Na stracenie 02 - Twarzą do ściany - Krasiński Janusz.pdf

(1234 KB) Pobierz
915697525.001.png
JANUSZ KRASIŃSKI
Twarzą do ściany
Rozdział pierwszy: Te deski mają uszy
Obudził go tupot nóg, odgłosy rozdzielanych razów i wrzaski strażników.
- Nie po czarnym! Nie po białym!
Poruszył się na barłogu. Szorstki koc zimny jak blacha. Wiejący od kilku dni północny
wiatr wywiał z celi resztki ciepła. Nie grzeją rury, szarówka świtu, chyba niedaleko do
dzwonka. Cisza. Te wrzaski, to mu się tylko przyśniło. Strzępy zdarzeń sprzed kilkunastu
dni...
Wygnano ich z wagonu na pusty wyżwirowany peron. Było mglisto i zimno. Powieki
lepiły mu się z niewyspania.
Przesiedział całą drogę w ciasnym przedziale więźniarki we dwóch tylko z
pułkownikiem.
Gdy dołączał do kolumny, mrowiło go w nogach, trzęsła nim febra. Co za noc!
Opowiedział chyba wszystko o zatęchłych piwnicach Warszawy, gdzie krył się z matką przed
niemieckimi bombami. Pułkownik, podtrzymując w fajce ogień zdobyty od straży,
przypatrywał się Szymonowi z rosnącą uwagą. Jako oficera sztabu obrony stolicy musiało go
interesować, jak to dziecko, którym był wówczas, przeżywało te dni i noce beznadziejnej
walki. Słuchał nie przerywając mu pytaniami.
Na stacji sformowano kolumnę i pognano ich starą lipową aleją do więziennej bramy.
Szymon nie odstępował pułkownika, trzymał się go jak ojca. Chciał trafić z nim do jednej
celi. W jesiennej alei odurzył go zapach zmokłych, opadłych liści i chwycił spazm żalu za
wolnością. Umiał go jednak stłumić. Za koszulą czuł ostre brzegi kartek wydanego w języku
angielskim kryminału. Jeszcze w pociągu na jednym z kolejowych rozjazdów, gdy turkot kół
udaremniał podsłuch straży, pułkownik otworzył walizkę, wyciągnął z niej ów kryminał,
wyrwał parę kartek i wtykając je Szymonowi w rękę powiedział:
- Nie sądzę, żeby tam, dokąd jedziemy, zechcieli nas zamknąć razem. Weź to, żebyś
miał na czym ćwiczyć swój angielski.
Była to jedna z książek przesłanych mu przez rodzinę, gdy oczekiwał egzekucji. Dano
mu je do celi śmierci dzięki pani Roosevelt, która zwróciła się do Bieruta z prośbą, żeby go
ułaskawił. Najpierw przyszły te książki, potem akt łaski.
Szli. Kolumna posuwała się z wolna po rozmiękłej drodze. Pod więziennym murem
opadły ich dzieci strażników.
- Bandyci! Przyjechali bandyci! - i obrzuciły grudkami ziemi.
Jedna trafiła w twarz inżyniera Krajewskiego. Zenek, który trzymał się go jak Szymon
pułkownika, chwycił resztę rozprysniętej grudy i zamierzył się na rozwydrzoną zgraję. Nie
mógł znieść obelgi, jaka spotkała jego więziennego nauczyciela. Ale wzmogło to tylko
wrogie okrzyki i posypał się nowy grad błota.
Za bramą na dziedzińcu otoczyli ich oddziałowi, niektórzy z psami. Psy pokazywały
białe kły, klawisze gniewnie mrużyli oczy. Przed kolumną nowo przybyłych stanął naczelnik,
surowo popatrzył spod okutego daszka czapki.
- Co do was należy, przeczytacie w regulaminie - rzekł.
- Wisi w każdej celi. Ja powiem tylko: Nie przyszliście tu odsiadywać wyroku,
przyszliście zostawić tu swój worek kości.
Po czym kazano im rozebrać się do naga. Zanim podszedł doń strażnik, Szymon
wsunął kartki kryminału w nosek drewniaka. Był prawie pewny, że straci je w rewizji, ale
spróbował jakoś ocalić. Najlepiej w takiej sytuacji wyprowadzić z równowagi klawisza. Więc
gdy ten, przetrząsając jego rzeczy, kazał mu trzymać w górze uniesione ręce, udawał, że
omdlewa. Opuścił raz jedno, potem drugie ramię. A nic tak nie wyzwala wściekłości, nic
bardziej nie wzbudza nienawiści jak nieporadność wroga. Klawisz byłby go może skopał do
nieprzytomności, gdyby nie „żabka”.
Na rozkaz naczelnika nagi, skarlały w przysiadzie tłum ruszył skokami wokół
zwarzonego nocnym przymrozkiem klombu. Rozpogodzili się i nieco rozprężyli klawisze,
rozszczekały się psy. Zziajana, podrygująca masa żabiego potoku skręcana bólem
wyłamywanych nienaturalną pozycją nóg przesuwała się ociężale ku oknom pawilonu, gdzie
zza białych firanek wyzierały rozbawione niezwykłym widowiskiem twarze kobiet i dzieci.
Były to rodziny wyższych więziennych funkcjonariuszy. Wystawiony na ich pokaz Szymon
skakał z innymi, a wszystko skakało wraz z nim: kwiaty na parapetach, czerwone cegły
więziennych zabudowań, mokry od mżawki bruk dziedzińca i wyniosła postać naczelnika. Z
grymasem pogardy i powagą godną swej pozycji odbierał tę karykaturalną defiladę.
Tymczasem klawisze ustawili się w szpaler wytyczając nowo przybyłym drogę do
pawilonu, wydano rozkaz, by zabrać ubrania i biec. Szymon dopadłszy swych łachów wsunął
dłoń w nosek drewniaka. Kartki od pułkownika! Pomacał w głębi buta... są! Udało mu się
przechytrzyć więziennego ciecia. Uradowany, pognał na oślep za innymi w środek szpaleru.
Bito, czym popadło: pałkami, mundurowymi pasami i sprzączkami. Zadyszka i jęki
przeganianych ginęły w zgiełku przekleństw i złorzeczeń bijących. Przybysze z Mokotowa
goli i skatowani wpadali jak wessane próżnią muchy w ciemną czeluść wronkowskiego
więzienia. Szymon, przyciskając do gołej piersi zimne drelichy oraz drewniaki wypchane
ocalonym angielskim tekstem, z pochyloną desperacko głową przebił się jakoś przez ciosy
pałek i pasów. Gdy pewny, że doszedł już mety, zwolnił za pierwszą kratą, opadło go dwóch:
- Ty po Leninie?! Ty po Leninie?! - i zaczęli okładać go pasami. Zorientował się, że
biegnie po białym żwirku usypanym w kształt boga rewolucji, i uskoczył w bok, by nie kalać
swymi bosymi stopami świętości, wtedy dostał się pod pasy dwu następnych.
- Ty po orle?! Ty po orle?! - wrzeszczeli rozjuszeni. Z boku zaś rozległ się tubalny
głos brzuchatego sierżanta o czerwonej twarzy.
- Trzym go, Majka, trzym! Ten szczun skacze po państwowym godle! - Klawisz
nazywany Majką zamachnął się pasem.
- Nie po białym! - A gdy Szymon próbował ujść mu zygzakiem, wrzasnął: - Nie po
czarnym! - I tak go boleśnie zdzielił sprzączką, że Szymon ugiął się i runął jak długi. Zanim
dopadł go Majka, gruby sierżant z czerwoną twarzą kazał mu się podnieść, dołączyć do
szeregu pod ścianą i wdziać ubranie. Był to Kukawka, komendant pawilonu.
Kiedy weszli tu obaj z Zenkiem, poczuł ucisk w skroniach. Wąska kiszka
czteroosobowej celi. Ostro od rażącego w oczy prześwitu okna wyodrębnia się mrok i
obciągnięty kocami, przybrany wypustką prześcieradeł katafalk sienników. Studnia. Jego
nowe miejsce w życiu na najbliższych trzynaście lat. Nad pozostawionymi na ławie dwiema
deskami łóżka w miękkim oparciu słomianego katafalku dwa wgniecenia, dwa wierne odbicia
pleców tych, których otwarcie drzwi spędziło pod okno. Więzienie to nie bal na dobroczynne
cele. Tu nikt do nikogo się nie uśmiecha, tu się wyostrza psi węch. Więc szacowali się
wzajemnie. Szymon nieufnie przypatrywał się obu. Jeden blady, z granatowym zarostem, w
zapiętej pod szyję koszuli, taki szczeciniasty, drugi - chuda tyka z chłopięcą twarzą, z
kłaczkami na brodzie i puszkiem pod nosem, garbi się bezlitośnie w pałąk. Właśnie szarpnął
za uwieszony u okna drążek, uchylił je. Powiało chłodem. Szymon przeciągnął dłonią po
goliźnie świeżo ostrzyżonej głowy. Tyka oblizał spierzchłe wargi.
- Zimno w łysinę?
Przytaknął skinieniem. Garbiący się pod oknem powstrzymał dłonią puszczone
wahadło drążka.
- Człowiek z gołą glacą to jak eunuch - rzekł. - Albo jak łysy Samson. We włosach
bez wątpienia tkwi pierwiastek siły. Zetniesz, dynamometr zero. Ale trzeba brać to
filozoficznie. Byt i nicość są tym samym.
- Słucham?
- Mówię, że masz pan jeszcze resztki wolnościowych kłaków na kołnierzu.
Szymon strzepnął je dłonią.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin