodził się, by sama wróciła do domu.

Tak po prostu, bez zbędnych ceregieli. Bez wiązania się. Bez zobowiązań. Współczesne kobiety mają oczywiście równe prawa z mężczyznami i zawsze mogą odmówić. Wcale nie musiałaby iść z nim do łóżka. Nie obawia się nawet, że jej odmowa zraniłaby jego uczucia, ponieważ nic do niej nie czuje. Byłby może nieco poirytowany, że zmarnowała godzinę czy dwie jego cennego czasu, ale potem zwyczajnie wybrałby sobie następną kandydatkę z wielu chętnych kobiet, które miał pod ręką.

Katie znów spojrzała na tłum, wypatrując Roba. Żałowała, że nie umówiła się z nim gdzie indziej. Muzyka była zbyt głośna, jej dźwięki zderzały się z gwarem podniesionych głosów i wybuchami afektowanego śmiechu. Wodziła wzrokiem po otaczających ją twarzach, każda była inna, a jednak wszystkie miały podobny wyraz oczekiwania i znudzenia. Wszyscy szukali czegoś. Jeszcze tego nie znaleźli.

- Jesteś Katie, prawda? - rozległ się za nią nieznajomy, męski głos. Zaskoczona, odwróciła się i stwierdziła, że patrzy na pewnego siebie, uśmiechniętego mężczyznę w koszuli, dobrze skrojonym blezerze i krawacie absolwenta renomowanej uczelni. - Spotkałem cię z Karen dwa tygodnie temu w supermarkecie.

- Miał chłopięcy uśmiech i twarde spojrzenie. Katie zachowała rezerwę i jej uśmiech pozbawiony był zwykłego blasku.

- Cześć, Ken. Miło znów cię widzieć.

- Słuchaj, Katie - powiedział, jakby nagle wpadł na genialny i oryginalny pomysł. - Może pójdziemy stąd i znajdziemy jakieś spokojniejsze miejsce?

U niego lub u niej. W zależności od tego, gdzie bliżej. Katie znała reguły gry, które przyprawiały ją o mdłości.

- Co masz na myśli?

Nie odpowiedział, nie musiał.

- Gdzie mieszkasz? - zadał kolejne pytanie.

- Kilka przecznic stąd, w osiedlu Village Green.

- Sama czy z kimś?

- Z dwiema lesbijkami - skłamała z kamienną twarzą. Uwierzył jej i wcale go nie zaszokowała swoim wyznaniem.

- Nie mów? Nie przeszkadza ci to?

Katie spojrzała na niego z najniewinniejszą miną pod słońcem.

- Ubóstwiam je.

Przez ułamek sekundy nie potrafił ukryć obrzydzenia, co rozśmieszyło Katie. Po chwili opanował się i wzruszył ramionami.

- Wielka szkoda. No to cześć.

Katie patrzyła, jak mężczyzna z uwagą lustruje salę, dopóki nie wypatrzył kogoś interesującego. Odszedł, wolno torując sobie drogę przez tłum. Miała dosyć. Więcej niż dosyć. Dotknęła ramienia Karen, przerywając jej ożywioną rozmowę z dwoma przystojnymi mężczyznami.

- Karen, idę do toalety, a potem wracam do domu.

- Rob się nie pojawił? - zapytała z roztargnieniem Karen. - Cóż, rozejrzyj się, jest wielu takich jak on. Może wpadnie ci w oko ktoś interesujący.

- Wracam do domu - powiedziała Katie stanowczym tonem.

Karen tylko wzruszyła ramionami i powróciła do przerwanej rozmowy.

Damska toaleta była na końcu krótkiego korytarza za barem Katie przepychała się pomiędzy ludźmi, będącymi w ciągłym ruchu. Wydała westchnienie ulgi, kiedy przecisnęła się obok ostatniej żywej przeszkody na swej drodze i znalazła się w stosunkowo cichym korytarzu. Nie była pewna, czy odczuwa ulgę, czy rozczarowanie, że Rob nie przyszedł. Osiem miesięcy temu była w nim bez pamięci zakochana, zachwycał ją inteligencją i czułością. Miał Wszystko: prezencję, pewność siebie, urok osobisty i zagwarantowaną wspaniałą przyszłość jako dziedzic jednej z naj- większych firm maklerskich w St. Louis. Był zabójczo przystojny, mądry i cudowny. Miał też żonę.

Katie posmutniała na wspomnienie ostatniego spotkania z Robem... Po wspaniałej kolacji i tańcach wrócili do jej mieszkania i pili. Od kilku godzin próbowała sobie wyobrazić, co się stanie, kiedy Rob weźmie ją w ramiona. Tamtej nocy, po raz pierwszy, postanowiła, że nie będzie go powstrzymywała, kiedy zechce z nią pójść do łóżka. Podczas ostatnich miesięcy mówił setki razy i okazywał na setki sposobów, że ją kocha. Nie ma się co dłużej wahać. Prawdę mówiąc, już miała przejąć inicjatywę, kiedy Rob położył głowę na oparciu kanapy i westchnął.

- Katie, w jutrzejszej gazecie w dziale społecznym pojawi się artykuł o mnie. Nie tylko o mnie, ale również o mojej żonie i synu. Jestem żonaty.

Katie ze ściśniętym sercem powiedziała mu, żeby nigdy więcej do niej nie dzwonił i nie próbował się z nią umawiać. Nie posłuchał. A Katie równie uparcie nie podchodziła do telefonu, kiedy dzwonił do niej do pracy, odkładała słuchawkę w domu, jak tylko usłyszała jego głos.

Od tamtego dnia upłynęło pięć miesięcy i przez cały ten czas Katie bardzo rzadko pozwalała sobie na słodko-gorzki luksus myślenia o nim chociażby przez chwilkę. Jeszcze trzy dni temu wierzyła, że przeszła jej ta fascynacja, ale kiedy w środę odebrała telefon, głęboki głos Roba sprawił, że wstrząsnął nią dreszcz.

-              Katie, nie odkładaj słuchawki. Wszystko się zmieniło. Muszę się z tobą zobaczyć, porozmawiać.

Zazwięcie protestował przeciwko spotkaniu w miejscu, które wybrała, ale Katie się nie ugięła. W Canyon Inn było wystarczająco hałaśliwie i na tyle tłoczno, by zniechęcić go do wszelkich prób stosowania czułej perswazji, jeśli nosił się z takim zamiarem. Poza tym w każdy piątek przychodziła tu Karen, co oznaczało, że Katie w razie potrzeby znajdzie w niej oparcie.

W damskiej toalecie panował ścisk i Katie musiała czekać w kolejce. Kiedy kilka minut później znalazła się z powrotem w holu, idąc zaczęła machinalnie szukać w torbie kluczyków do samochodu. Zatrzymała się, bo tłum zabloko-

wał wejście do baru. Obok jakiś mężczyzna korzystał z automatu telefonicznego. Odezwał się z lekkim hiszpańskim akcentem:

- Przepraszam, czy może mi pani powiedzieć, jaki tu adres?

Katie odwróciła się i zobaczyła wysokiego, smagłego mężczyznę, który popatrywał na nią z pewnym zniecierpliwieniem, przyciskając do ucha słuchawkę.

- Mówi pan do mnie? - spytała.

Miał mocno opaloną twarz, włosy gęste i równie czarne jak oczy, przypominające roziskrzony onyks. W miejscu pełnym mężczyzn, którzy nieodmiennie kojarzyli się Katie z pracownikami IBM, ten osobnik w wypłowiałych levisach i białej koszuli z podwiniętymi rękawami wyraźnie nie pasował do otoczenia. Był zbyt... zwyczajny.

- Pytałem - powtórzył - czy może mi pani podać adres tego lokalu. Zepsuł mi się samochód i próbuję wezwać pomoc drogową.

Katie machinalnie wymieniła dwie ulice, u których zbiegu mieścił się Canyon Inn, czując przypływ dziwnej niechęci do zmrużonych, czarnych oczu, arystokratycznego nosa i aroganckiej twarzy. Mężczyzna o wyglądzie cudzoziemca, od którego biła prymitywna siła, może podobałby się niektórym kobietom, ale na pewno nie Katherine Connelly.

- Dziękuję - powiedział i powtórzył do słuchawki nazwy ulic.

Katie odwróciła się i ujrzała na wysokości swej twarzy ciemnozielony sweter, opinający masywny tors. Jakiś facet tarasował jej wyjście z baru. Obrzuciła go chłodnym spojrzeniem i spytała:

- Przepraszam, czy mogę przejść?

Osobnik w swetrze posłusznie odsunął się na bok.

- Już uciekasz? - zapytał uprzejmie. - Jeszcze wcześnie. Katie uniosła oczy i ujrzała, jak jego usta rozciągają się w uśmiechu pełnym szczerego podziwu.

- Wiem, ale na mnie już czas. O północy przemieniam się w dynię.

- To twoja karoca przemienia się w dynię - poprawił ją i uśmiechem. - A twoja suknia zamienia się w łachmany.

- Z góry ustalona trwałość wyrobu i kiepskie wykonawstwo, nawet w czasach Kopciuszka - westchnęła Katie z udawanym oburzeniem.

- Mądra dziewczyna - pochwalił ją. - Strzelec, prawda?

- Nie - powiedziała Katie, wyciągając z dna torby kluczyki.

- W takim razie spod jakiego jesteś znaku?

- Zwolnij i zachowaj ostrożność - odparła. - A ty? Zastanowił się chwilę.

- Zbieg ulic - powiedział, patrząc znacząco na jej zgrabną figurę. Wyciągnął rękę i przesunął delikatnie dłonią wzdłuż rękawa jedwabnej sukienki Katie. - Lubię inteligentne kobiety; nie czuję się w ich obecności zagrożony.

Z trudem powstrzymując się przed udzieleniem mu rady, by spróbował swych sił z kimś innym, Katie odezwała się grzecznie:

- Naprawdę muszę już iść. Jestem umówiona.

- Szczęściarz - powiedział.

Katie wyszła przed bar i przystanęła pod markizą rozpiętą nad wejściem. Patrząc w letnią noc, poczuła się zagubiona i przygnębiona... Serce zabiło jej gwałtownie na widok znajomej, białej corvetty, przejeżdżającej na czerwonym świetle i skręcającej na parking. Samochód zatrzymał się obok niej z piskiem opon.

- Przepraszam za spóźnienie. Wskakuj, Katie. Pojedziemy gdzieś i porozmawiamy.

Katie zobaczyła Roba w otwartym oknie samochodu i ogarnęła ją fala tak silnej tęsknoty, że aż poczuła ból. Był przystojny jak dawniej, ale jego uśmiech, zazwyczaj nieco arogancki, zabarwiła teraz niepewność, która ujęła ją za serce i zachwiała niezłomnym postanowieniem.

- Już późno. I nie mam ci nic do powiedzenia, jeśli nadal jesteś żonaty.

- Katie, to nie miejsce na taką rozmowę. Nie mścij się na mnie za spóźnienie. Lot do St. Louis był opóźniony i w ogóle okropny. No, bądź dobrą dziewczynką i wsiadaj. Nie mam czasu na jałowe dyskusje.

- Dlaczego nie masz czasu? - spytała Katie. - Czeka na ciebie żona?

Rob zaklął pod nosem, a potem ruszył gwałtownie na pogrążony w mroku parking przed budynkiem. Wysiadł z samochodu i oparł się o drzwiczki czekając, aż Katie do niego podejdzie. Patrzył, jak wiatr rozwiewał jej włosy i szarpał fałdy niebieskiej sukienki, kiedy dziewczyna niechętnie szła w jego stronę.

- Minęło sporo czasu, Ka"tie - powiedział, gdy przystanęła przed nim. - Nie pocałujesz mnie na powitanie?

- Nadal jesteś żonaty?

Zamiast odpowiedzieć, porwał ją w ramiona i pocałował. W tym pocałunku był zarówno nieopanowany głód, jak i nieme błaganie. Znał ją jednak na tyle dobrze, by wiedzieć, że Katie tylko biernie przyjęła jego pieszczotę, a nie odpowiadając na jej pytanie, przyznał, że nadal jest żonaty.

- Nie bądź taka - powiedział chrapliwie, czuła na twarzy jego gorący oddech. - Od miesięcy myślę tylko o tobie. Chodźmy stąd. Pojedziemy do ciebie.

Katie nabrała powietrza w płuca. -Nie.

- Katie, kocham cię, szaleję za tobą. Nie baw się ze mną w kotka i myszkę.

W tym momencie Katie poczuła od niego zapach alkoholu i mimo woli ogarnęło ją wzruszenie na myśl, że najwidoczniej musiał dodać sobie kurażu przed spotkaniem z nią. Ale udało jej się powiedzieć zdecydowanym tonem:

- Nie zamierzam wdawać się w romans z żonatym mężczyzną. Mierzi mnie to.

- Zanim się dowiedziałaś, że jestem żonaty, nie widziałaś nic niestosownego w spotykaniu się ze mną.

Teraz będzie próbował pochlebstw. To by było ponad jej siły.

- Rob, proszę, nie rób mi tego. Nie potrafiłabym żyć ze świadomością, że przeze mnie rozpadło się małżeństwo jakiejś kobiety.

- To małżeństwo przestało istnieć na długo, zanim się Poznaliśmy, skarbie. Próbowałem ci to powiedzieć.

- W takim razie weź rozwód - oświadczyła z desperacją Katie. Pomimo panujących ciemności dojrzała jego gorzki, ironiczny uśmiech.

- Southfieldowie się nie rozwodzą. Żyją obok siebie. Spytaj mojego ojca i dziadka - powiedział gniewnie. Chociaż drzwi się otwierały i zamykały, kiedy ludzie wchodzili do restauracji i ją opuszczali, Rob nie ściszył głosu. Pieszczotliwie przesunął dłońmi po jej plecach, potem objął ją za biodra i przyciągnął do siebie. - Katie, jestem twój. Tylko twój. Nie zniszczysz żadnego małżeństwa; ono się rozpadło już dawno temu.

Katie nie mogła tego dłużej znieść. Nikczemność Roba sprawiała, że czuła się podle. Próbowała się wyswobodzić z jego objęć.

- Puść mnie - wysyczała. - Jesteś albo kłamcą, albo tchórzem, albo jednym i drugim.

Rob objął ją mocniej. Zaczęli się szamotać.

- Nienawidzę cię za twoje postępowanie! - powiedziała Katie zdławionym głosem. - Puść mnie!

- Zrób, co ci pani mówi - rozległ się w ciemnościach głos z lekkim cudzoziemskim akcentem.

Rob gwałtownie uniósł głowę.

- Coś ty za jeden? - zwrócił się do mężczyzny w białej koszuli, który wyłonił się z mroku. Nadal trzymając Katie za ramię, rzucił intruzowi groźne spojrzenie i warknął do przyjaciółki: - Znasz go?

- Nie, ale puść mnie. Chcę stąd iść - powiedziała Katie głosem pełnym wstydu i gniewu.

- Nigdzie nie pójdziesz - wycedził Rob przez zaciśnięte zęby. Kiwnął głową na nieznajomego i warknął: - A ty się stąd wynoś. No, dalej, rusz się, jeśli nie chcesz, żebym ci pomógł.

- Możesz spróbować, jeśli masz ochotę. Ale puść panią -głos mężczyzny stał się uprzedzająco grzeczny, aż złowrogi.

Wyprowadzony z równowagi przez nieugięty upór Katie, a teraz jeszcze przez tę niespodziewaną interwencję, Rob wyładował całą swoją złość na nieznajomym. Puścił Katie i zamachnąwszy się zdzielił przeciwnika pięścią prosto w szczękę. Po sekundzie ciszy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin