Steel Danielle - W sieci.rtf

(637 KB) Pobierz
Danielle Steel

Danielle Steel

W SIECI

ROZDZIAŁ I

Dźwięk muzyki organowej unosił się ku lazurowemu niebu. Był senny niedzielny poranek; w koronach drzew śpiewały ptaki, z oddali dobiegały pokrzykiwania dzieci. Chór głosów w kościele brzmiał potężnym unisono, śpiewając hymny, które Grace znała od dzieciństwa. Tego ranka jednak nie była w stanie się doń przyłączyć. Stała bez ruchu, patrząc wprost przed siebie na trumnę matki.

Sąsiedzi znali Ellen Adams jako wspaniałą matkę, dobrą żonę, szanowaną obywatelkę. Przed urodzeniem Grace pracowała w szkole, potem... cóż, chciała mieć gromadkę dzieci, ale po prostu nie wyszło.

Ellen zawsze była słabego zdrowia i w wieku trzydziestu ośmiu lat zachorowała na raka. Nowotwór rozwinął się najpierw w macicy. Po rozległej operacji poddano ją naświetlaniom i chemioterapii, wcześniej jednak nastąpiły przerzuty do węzłów chłonnych i płuc, a niedługo potem rak zaatakował kości. Walka trwała cztery i pół roku. W końcu czterdziestodwuletnie ciało Ellen Adams dało za wygraną.

Konała w domu, prawie do ostatniej chwili zajmowała się nią Grace. Dopiero w ciągu ostatnich dwóch miesięcy ojciec musiał w końcu zatrudnić dwie pielęgniarki do pomocy. Ale Grace nadal po powrocie ze szkoły siadywała godzinami przy jej łóżku. W nocy to ona biegała do matki, gdy ta krzyczała z bólu, pomagała jej się obrócić, nosiła do łazienki, podawała lekarstwa. Pielęgniarki pracowały tylko we dnie - takie było życzenie ojca. Najwyraźniej nie mógł się pogodzić z tym, że jego żona jest aż tak ciężko chora. Teraz stal w nawie obok Grace i płakał jak dziecko.

John Adams był przystojnym, czterdziestosześcioletnim mężczyzną, jednym z najlepszych adwokatów w Watseka, a z pewnością najpopularniejszym. Walczył w drugiej wojnie światowej, po powrocie skończył studia na uniwersytecie Illinois, a następnie osiadł w rodzinnym Watseka, położonym sto mil na południe od Chicago. Była to mała, nieskazitelnie schludna mieścina, zamieszkana przez z gruntu przyzwoitych ludzi. Adams służył im radą we wszelkich kwestiach prawnych, cierpliwie wysłuchując ich żalów. Pomagał im przy rozwodach lub bojach o majątek, był rozjemcą pomiędzy zwaśnionymi członkami rodzin. Ceniono go za to, iż zawsze działał uczciwie. Pilotował roszczenia cywilnoprawne i te wobec państwa, pisał testamenty i przeprowadzał adopcje. On i jego przyjaciel, znany w miasteczku lekarz, stanowili parę najbardziej lubianych i szanowanych obywateli Watscka.

W młodości Adams był lokalną gwiazdą futbolu i już wtedy wszyscy za nim szaleli. Jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym, kiedy miął szesnaście lat, dziadkowie zaś zmarli jeszcze wcześniej, toteż sąsiedzi dosłownie toczyli boje o to, kto go przygarnie do czasu ukończenia szkoły. Był takim miłym i uczynnym chłopcem. W końcu mieszkał na zmianę u dwóch różnych rodzin i obie go uwielbiały. Znał praktycznie wszystkich mieszkańców miasta po imieniu. Już w czasie choroby Ellen niejedna rozwódka albo młoda wdowa ostrzyła sobie na niego zęby, on jednak, jeśli nawet którąś z nich zagadnął, to tylko po to, by spytać o zdrowie dzieci. Nie oglądał się za kobietami, była to kolejna z jego cnót. „Chociaż Bóg świadkiem, że miałby do tego prawo” - mawiał pewien starszy pan, który dobrze go znał. „Mając tak chorą żonę, każdy znalazłby sobie coś na boku, ale nie John, on jest jej wierny.” John był przyzwoity, miły, uczciwy i nieodmiennie odnosił sukcesy. Sprawy, które prowadził, nie były głośne, ale miał zdumiewającą liczbę klientów. Jego wspólnik, Frank Wills, posądzał go żartobliwie o podkupywanie klientów za plecami. Każdy, kto wchodził do kancelarii, pytał o Johna, nie o Franka. To John był ulubieńcem całego miasta.

Frank nie był równie lotnym prawnikiem, miał wszakże dar wyszukiwania precedensów, potrafił też zręcznie układać kontrakty, dbając o każdy szczegół. Frank - mały, niepozorny człowieczek - przeczesywał każdy kontrakt gęstym grzebieniem. Jednakże to John zawsze zbierał całą chwałę, o niego pytali przez telefon klienci, o nim słyszano w innych, nawet odległych miastach. Mimo to współpraca układała się bez zgrzytów. W końcu znali się od collegu.

Frank stał teraz w kościele kilka rzędów za Johnem, szczerze współczując i jemu, i Grace.

John szybko się pozbiera, myślał. Jak zwykle spadnie na cztery łapy. Frank gotów był się założyć, że za rok jego wspólnik będzie już powtórnie żonaty; dziewczyna jednak, wpatrzona w rzędy kwiatów przed ołtarzem, robiła wrażenie całkowicie rozbitej.

Grace miała siedemnaście lat i była ładna, a raczej byłaby ładna, gdyby sobie na to pozwoliła. Szczupła, wysoka, miała wdzięczną sylwetkę, piękne długie nogi, cienką talię i pełny biust. Zawsze jednak ukrywała je w workowatych spodniach i długich luźnych swetrach, które kupowała w Armii Zbawienia. John Adams nie należał w żadnym razie do bogaczy, lecz stać go było, żeby ubrać ją lepiej, gdyby tylko zechciała. W przeciwieństwie do swych rówieśniczek, Grace nie interesowała się ani ciuchami, ani chłopcami i raczej próbowała zatrzeć własną urodę, niż ją podkreślić. W ogóle się nie malowała, miedzianozłote włosy nosiła puszczone prosto na plecy, a długie kosmyki spadające z czoła zasłaniały jej wielkie bławatkowe oczy. Nigdy nikomu nie patrzyła prosto w twarz i trudno ją było skłonić do rozmowy. Większość ludzi w ogóle jej nie zauważała, lecz gdy ktoś już ją dostrzegł, z reguły był zdumiony jej urodą. Dziś także Grace włożyła brzydką i niemodną czarną suknię matki, która wisiała na niej jak worek. Wyglądała w niej na trzydzieści lat. Włosy miała ściągnięte w ciasny węzeł na karku, a twarz śmiertelnie bladą.

- Biedne dziecko - szepnęła sekretarka Franka, kiedy Grace ruszyła powoli za trumną. - Biedny John... biedna Ellen... biedni oni wszyscy. Przeżyli prawdziwy koszmar.

Niekomunikatywność Grace wywoływała liczne komentarze. Kilka lat temu krążyły nawet plotki, że jest opóźniona w rozwoju. Ci jednak, którzy widywali ją w szkole, wiedzieli, że to kłamstwo. Była inteligentniejsza od większości kolegów - tyle że rzadko się odzywała. Czasem zaśmiała się na korytarzu, ale po chwili umykała pospiesznie, jak gdyby bala się wyjrzeć na świat ze swej skorupy. Dziwne, zważywszy, jak towarzyscy byli jej rodzice. Grace od małego trzymała się na uboczu. Zdarzyło się też parokrotnie, że wracała ze szkoły z ciężkim atakiem astmy.

Ojciec i córka stali przez chwilę w jaskrawym słońcu, ściskając dłonie znajomym i przyjmując kondolencje. Grace sprawiała wrażenie nieobecnej duchem i bardziej niż zwykle przypominała kołek. W ponurej, starej sukience - o trzy numery za dużej, bo matka, nim zachorowała, była od niej sporo tęższa - wyglądała po prostu rozpaczliwie.

W drodze na cmentarz ojciec nie szczędził jej gorzkich słów. Nawet jej buty - para matczynych szpilek - wyglądały na znoszone. Wkładając ubrania matki, Grace chciała być bliżej niej, równocześnie zaś przywdziewała swoiste barwy ochronne. Dziewczynie w jej wieku nie było w tym do twarzy.

- Nie mogłaś dla odmiany ubrać się przyzwoicie? - spytał z irytacją ojciec, kiedy jechali na podmiejski cmentarz Najświętszej Marii Panny, a w ślad za nimi sunęły trzy tuziny aut. Był szanowanym obywatelem i musiał dbać o reputację. Jego córka nie mogła wyglądać jak sierota z przytułku.

- Mama nie pozwalała mi kupować czarnych rzeczy. A pomyślałam... myślałam, że powinnam... - Spojrzała na niego żałośnie z kąta starej limuzyny, przysłanej przez dom pogrzebowy na tę okazję. Był to cadillac, który dwa miesiące wcześniej kilku chłopaków wynajęło na bal maturalny. Grace nie była na balu - nie chciała, a zresztą nikt jej nie zaprosił. Nie miała ochoty iść nawet na rozdanie świadectw. Oczywiście jednak poszła, by zaraz po powrocie pokazać matce dyplom. Została przyjęta na uniwersytet Illinois, ale odłożyła studia, chcąc nadal zajmować się matką. Ojciec zgodził się, gdyż czuł, że Ellen woli czułą opiekę Grace od fachowej obojętności pielęgniarek. W zasadzie wprost oznajmił córce, że nie życzy sobie jej wyjazdu. Nie spierała się z nim; wiedziała, że to nie ma sensu. Dyskusja z ojcem nigdy nie miała sensu. Zawsze stawiał na swoim. Przyzwyczaił się już do tego i oczekiwał, że tak będzie zawsze, zwłaszcza w rodzinie. Grace to rozumiała, Ellen także.

- W domu wszystko gotowe? - zapytał.

Skinęła głową. Mimo swej nieśmiałości i rezerwy świetnie prowadziła dom. Odkąd skończyła trzynaście lat, we wszystkim wyręczała matkę.

- No - bąknęła.

Wyłożyła bufet, nim wyszli do kościoła. Reszta była przykryta folią na dużych półmiskach w lodówce. Ludzie znosili im jedzenie od wielu dni, poprzedniego wieczora zaś Grace przygotowała indyka i pieczeń. Pani Johnson przyniosła im szynkę, były też sałatki, kiełbaski, dwa półmiski przystawek, mnóstwo świeżych warzyw i wszelkie rodzaje ciast. Kuchnia wyglądała jak stoisko z wypiekami na stanowym jarmarku, na pewno wystarczy dla wszystkich. Grace przewidywała, iż będą podejmować ponad sto, może nawet dwieście osób, przybyłych z szacunku dla Johna, który tyle znaczył dla mieszkańców Watseka.

Dowodów uznania zebrał zresztą bez liku. Sama ilość kwiatów biła wszelkie rekordy. „Zupełnie jakby umarł ktoś z rodziny królewskiej” - powiedział stary pan Peabody, wręczając Johnowi księgę pamiątkową pełną podpisów.

- To była wyjątkowa kobieta - odrzekł cicho John i myśląc o żonie, popatrzył na swoją córkę. Piękna dziewczyna, choć uparła się to ukrywać. Taka już była, pogodził się z tym i przestał z nią wojować. Miała wiele zalet, a w ciągu długich lat choroby matki była dla niego błogosławieństwem. Dziwnie będzie im się teraz żyło, ale musiał przyznać, że łatwiej. Ellen cierpiała tak długo i tak strasznie, że było to nieludzkie.

Wyjrzał przez okno i znów zerknął na jedynaczkę.

- Właśnie myślałem, jak będzie nam jej brakować, ale...

- nie był pewien, jak ma to powiedzieć, żeby nie sprawić Grace przykrości - ...może tak jest lepiej. Strasznie się męczyła, biedna... - westchnął. Grace milczała. Napatrzyła się na cierpienia matki bardziej niż ktokolwiek, bardziej nawet niż on.

Ceremonia na cmentarzu trwała krótko; pastor powiedział parę słów o Ellen i jej rodzinie i odczytał kilka psalmów nad grobem, a potem wszyscy pojechali z powrotem do Adamsów. Ponad setka znajomych stłoczyła się w małym domku. Pomalowany na biało, miał ciemnozielone okiennice i drewniany parkan od ulicy. Rosły przed nim kępy margaretek, a tuż pod kuchennym oknem rozpościerał się mały ogród różany - duma Ellen.

Gwar rozmów przywodził na myśl przyjęcie koktajlowe.

W salonie pełnił honory domu Frank Wilis, John zaś stał z gośćmi przed domem w upalnym lipcowym słońcu. Grace podawała lemoniadę i mrożoną herbatę, ojciec wyjął wino i nawet ten ogromny tłum ledwie uszczuplił masę podanego jadła. Kiedy ostatni goście się rozeszli, była czwarta po południu. Grace wzięła tacę i zaczęła zbierać brudne naczynia.

- Mamy dobrych przyjaciół rzekł John z ciepłym uśmiechem. Był dumny z tego, że ludzie go lubili. Na przestrzeni lat wiele dla nich uczynił i oto w potrzebie stanęli przy nim i przy jego córce. Patrzył na Grace krążącą po salonie i nagle uświadomił sobie, jak w nim pusto. Ellen odeszła, pielęgniarki zniknęły, nie było nikogo poza nimi dwojgiem. John Adams nie był jednak człowiekiem, który by się roztkliwiał nad dopustami losu.

- Sprawdzę, czy w ogrodzie nie zostały jakieś szklanki - rzekł, chcąc być pomocny. Wrócił za pół godziny z tacą pełną naczyń, bez marynarki i z rozluźnionym krawatem. Gdyby Grace zdawała sobie sprawę z takich rzeczy, dotrzegłaby, że jej ojciec nagle wyprzystojniał. Obcy to zauważyli. W ciągu ostatnich kilku tygodni schudł - co było zrozumiałe - i miał teraz figurę młodzieńca, a w słońcu trudno było stwierdzić, czy jego włosy są siwe czy płowe. W rzeczywistości były płowosiwe, a oczy świetliście niebieskie jak u córki.

- Pewnie jesteś zmęczona - bąknął.

Grace wzruszyła ramionami, ładując brudne naczynia do zmywarki. W gardle czuła ucisk i dokładała starań, żeby się nie koszmarne lata. Najchętniej rozpłynęłaby się w kałuży łez. Ale czekał ją następny dzień, następny rok, następny obowiązek, który musiała spełnić. Patrząc z rozpaczą na stertę naczyń poczuła, że ojciec staje za nią.

- Pomóc ci?

- Nie trzeba - mruknęła. - Podać ci kolację, tato?

- Wątpię, czy byłbym w stanie jeszcze cokolwiek przełknąć. Zostaw to do jutra. Miałaś ciężki dzień. Powinnaś odpocząć.

Kiwnęła głową i pochyliła się z powrotem nad zmywarką. Ojciec zniknął w sypialni. Upłynęła godzina, nim Grace w końcu uporała się ze sprzątaniem. Cała żywność została uprzątnięta, kuchnia błyszczała czystością, a w salonie nie znalazłby jednego pyłku. Grace pedantycznie przeszła po domu, poprawiając meble i obrazy. Był to sposób na oderwanie myśli od tego, co się stało.

Kiedy mijała zamknięte drzwi pokoju ojca, wydawało jej się, że słyszy, jak ojciec rozmawia przez telefon. Uznała, że się gdzieś wybiera, weszła do siebie i rzuciła się w ubraniu na łóżko. Czarną sukienkę znaczyły już plamy z jedzenia i mydlin. Włosy zlepiły się w strąki, wargi przypominały papier ścierny, a serce ciążyło niczym ołów. Zamknęła oczy; dwa strumyczki łez spłynęły jej z kącików w stronę uszu.

Dlaczego, mamo... Dlaczego mnie opuściłaś?...

Czuła się zdradzona. Co teraz zrobi? Kto jej pomoże? Dobrze choć, że we wrześniu wyjedzie do college'u. Jeśli jeszcze ją przyjmą. I jeśli ojciec pozwoli. Nic jej teraz nie trzymało w domu, ponad wszystko pragnęła stąd wyjechać.

Usłyszała, że ojciec wychodzi do holu. Zawołał ją, lecz nie odpowiedziała. Była nazbyt zmęczona, by z kimkolwiek rozmawiać. Po chwili ojciec wrócił do sypialni.

Minęło kilka minut nim Grace w końcu wstała i weszła do łazienki. Własna łazienka, którą matka pozwoliła jej urządzić na różowo, stanowiła jej jedyny luksus. Dom był mały; miał tylko trzy sypialnie - ta trzecia przeznaczona była dla syna Adamsów, którego nigdy się nie doczekali. Od dłuższego czasu używano jej jako garderoby.

Grace napełniła wannę aż po brzeg gorącą wodą i zamknęła na klucz drzwi do swojej sypialni. Potem zdjęła zniszczoną czarną suknię i zrzuciła z nóg matczyne buty.

Powoli wyciągnęła się w wannie, zamykając oczy, kompletnie nieświadoma tego, jak jest piękna: jak smukłe ma nogi, jak kuszące biodra i jędrne piersi. Nie dostrzegała takich rzeczy i nie dbała o nie. Wydawało jej się, że głowę wypełnia jej suchy piasek. Nie miała żadnych planów, żadnych pragnień; chciała jedynie unosić się w próżni i nie myśleć absolutnie o niczym.

Minęło sporo czasu, woda w wannie wystygła, gdy ojciec zapukał do drzwi jej sypialni.

- Co tam robisz, Gracie? Złe się czujesz?

- Nie, w porządku! - odkrzyknęła wyrwana z letargu. Na dworze zrobiło się ciemno, a ona nie zadała sobie nawet trudu, żeby włączyć światło.

- Wyjdź, nie siedź tam sama.

- Nic mi nie jest. - Mówiła monotonnie, wbijając wzrok w dal. Zazdrośnie strzegła swojej samotności, miejsca w głębi duszy, gdzie nikt nie mógł jej znaleźć ani skrzywdzić.

Ojciec nie odchodził; zawołała, że wyjdzie za chwilę. Wytarła się, włożyła dżinsy, trykotową koszulkę i mimo upału jeden ze swoich swetrów. Ubrana, otworzyła drzwi i wróciła do kuchni rozładować zmywarkę. Ojciec stał w drzwiach do ogrodu, spoglądając na róże wyhodowane przez jego zmarłą żonę. Kiedy weszła Grace, odwrócił się i uśmiechnął do niej.

- Nie chcesz sobie posiedzieć przez chwilę w ogrodzie? Jest tak przyjemnie. Poskładać możesz rano.

- Równie dobrze mogę to zrobić teraz.

Ojciec wzruszył ramionami i wyjął z lodówki piwo, potem wyszedł na zewnątrz i usiadł na schodkach, obserwując iskierki świętojańskich robaczków. Grace zdawała sobie sprawę, że wieczór jest ładny, ale nie chciała go zapamiętywać, tak samo jak nie chciała pamiętać chwili śmierci matki, żałosnego jęku, jakim błagała Grace, żeby była dobra dla ojca. Tylko o nim myślała... tylko jego szczęście miało dla niej znaczenie.

Wróciwszy do pokoju, Grace w ubraniu położyła się na łóżku. Nie włączała światła. Wciąż nie mogła przyzwyczaić się do ciszy; od dwóch dni nasłuchiwała głosu matki, jak gdyby ta spała i lada moment miała się obudzić z bólu. Ale Ellen Adams już nie odczuwała bólu. Odzyskała spokój, im zaś została tylko cisza.

O dziesiątej Grace przebrała się w nocną koszulę. Dżinsy rzuciła na podłogę wraz ze swetrem i podkoszulkiem. Zamknęła drzwi na klucz i wróciła do łóżka. Nie miała ochoty czytać ani oglądać telewizji, wszystkie domowe prace wykonała, nie było już nikogo, nad kim musiałaby czuwać. Chciała tylko spać, spać i zapomnieć o wszystkim... o pogrzebie... zapachu kwiatów... o słowach pastora nad grobem i gładkich formułkach kondolencji. I tak nikt nie znał matki, nikt ich naprawdę nie znał, a już chyba najmniej obchodziła ich Grace. Uznawali jedynie swoje własne iluzje.

- Gracie... - Ojciec delikatnie zapukał do drzwi. - Gracie, kochanie, śpisz?

Co miała mu powiedzieć? Że tęskni za matką? Szkoda fatygi. Słowa i tak jej nie wskrzeszą. Nic jej nie wskrzesi. Grace leżała w ciemności, odziana w starą różową nylonową koszulę.

Ojciec poruszył klamką. Drzwi były zamknięte na klucz. Zawsze się zamykała. W szkole koleżanki śmiały się, że jest taka wstydliwa. Lubiła mieć pewność, że gdy zechce być sama, nikt nie będzie jej się narzucał.

- Gracie? - ojciec wyraźnie nie miał zamiaru ustąpić; jego głos tchnął łagodnością i ciepłem.

Grace spojrzała na drzwi, lecz nie odezwała się.

- Nie dziwacz, kochanie, wpuść mnie. Porozmawiamy... Obojgu nam teraz ciężko... no, skarbie... pozwól sobie pomóc.

Grace nie poruszyła się. Tym razem ojciec gwałtowniej szarpnął klamkę.

- Kochanie, nie zmuszaj mnie, żebym wyważył drzwi, a wiesz, że potrafię. W tej chwili otwórz.

- Źle się czuję. Mam okres - skłamała. W świetle księżyca jej biała twarz i ramiona wyglądały jak wykute z marmuru, ale on tego nie widział.

- Nie kłam. - Rozpiął koszulę. Też był zmęczony, ale nie mógł pozwolić, by zamartwiała się, zamknięta na klucz, Po to był jej ojcem, żeby ją pocieszyć. - Grace! - zawołał rozkazująco.

Usiadła w łóżku.

- Nie wchodź, tatusiu - prosiła drżącym głosem. Był wszechmocny, a ona panicznie się go bała. - Proszę cię, nic wchodź.

Dobijał się jeszcze przez chwilę, lecz nie udało mu się sforsować drzwi. Potem odszedł, ale za dobrze go znała. Nie rezygnował tak łatwo; wiedziała, że teraz też nie ustąpi.

Po chwili wrócił, pogrzebał w zamku jakimś narzędziem i w parę sekund później stał już w jej pokoju, boso, w samych spodniach. Na twarzy malowała mu się irytacja.

- Nie musisz tego robić. Zostaliśmy sami. Nie zrobię ci przecież krzywdy.

- Wiem, ale... chciałam tylko... przepraszam, tatusiu.

- Tak już lepiej. - Spojrzał na nią surowo. - Nie ma sensu, żebyś płakała w samotności. Chodź do mnie, porozmawiamy.

Nie mogę... Ja... boli mnie głowa...

Idziemy. - Schylił się, złapał ją za ramię i pociągnął do siebie. Bez dyskusji!

- Nie chcę... ja... nie! - krzyknęła i wyrwała się. - Nie mogę!

Tym razem się rozzłościł. Zdenerwowały go te głupie gierki. Zwłaszcza dzisiaj nie widział w nich sensu ani celu.

- Owszem, możesz i zrobisz to, do cholery - syknął.

Tato, proszę cię... - zaskomliła cienko, kiedy wywlókł ją z łóżka. - Mama... czuła ucisk w piersi i słyszała swój świszczący oddech.

Nie pamiętasz już, co ci mówiła? - prychnął. - Na łożu śmierci kazała ci...

- Gwiżdżę na to!

Dawniej opierała się i płakała, ale nigdy nie przeciwstawiła się tak otwarcie. To mu się nie spodobało.

Mamy już nie ma - wyjąkała, trzęsąc się na całym ciele. Usiłowała wykrzesać w sobie coś nowego: odwagę do walki.

- Owszem, nie ma jej. - Nieoczekiwanie uśmiechnął się.

- W tym właśnie rzecz, Grace. Nie musimy się już zgrywać, ty i ja. Jesteśmy teraz sami... tylko we dwoje... i nikt się nie dowie... - Postąpił ku niej z błyskiem w oku, a gdy Grace zrobiła krok w tył, złapał ją za ramiona i jednym szarpnięciem zdarł z niej koszulę, rozrywając ją na pół. - O... tak lepiej, prawda? Precz z tym łachem... Tatuś chce tylko swojej małej Gracie... którą tak bardzo kocha.... - Jedną ręką zrzucił spodnie i slipy.

- Tato...

Był to przeciągły jęk żalu i wstydu. Grace zwiesiła głowę i odwróciła wzrok; widok jego erekcji był aż nadto znajomy. Łzy spłynęły jej po policzkach. On nic nie rozumiał. Od czterech lat robiła to dla matki, bo matka ją błagała. Przedtem ojciec ją bił, a Grace słuchała tego co noc przez ścianę. Rano matka próbowała ukryć sińce, mówiła, że upadła albo uderzyła się o drzwi łazienki, ale dla Grace wszystko było jasne. Nikt inny nie przypuszczał, że John Adams jest do tego zdolny. Biłby też i Grace, ale Ellen nigdy mu nie pozwalała. Nadstawiała się pod jego pięści, a Grace kazała zamykać się na klucz.

Ellen dwukrotnie poroniła z powodu pobicia, za drugim razem w szóstym miesiącu. Potem nie poczęła już więcej dzieci. John był brutalny, ale przy tym dbał, by sińce łatwo można było ukryć; zresztą Ellen nigdy by go nie wydała. Kochała go już w szkole, był najprzystojniejszym chłopcem wmieście, i wychodząc za niego uważała się za szczęściarę. Jej rodzice żyli w nędzy, a ona nawet nie zdała matury. Owszem, była piękna, lecz bez niego nie miałaby szans w świecie. Tak twierdził John, a Ellen mu wierzyła. W domu też ją bito i na początku to, co robił John, nie wydawało się niezwykłe ani straszne. Z biegiem czasu sytuacja się pogarszała, a do tego John groził, że ją rzuci, bo jest nic nie warta. Zgadzała się na wszystko, byle jej nie zostawił. Kiedy zaś Grace zaczęła dorastać i pięknieć, stawało się coraz bardziej oczywiste, czego chce John i czego wkrótce od niej zażąda. Potem Ellen zachorowała. Po drastycznej terapii nic mogła już sypiać z mężem. Powiedział jej bez ogródek, że musi coś wymyślić, żeby go zadowolić. A Grace miała trzynaście lat i była taka śliczna.

Matka wyjaśniła jej, że będzie to jakby dar. Grace może przecież uszczęśliwić tatusia i pomóc mamusi, i stać się przez to jeszcze pełniej członkiem ich rodziny. Zwłaszcza tatuś będzie ją kochało wiele mocniej niż przedtem. Grace najpierw nie rozumiała, o co chodzi, potem zaczęła płakać. Co by pomyślały o niej koleżanki? Tego nie wolno robić z własnym ojcem! Matka jednak twierdziła, że jest im to winna, że mamusia umrze, jeśli jej nie pomoże, a tatuś zostawi je na łasce losu. Nałożyła na ramiona Grace ołowiane brzemię odpowiedzialności. Dziewczynkę przygwoździł jego ciężar i groza, Nie czekali nawet, aż się zdecyduje. Tej samej nocy przyszli do jej pokoju, matka trzymała Grace i gruchała do niej. Później zaś John całował żonę i dziękował jej.

Od tej pory rozpoczęło się dla Grace piekło. Ojciec odwiedzał ją prawie co noc. Często sprawiał jej ból, a czasami myślała, że umrze ze wstydu. Cierpiała w samotności; matka po pewnym czasie przestała przychodzić z nim do jej pokoju. Nie było potrzeby; Grace znała już swoje obowiązki. Nie miała wyboru: kiedy się opierała, ojciec bił ją albo katował Ellen, nie zważając na jej chorobę i ból. Grace biegła wtedy za nim z krzykiem i przysięgała, że już będzie posłuszna. A on wciąż od nowa kazał to udowadniać. Przez ponad cztery lata robił z nią wszystko, o czym tylko mógł zamarzyć, traktował własną córkę jak haremową niewolnicę. Matka ograniczyła się do tego, żeby kupić Grace pigułki antykoncepcyjne.

Od tamtej pory Grace nie miała już przyjaciół. I przedtem bała się, że ktoś się dowie, iż ojciec bije matkę, ale teraz chowała się przed ludźmi, pewna, że dostrzegą w jej twarzy piętno zła. To, że uosobieniem zła był jej ojciec, nigdy naprawdę do niej nie dotarło. Aż do tej chwili. Gdy Ellen Adams przeniosła się do wieczności, Grace nagle jakby odzyskała wolność. Nie chciała tego robić, nawet przez pamięć matki. Zwłaszcza w tym pokoju. Nigdy dotąd ojciec nie ośmielił się brać jej w małżeńskim łożu. Czyżby spodziewał się, że zajmie miejsce matki, że teraz ona stanie się jego żoną? Nawet przemawiał do niej w inny sposób. Tak, to było jasne.

Jej gorączkowe prośby i błagania tylko bardziej go podnieciły. Jednym ruchem rzucił ją na łóżko dokładnie w to samo miejsce, gdzie jeszcze dwa dni temu - i przez wszystkie puste lata ich małżeństwa - leżała chora Ellen.

Grace zdała sobie sprawę, że była szalona, sądząc, że może pozostać z nim pod jednym dachem. Musi stąd uciec, ale najpierw musi przeżyć tę koszmarną noc. Nie pozwoli, żeby znów... Matka kazała jej być „dobra” dla ojca. Dosyć już korzystał z jej dobroci. Nie zrobi tego więcej... nigdy... nigdy...

Kiedy bezradnie machała rękami, ojciec kilkakrotnie uderzył ją w twarz, przygwoździł swym ciężarem, nogami szybko rozsunął jej nogi i wbił się w nią, zadając jej więcej bólu niż dotąd była w stanie sobie wyobrazić. Myślała, że ją zabije. Miała wrażenie, że wali w nią od wewnątrz miażdżąca pięść, jakby chciał jej udowodnić, że posiada ją na własność i może z nią zrobić, co mu się spodoba. Pokój wirował wokół niej, ojciec brutalnie miętosił jej piersi, gryzł usta, aż w końcu Grace zaczęła odpływać w stan bliski śmierci, która mogła przynieść wybawienie.

Równocześnie jednak wiedziała, że robi to po raz ostatni. Tylko cal dzielił ją od niebezpiecznej przepaści i nagle szamocząc się z ojcem pojęła, że walczy o życie. Przetoczyli się bliżej nocnego stolika matki. Dawniej stały na nim schludne rzędy fiolek, szklanka i dzbanek z wodą. Teraz nie było leków, wody ani szklanki, i nie było osoby, która z nich korzystała. Grace bezmyślnie wodziła ręką po blacie stolika, podczas gdy ojciec wciąż sapał i chrząkał. Szuflada otworzyła się niemal bez udziału Grace. Namacała w niej chłodną, gładką stal pistoletu, który John kupił żonie na wypadek, gdyby ktoś włamał się do domu. Nie odważyłaby się go użyć przeciw niemu; Ellen Adams ślepo kochała męża.

Palce Grace objęły metalowy przedmiot i uniosły go w górę. Chciała uderzyć ojca. Musiała go powstrzymać, obojętne jak, nim dojdzie do wytrysku. Nie mogła przeżyć tego jeszcze raz. Dzisiejsza noc uświadomiła jej, że taki miał być jej los przez resztę życia. Nie zdoła stąd odejść, ojciec nie pozwoli jej pójść do college’u ani gdziekolwiek indziej. Do śmierci będzie mu usługiwała.

W tym momencie oj ciec zadygotał i krzyknął; uderzyła w nią ciepła fala spermy. Grace skrzywiła się z bólu i odrazy. Ten znajomy, przeciągły okrzyk na nowo rozpalił jej nienawiść. Skierowała wylot lufy w jego stronę; ojciec podniósł głowę i zobaczył go.

- Ty mała kurwo! - wrzasnął, wciąż miotany drgawkami orgazmu. Nikt nigdy nie podniecał go tak jak Grace. Miał ochotę przenicować ją na wylot, powyrywać kończyny i szarpać zębami to ciało, które było owocem jego ciała. Wściekły, wyciągnął rękę, żeby wyrwać jej broń, a ona domyśliła się, co zamierza. Znów będzie ją bił - zawsze go to podniecało. Nie mogła pozwolić, by ponownie ją zgwałcił. W panice nacisnęła spust.

Pistolet wypalił z hukiem, oj ciec nagle wytrzeszczył osłupiałe oczy i runął, miażdżąc ją swoim ciężarem. Próbowała się uwolnić, ale był za ciężki. Po jej ustach i całej twarzy ściekała jego krew. Wreszcie, wytężając wszystkie siły, zepchnęła go z siebie. Przewrócił się na plecy; przestrzelone gardło wydało koszmarny gulgot, a otwarte oczy wpatrywały się w Grace.

- O mój Boże... mój Boże... wyjąkała, łapiąc ze świstem powietrze. Nie chciała go dotykać. Krew płynęła po łóżku, a w głowie Grace dźwięczały słowa matki: „Bądź dobra dla tatusia... bądź dla niego dobra.., opiekuj się nim.., zawsze dbaj o ojca...”

Zadbała o niego. Żył jeszcze, patrzył na nią, ale chyba był sparaliżowany. Skuliła się w kącie, trzęsąc się gwałtownie, i zwymiotowała na dywan. Potem zmusiła się, żeby podejść do telefonu i wykręcić numer centrali.

- Potrzebna mi karetka... karetka pogotowia... mój oj ciec jest ranny... postrzeliłam go... - Walcząc z dusznościami podała im adres. Ojciec wciąż leżał tam, gdzie upadł. Jego członek, ten narząd, który tak ją przerażał, którym torturował ją przez tyle lat, był teraz zwiotczały, mały i nieszkodliwy, podobnie jak i sam John Adams. Wyglądał żałośnie, jęczał, a krew nadal wypływała mu z krtani.

Kiedy przyjechała policja, Grace dusiła się w kącie w ataku astmy. Była naga, w ręce wciąż trzymała pistolet.

- O Boże... - rzekł cicho pierwszy policjant, który wszedł do pokoju. Potem zobaczył Grace i odebrał jej broń. Ktoś okrył ją kocem, widząc ślady pobicia, krew rozsmarowaną po całym ciele i wyraz oczu. Wydawała się obłąkana. Przebyła drogę do piekła i jeszcze stamtąd nie powróciła.

Gdy przyjechała karetka, oj ciec ciągle żył, ale kula przerwała mu rdzeń kręgowy i utkwiła w płucu. Był całkowicie sparaliżowany, nie mógł mówić. Kiedy go wynosili, oczy miał zamknięte i ledwie oddychał; podawano mu tlen.

- Wyjdzie z tego? zapytał oficer policji.

- Trudno powiedzieć bąknął sanitariusz, po czym dodał półgłosem: - Mało prawdopodobne.

Odjechali na syrenie, a starszy oficer pokręcił głową. Znał Johna Adamsa od liceum. To John pomógł mu uzyskać rozwód. John to bombowy facet... Co tu się, na Boga, stało? Oboje byli nadzy, ale to mogło nic nie znaczyć. Widocznie w tym domu sypiano bez piżam. Dziewczyna jest wyraźnie niezrównoważona. Może śmierć matki była dla niej zbyt silnym wstrząsem, może winiła za to swego ojca... Cokolwiek zaszło, dowiedzą się tego w czasie śledztwa.

- Co z nią...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin