Wróblewski David - Historia Edgara.pdf

(1653 KB) Pobierz
308487472 UNPDF
david Wróblewski:
historia edgara:
Z języka angielskiego przełożył
Witold Kurylak
WYDAWNICTWO
SONIA DRAGA
Tytuł oryginału:
THE STORY OF EDGAR SAWTELLE
Copyright © 2008 David Wróblewski
Copyright © 2009 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2009 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga
W książce wykorzystano fragmenty Księgi dżungli
w przekładzie Józefa Birkenmajera
Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia Draga
Zdjęcie autora: © Marion Ettlinger
Redakcja: Bożena Sęk
Korekta: Mariusz Kulan, Magdalena Bargłowska
ISBN: 978-83-7508-208-1 (oprawa twarda)
ISBN: 978-83-7508-184-8 (oprawa broszurowa)
Sprzedaż wysyłkowa:
www.merlin.com.pl
www.empik.com
www.soniadraga.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.
Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-950 Katowice
tel. (32) 782 64 77, fax (32) 253 77 28
e-mail: info@soniadraga.pl
www.soniadraga.pl
Arthurowi i Ann Wróblewski
Skład i łamanie:
DT Studio s.c, tel. 032 720 28 78, fax 032 209 82 25
Katowice 2009. Wydanie I
Drukarnia:
Legra Sp.z O.O.
Wzniosły zaiste jest to pogląd, że Stwórca natchnął życiem
kilka form łub jedną tylko i że gdy planeta nasza, podlegając
ścisłym prawom ciążenia, dokonywała swych obrotów, z tak
prostego początku zdołał się rozwinąć i wciąż się jeszcze roz-
wija nieskończony szereg form najpiękniejszych i najbardziej
godnych podziwu.
Karol Darwin, O powstaniu gatunków
Pusan, Korea Południowa, 1952
Po zapadnięciu zmierzchu ponownie się rozpadało, ale on już postano-
wił iść, a poza tym i tak padało od tygodni. Pomachał na pożegnanie
zgromadzonym przy nabrzeżu kulisom i kierując się otrzymanymi wcze-
śniej skąpymi wskazówkami, na piechotę pokonał całą drogę od bazy ma-
rynarki przez zatłoczone targowisko Kweng Li. Mijał przekupniów sprze-
dających koguty w prymitywnych klatkach z ratanu, świńskie łby i leżące
na półkach, sprawiające wrażenie trujących niebieskie wypatroszone ryby,
mijał szare ośmiornice w słojach i stare kobiety handlujące kimchi i bul-
goki, aż w końcu na moście Nieszczęść, ostatnim znanym mu punkcie
orientacyjnym, przekroczył rzekę Naktong.
Mętna woda w dzielnicy knajp połyskiwała czerwono i zielono pod
rozciągniętymi między dachami transparentami. Choć szedł już dłuższy
czas, wypatrując szyldu przedstawiającego żółwia z dwoma wężami, nie
napotkał żadnego innego wojskowego czy żołnierza żandarmerii woj-
skowej. Ulice ciągnęły się bez końca, żaden z szyldów nie przypominał
poszukiwanego i żaden z rogów nie miał kąta prostego. Po pewnym
czasie deszcz przekształcił się w postrzępioną i poszarpaną mgiełkę.
Szedł jednak dalej, metodycznie skręcając, dwa razy w prawo, a potem
dwa razy w lewo, wciąż nie ustając w swoich poszukiwaniach, chociaż
wielokrotnie zdążył już stracić orientację. Dopiero po północy w końcu
11
się poddał. Wracał, krocząc ulicą, którą dwukrotnie wcześniej przemie-
rzył, gdy wreszcie dostrzegł ten szyld, mały, żółty, zawieszony wysoko
na rogu knajpy. Jeden z węży wywijał się w tył, chcąc ugryźć ogon żół-
wia. Zgodnie z tym, jak opisywał to Pak.
Polecono mu szukać uliczki naprzeciw szyldu i rzeczywiście zauwa-
żył ją tam — wąska, wilgotna, tylko częściowo wybrukowana, opadała
w kierunku portu, oświetlona jedynie przez szyldy naprzeciwko i blask
z kilku rozrzuconych wzdłuż niej okien. Oddalił się od głównej ulicy,
podążając za własnym cieniem. Teraz powinien znaleźć drzwi z latarnią
— czerwoną latarnią. Sklep zielarski. Spojrzał ponad budynki i zauważył
wylewające się znad dachów podświetlone chmury. Z okna obskurnej
łaźni dobiegł go pisk kobiety i śmiech mężczyzny. Gdzieś igła gramofo-
nu opadła na płytę i po zaułku rozległ się drżący głos Doris Day:
I'm wild again, beguiled again,
A simpering, whimpering child again.
Bewitched, bothered, and bewildered am I.
Przed nim zaułek skręcał w prawo. Za zakrętem dostrzegł latarnię, tykwę
rubinowego szkła oplecioną czarnym drutem, a podobny róży płomień
w jej wnętrzu podskakiwał i lizał gardziel szkła, rzucając przekrzywione
cienie żeber na drzwi. Wąski daszek ganku przykrywał wejście. W sa-
motnym bladym oknie zauważył poplamioną od dymu jedwabną zasło-
nę z wyszytymi postaciami zwierząt pokonujących rzekę wlekkiej łodzi.
Popatrzył w dalszą część zaułka, a potem na przebytą drogę. Zastukał
w drzwi i w oczekiwaniu na odpowiedź postawił kołnierz dwurzędowej
marynarskiej kurtki, przytupując równocześnie, jakby zmarzł, chociaż
wcale nie było zimno, jedynie wilgotno.
Drzwi otworzyły się szeroko. Wyszedł przez nie starzec ubrany
w spodnie z surowej bawełny i prostą szatę z tego samego szorstkiego
materiału, niewiele różniącego się od tkaniny workowej. Twarz miał ogo-
rzałą i brunatną, a oczy tkwiły w origami zmarszczek twarzy. Na sznur-
kach wewnątrz sklepiku wisiały całe rzędy mlecznych korzeni żeń-szenia,
kołysząc się wahadłowym ruchem, jakby przed chwilą głaskane.
Mężczyzna w marynarskiej kurtce spojrzał na niego.
— Pak powiedział, że mówi pan po angielsku.
— Trochę. Pan mówi wolno.
Starzec zamknął drzwi za sobą. Mgiełka ponownie przeszła
w deszcz. Trudno byłoby powiedzieć, kiedy to się zaczęło, ale obecnie
deszcz padał już od wielu dni, tygodni, i dźwięk płynącej wody do tego
stopnia stał się nieodłącznym elementem otaczającego świata, że prze-
stał go już słyszeć. Suchość miała charakter tylko tymczasowy; świat
był miejscem, które spływało wodą.
— Ma pan lekarstwo? — zapytał starzec. — Mam pieniądze, żeby
zapłacić.
— Nie potrzebuję pieniędzy. Pak chyba mówił to panu?
Starzec westchnął i pokręcił głową ze zniecierpliwieniem.
— Nie powinien był o tym mówić. Proszę, pan powie, czego chce.
Za plecami mężczyzny w marynarskiej kurtce po zaułku kuśtykał
bezpański pies, dzielnie radząc sobie na trzech nogach i przyglądając
się mężczyznom. Jego mokra sierść połyskiwała jak skóra foki.
— Powiedzmy, że mamy szczury — odezwał się mężczyzna. — I są
z nimi problemy.
— Wasza marynarka może pozabijać kilka szczurów. Nawet szyper
najbiedniejszej dżonki codziennie to robi. Użyjcie arszeniku.
— Nie. Ja... my... potrzebujemy sposobu. Tego, o czym mówił Pak.
Czegoś, co zadziała natychmiast. I co nie wywoła bólu brzucha u szczu-
ra. Ani bólu głowy. Inne szczury powinny myśleć, że jeden z nich tylko
zasnął i nie obudził się.
— Jakby Bóg zabrał go w jednej chwili.
— Właśnie. Żeby inne szczury nie pomyślały, że tamtemu przyda-
rzyło się coś nienaturalnego.
Starzec pokręcił głową.
— Wielu chciało czegoś takiego. Ale to, czego pan szuka... je-
śli w ogóle istnieje... osoba posiadająca taką moc jest prawie równa
Bogu.
— Co pan ma na myśli?
— To Bóg daje życie i śmierć, prawda? Jeśli ktoś potrafi w jednej
chwili wezwać kogoś innego do Boga, dysponuje połową jego mocy.
— Nie. Wszyscy dysponujemy taką mocą. Tylko sposób jest inny.
— Kiedy jakiś sposób przypomina prawdziwe boskie wezwanie,
sprawa wygląda inaczej — odparł zielarz. — To coś więcej niż sposób.
12
13
Te rzeczy powinny się dziać brutalnie i być oczywiste. To dlatego ży-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin