Romanse sprzed lat 017 - Enoch Susanne - Kradzione pocałunki(1).doc

(1582 KB) Pobierz

Suzanne Enoch

Kradzione pocałunki

„Stolen Kisses"

Z angielskiego przełożyła Anna Wojtaszczyk

1

Jonathan Faraday, markiz Dansbury, podniósł wzrok na budynek, który miał przed sobą, i zmarszczył brwi. Przygnębiająco szacowna i z zewnątrz, i od wewnątrz budowla stała w tej części Londynu, którą rzadko odwiedzał. Również i tego wieczoru z wielkim zadowoleniem trzymałby się od niej z daleka. Zerknął spod oka na swoją kochankę.

– Tak tępego pomysłu jeszcze chyba nigdy nie miałaś.

– Nonsens – łagodziła beztrosko lady Camilla Maguire, chociaż wyraz jej twarzy przypominał minę pogromcy, który stawia czoło rozdrażnionemu lwu. – A tak czy owak, to ja wygrałam tamto rozdanie. Obiecałeś, że spędzimy wieczór, gdzie tylko sobie zażyczę.

– Kiedy pozwoliłem ci wygrać, zakładałem, że będziesz miała ochotę na Ogrody Vauxhall albo może któreś z karcianych przyjęć u Antonii. – Przeprowadzając przyjaciół przez otwarte, dwuskrzydłowe drzwi, pochylił się ku Camilli. – Albo jeszcze lepiej moją sypialnię – ciągnął dalej; te słowa wyszeptał jej prosto do ucha, podejmując ostatnią próbę, by zmieniła decyzję.

– Przestań, ty niegrzeczny chłopcze – zbeształa go Camilla z uśmiechem, który ani trochę nie ukrywał jej irytacji.

– A czemuż to miałbym przestać? Nie miałem pojęcia, że poprowadzisz mnie prosto do Hadesu.

– Jacku, Almack w niczym Hadesu nie przypomina. Proszę cię, bądź grzeczny. – Camilla szarpnęła go za rękaw i wciągnęła do szatni; jej brązowe oczy ze zniecierpliwieniem spoglądały na niego spod starannie rozburzonych, płomiennie rudych włosów.

Jack uniósł w jej kierunku jedną brew. Niewiele trzeba było czasu, by zaczęły go nudzić ograniczone ambicje Camilli i jej łatwe do przewidzenia pragnienia; ona również najwyraźniej czuła się znużona jego sarkazmem i zjadliwym cynizmem – niewątpliwie stąd ta wieczorna eskapada. Ale mimo to mniej było kłopotliwe zatrzymanie jej przy sobie, niż podejmowanie jeszcze raz w tym sezonie wysiłków związanych ze zdobyciem nowej kochanki. Spędziwszy zaledwie miesiąc w mieście, stracił już rachubę.

– Pozwolę sobie być innego zdania – z determinacją mówił przyjaznym tonem. – Almacku od Hadesu niemal nie sposób odróżnić. I tu, i tam potępione, schwytane w wieczystą pułapkę dusze zawodzą i wirują całymi stadami.

Ernest Landon, trzeci z ich czteroosobowego towarzystwa, zachichotał w typowy dla siebie, pochlebny sposób, kiedy wchodzili do głównej sali.

– Dobrze powiedziane, Dansbury. Potępione, zawodzące dusze. Ha, ha.

Chociaż była połowa czerwca, Londyn wciąż jeszcze tkwił w szponach zimowego chłodu, więc upalny podmuch z zatłoczonych, hałaśliwych sal powinien był sprawić im przyjemność. Ale kiedy tuż za ciepłem napłynął zapach potu, Jack znalazł potwierdzenie swojej analogii z piekłem. Obietnica obietnicą, a im szybciej się stąd wydostanie, tym lepiej.

– Proszę cię, nie rób trudności, Jack – błagała go znowu Camilla. – To jest przyzwoite towarzystwo.

– Wiem. Odrażające, nieprawdaż? – Jack skinął głową. Ociężałość szła zawsze w parze z Almackiem, robili wrażenie bliskich przyjaciół, i kiedy Jack rozejrzał się po sali, nic nie przemawiało za tym, by ten ich związek uległ rozluźnieniu. Na widok markiza kilka osób obrzuciło ich zdumionym spojrzeniem; odpłacił im tą samą monetą i udawał, że nie zwraca uwagi na mamrotane półgłosem komentarze. Gdyby nie to, że nosił tytuł markiza, ta mała skandaliczna grupka nie zostałaby nigdy wpuszczona na otaczane wielkim szacunkiem, śmierdzące obrzydliwie salony Almacka.

Ogden Price wyjął z kieszeni srebrne puzderko i otworzył je.

– Wiesz co, Dansbury, mógłbyś choć raz postarać się spędzić wieczór w sposób możliwy do przyjęcia dla towarzystwa – powiedział bezceremonialnie, wziął szczyptę tabaki i zażył. – Ostatecznie nie umrzesz przez coś takiego, a twojej reputacji to też raczej nie poprawi.

Jack zaczął mu odpowiadać, potem przerwał, jego ciekawość została pobudzona; Price niemal tak samo nie lubił Almacka jak markiz. Odniósł więc wrażenie, że Landon i Price musieli mieć jakieś ukryte cele, by mu towarzyszyć. Przyjrzał się przyjacielowi, zwrócił uwagę na jego niespokojne, szare oczy i na to, że nie wiedzieć czemu fascynuje go własna tabakierka.

– Kim ona jest, Price? – Podszedł o krok bliżej, żeby było go słychać poprzez tony hałaśliwego kontredansa i pytlowanie setki języków.

Price spojrzał na niego przelotnie, potem opuścił wzrok.

– Nikim – odparł zbyt szybko i zatrzasnął tabakierkę. – Po prostu taka ładna buzia. – Srebrne puzderko zniknęło w jego kieszeni. – Człowiekowi wolno chyba podziwiać.

– Zaiste, wolno – zgodził się Jack znacznie podniesiony na duchu. Jeżeli Ogden znalazł jakiś object d'interet, może przynajmniej spodziewać się odrobiny dobrej zabawy, zanim umknie z powrotem w bliższe sobie, bardziej mroczne zakątki Londynu. – A czy ta godna podziwu ładna buzia jakoś się nazywa?

– Jacku, zatańcz ze mną – przerwała im Camilla i wsunęła mu rękę pod ramię; jej ciepła bliskość wydała mu się dusząca w zabójczo skwarnej sali.

– Nie. Rozmawiam z Pricem. – Życzył jej dobrze i miał nadzieję, że szybko znajdzie sobie do towarzystwa kogoś mniej zgryźliwego, ale nie miał ochoty wychodzić na durnia, kiedy tego kogoś będzie szukała.

– Ja chcę tańczyć – upierała się Camilla, ocierając się biustem o jego rękę.

Ten jej ruch bardziej go drażnił niż podniecał.

– Kontredansa? Nawet twój niemały urok nie skłoni mnie, moja droga, żebym wkroczył w tę piekielną otchłań.

– Brutal.

Camilla wydęła wargi, ale nie rozluźniła chwytu. Gdyby nie to, że jej uścisk był szokująco intymny jak na sale Almacka, byłby jej rękę strząsnął. Zamiast tego skierował uwagę na Price'a, całkowicie pochłonięty dociekaniem prawdy.

A więc, mój chłopcze...

– Jacku – zaprotestowała znowu Camilla.

– Lady Maguire, proszę, ja zatańczę z panią – zaproponował Ernest, okazując większą niż zwykle wnikliwość.

Camilla prychnęła, a potem beztrosko ujęła dłoń Landona.

– Mamy tu dziś wieczór przynajmniej jednego przyzwoitego dżentelmena.

– Lepiej żeby był nim Landon niż ja – wycedził przez zęby Jack, przypatrując się, jak Camilla odchodzi.

Lady Maguire miała być może ochotę spędzić wieczór w przyzwoitym towarzystwie, ale z pewnością nie ubrała się odpowiednio. Wiśniowo-szara suknia odbijała jaskrawą niczym krew plamą od przypominających mdłe kwiaty wyblakłych gości, a kiedy głęboko dygnęła, ruch ten miał ujawnić przed partnerem jej uroki – i efektywnie zaanonsować proponowane przez nią usługi.

Jack obejrzał się na Price'a. Ludzie patrzyli na niego z pewną obawą, ale przez ostatnie kilka miesięcy bardziej groziła mu śmierć z nudów niż od ostrza przeciwnika w pojedynku. Dręczenie Ogdena przynajmniej trochę go rozerwie.

– A więc pozwól, że powtórzę: kim jest twoja tajemnicza czarodziejka, Price?

– Daj spokój, Dansbury – odparł Price wyraźnie poirytowany. – Nie warte to tego żartu, w który chcesz sprawę obrócić. A poza tym „patrzeć" niekoniecznie znaczy „pożądać". Podziwianie kobiety przypomina podziwianie posągu: można poznać się na miłych dla oka kształtach, nie pragnąc dokonać zakupu.

Jack uniósł obydwie brwi w górę.

– Teraz czuję się autentycznie zafascynowany. Nigdy jeszcze nie słyszałem, żebyś wypowiedział słowa: „ładna, godna podziwu i miła dla oka" w stosunku do jednej i tej samej kobiety. Powiedzże mi, jak ona się nazywa.

Price zerknął na niego spode łba, potem pokazał na zgiełkliwe stadko młodych dam, które zebrały się pod ścianami sali i czekały, aż je ktoś poprosi do tańca.

– Idź ponaprzykrzać się trochę tym niewiniątkom – warknął.

– Lis przedkłada kury nad kurczęta – odparł rozbawiony Jack. Te wdzięczące się, bezrozumne stworzenia były tak naiwne, że jego reputacja wydawała im się romantyczna, a do tego tak sztywne i niezdarne, żeby nie warto się było za nimi uganiać. – Obawiam się, że musisz znaleźć coś lepszego, by odwrócić moją uwagę. Tegoroczne gąski nie są ani trochę bardziej obiecujące niż zeszłoroczne.

– Na miłość boską, Dansbury. Miejże litość – westchnął Price.

– Nigdy. Czemu nie oszczędzisz nam obu fatygi, bo przecież i tak cię w końcu zamęczę, i nie pokażesz mi jej?

– Jeszcze jej tu nawet nie ma. – Price z roztargnieniem skinął na lokaja obładowanego kieliszkami ratafii. Wziął jeden, a drugi wepchnął Jackowi w dłoń. – Słuchaj, czy to nie lord Hunt tam stoi? Wydawało mi się, że wciąż jeszcze jest w Indiach.

Jack nawet nie zadał sobie trudu, by się obejrzeć.

– Wrócił ponad tydzień temu. Oskubałem go już na niemal czterysta funtów przy kartach, a jemu wciąż się wydaje, że dobrze się bawi. Nie zmieniaj tematu. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że to przez tę dzierlatkę przyłączyłeś się do naszej eskapady na tereny przyzwoitego towarzystwa i przez nią nie miałeś ochoty pierzchnąć do Haremu Jezabel, kiedy mieliśmy taką okazję.

– Nie, to nie przez nią. Ty...

– Nie? Coś z nią nie w porządku? Może zezuje, a może ma pieprzyk w jakimś fatalnym miejscu? – Uśmiechnął się szeroko, widząc niby to gniewne spojrzenie Price'a. – Jakieś widoczne znamię, niedostatecznie rozwinięte łono albo może sepleni, garbi się, łysieje...

– Rany Lucyfera, Dansbury! Daj że spokój! – Z niewysłowioną irytacją Price dźgnął palcem w kierunku wejścia. – Proszę... właśnie się pokazała. A teraz zabaw się i miejmy to już z głowy.

Jack odwrócił się, kątem oka zauważył białą sukienkę i rzucił przyjacielowi przelotne, pełne udawanej grozy spojrzenie.

– Debiutantka? Wstydziłbyś się, Price, żeby zadurzyć się w młodej i niewin...

Na jakieś dziesięć uderzeń serca zamilkły krzykliwe dźwięki kontredansa, gdaczący śmiech stojącej obok lady Pender, szuranie nóg tancerzy po wyfroterowanej podłodze, a nawet zniknął sam Almack. Szmaragdy, pomyślał Jack... jej oczy mają kolor szmaragdów. Stała w drzwiach i zerkała na zatłoczoną salę, jakby chciała znaleźć tam jakąś znajomą twarz. A potem to zielone, połyskliwe spojrzenie padło na niego i Jack poczuł się tak wstrząśnięty, że niemal zęby mu zaszczekały. Powoli wciągnął powietrze i też na nią patrzył. Na wpół oszołomiony, nie mając ani chęci, ani sił odwrócić wzroku, ogarnął spojrzeniem resztę jej postaci. Włosy ciemne jak najczarniejsza noc upięte miała na czubku głowy w zawiłą, modną plątaninę, z której wymykało się kilka pasemek, tworząc ramę dla wysokich policzków. Kontrast hebanu z gładką, śmietankową cerą był tak uderzający, że przypominała rzeźbę, twór artysty przedstawiającego doskonałość. Ale oczy miała błyszczące, pełne ciekawości i bardzo żywe. Wydało mu się, że patrzą one na niego Z tym samym płochliwym skupieniem, jakie sam odczuwał. Delikatny, różowawy rumieniec musnął jej policzki, wargi wygięły się w uśmiechu – a potem przesłonili ją tańczący goście.

– „Aniołowie Pana Zastępów, miejcie mię w swojej opiece!"* – zamrugał powiekami Jack.

– „Hamlet"? – zareagował Price. Jack aż podskoczył.

– Słucham?

– Cytowałeś „Hamleta". Musisz być pod wrażeniem.

– Ach. – Jack oparł się pokusie, żeby znowu popatrzyć w jej kierunku i zamiast tego pociągnął łyk brzoskwiniowej ratafii. Na szczęście trunek był naprawdę okropny. – Dobry Boże. – Popatrzył wilkiem i oddał kieliszek lokajowi. Zanim się znowu odwrócił do Price'a, jego twarz przybrała typowy, cyniczny wyraz, chociaż czuł, jak tuż pod skórą niczym gorączka krąży ostre podniecenie i oczekiwanie. – To tylko dlatego, że przez ciebie już zacząłem sobie wyobrażać przeróżne okropieństwa. Nie spodziewałem się niczego w najmniejszym stopniu... atrakcyjnego. Kim ona jest? – Nie był się w stanie powstrzymać i odwrócił się, by jej znowu poszukać wzrokiem.

– Ja... hm...

– Powiedziałeś, że nie jesteś zainteresowany zakupem. – Tak silne, palące zainteresowanie było dla niego czymś całkowicie nietypowym, ale ignorować się go nie dało. Kiedy dziewczyna spojrzała znowu w jego kierunku, a potem powiedziała coś do swojej młodej towarzyszki, wiedział, że ona je również odczuła. Jeżeli miała serce w piersi i choć szczyptę rozumu w głowie, musiała coś poczuć. – No więc, kto to jest?

– Lodowa Dama – rozległ się obok niego jakiś głos. Camilla wróciła i oplotła ręką jego ramię. – Popatrz. Goni za nią połowa lordów londyńskich. Powiadają, że Nance już się jej oświadczył.

 

·              „Hamlet"; wszystkie cytowane utwory w przekładzie Józefa Paszkowskiego (przyp. tłum.).

 

Najwyraźniej żaden zamożny dżentelmen nie zainteresował się obfitymi urokami lady Maguire; Jack zmarszczył brwi, przekonał się, że w tej chwili jej nieprzerwana bliskość działa mu na nerwy. Zwrócił znowu uwagę na dziewczynę. Tłum panów konkurujących o miejsce na jej karnecie był dosyć duży – a do tego większość z nich nie była szczególnie młoda.

Przemknął mu przez myśl jeszcze jeden wers z Szekspira – coś o „śnieżnym gołębiu wśród kawek"* – ale stanowczo powstrzymał się od wygłoszenia go. Może i cierpi na delirium będące skutkiem przegrzania sali, ale starczyło mu przytomności, by zauważyć, że delikatny kwiatowy wzór zdobiący jej kremową suknię ma dokładnie ten sam szmaragdowy odcień co jej oczy i że wstążka wpleciona w czarne włosy i pantofelki o miękkiej podeszwie, które wyglądały spod spódnicy, są w tym samym soczystym kolorze. I wystarczyło mu przytomności, by wiedzieć, że ma ochotę na coś więcej niż tylko samo patrzenie. Patrzeć sobie mogły te inne wstrętne typy na sali.

– Nadęta gromada krążących sępów.

– A czego się spodziewałeś? – odparła Camilla, szepcząc mu te słowa prosto w ucho; zwrócił uwagę na kogoś innego, więc jego towarzystwo wydawało się teraz nieskończenie bardziej pociągające. – Dla Lilith Benton liczą się tylko ci najbardziej szacowni, nikt inny.

– A to ciebie wyklucza, co, Jacku? – zachichotał Ernest.

– Lilith Benton – powtórzył cicho Jack. Stała razem z przyjaciółką, dosyć wysoką dziewczyną o kręconych blond włosach, którą niejasno przypominał sobie z poprzedniego sezonu, obydwie rozmawiały ze swymi wielbicielami i szeptały coś do siebie. – Kim jest ta dziewczyna obok niej?

– Wydaje mi się, że to panna Sanford – podsunął Ernest.

– Tak, to ona. – Jack z roztargnieniem skinął głową, wyplątując się z objęć Camilli. – Przeproszę was na chwilę. Zdaje mi się, moja droga, że wobec ciebie spełniłem już swoje obowiązki na ten wieczór.

Camilla zamknęła wachlarz z gniewnym trzaskiem, ale wiedziała, że nie powinna protestować; Jack odwrócił się i ruszył przez zatłoczoną salę.

Nie miał wątpliwości, że towarzyszka panny Benton zdążyła jej już przekazać szeptem mnóstwo przerażających szczegółów dotyczących jego charakteru. Chociaż trudno byłoby mu z tym polemizować, akurat tego wieczoru nie czuł się szczególnym potworem. Zwykle wystarczyło kilka uśmiechów i komplementów, by rozkrochmaliła się przy nim nawet najbardziej doświadczona dama, a na dzierlatkę na pewno aż tak się wysilać nie będzie trzeba. Zresztą dzierlatka czy nie dzierlatka, dziewczyna była znakomita.

Jack zignorował dwóch mężczyzn stojących bezpośrednio za nią, którzy musieli być ojcem i bratem, i przystanął przed jej towarzyszką.

– Panno Sanford. – Uśmiechnął się czarująco i ujął palce młodej damy.

Patrzyła na niego z otwartymi ustami.

– Jakże miło znowu panią widzieć. – Wypuścił jej dłoń, a ona szarpnęła ją w tył jak oparzona. – Miałem nadzieję, że zechce mnie pani przedstawić swojej ślicznej towarzyszce.

– Och... ja... pan... – wyjąkała panna Sanford. Chociaż Jack wyczuwał obecność stojącej obok młodej damy, nie chciał na nią patrzeć, dopóki nie będzie mógł się do niej odezwać i ująć jej dłoni. Ogromnie pragnął jej dotknąć, czuł niemal, jak przepływa między nimi ciepło. Powoli zaczerpnął powietrza, z radością witając niezwykłą żądzę krążącą z krwią po żyłach.

– Niech pani będzie tak łaskawa – przypochlebiał się.

– Tak... och, tak – udało się w końcu wykrztusić pannie Sanford, która gwałtownie się zaczerwieniła. – Lil, pan... markiz Dansbury. Mi... milordzie, panna Benton.

Jack w końcu odwrócił się, żeby na nią popatrzeć. Była niższa niż mu się wydawało, niemal o głowę niższa od niego. Czarująca, drobna i szczupła, a jej łono aż się prosiło, żeby na jego cześć układać wiersze. Wzrok markiza przesuwał się po niej od dołu do góry, zauważając każdy szczegół, jakby naprawdę była dziełem sztuki. Kiedy doszedł do warg, zawahał się, nie tylko dlatego, że były pełne, czerwone i że miał ochotę poczuć ich smak, ale ponieważ były zaciśnięte w wąską, prostą linię, kompletnie sprzeczną z kuszącym spojrzeniem, którym go wcześniej obdarzyła.

– Panno Benton – powiedział, kiedy wreszcie spojrzał jej w oczy. – Miło mi panią poznać. – Sięgnął po jej dłoń, ale ona lekko się wzdrygnęła, schowała obie ręce za siebie i cofnęła się o krok, po czym spojrzała mu prosto w oczy szmaragdowym spojrzeniem.

– Doceniam to, że kiedy już pan dosyć... starannie obejrzał moją osobę, uznał pan mnie za godnego pana rozmówcę, milordzie. Ja jednakowoż przyjrzałam się pana reputacji... i przekonałam się, że jest pan kimś, z kim nie życzę sobie rozmawiać. Zegnam. – Odwróciła się do niego plecami i odeszła, by przyłączyć się do swoich wielbicieli.

Jack stał przez moment jak wryty; czuł się oszołomiony. Ta dzierlatka ośmieliła się zrobić mu afront. Panna Sanford wyjąkała coś niezrozumiałego, szybko przed nim dygnęła i również się pospiesznie oddaliła. Na jej ruch Jack się ocknął, zerknął na swoją wciąż jeszcze wyciągniętą dłoń i powoli ją opuścił.

Miał opinię człowieka wyuzdanego, w efekcie dla co bardziej śmiałych pań domu był mile podniecającym gościem, przy tych nieczęstych okazjach, kiedy uczęszczał na ich bale i wieczorki. Kobiety mogły podchodzić do niego ostrożnie, ale nigdy nie rzucały mu zniewag prosto w twarz. Nie było wątpliwości, że afront zauważono; do jego uszu już dochodziła fala cichych chichotów, która rozeszła się po sali. W głębi piersi markiza zapłonęły mroczny gniew i frustracja i oba te uczucia przepłynęły z krwią do zaciśniętych dłoni. Ona również wyczuła, jak są dla siebie pociągający; wiedział to. I właśnie zrobiła afront człowiekowi, któremu afrontów robić nie należało.

Jack sztywnym krokiem wrócił do swoich przyjaciół.

Price rzucił jedno spojrzenie na jego twarz i zaczął potrząsać głową.

To przecież jeszcze dzieciak, Jacku. Daj jej spokój.

– Dlaczego nazywają ją Lodową Damą? – sztywno zapytał markiz Camillę.

Camilla leniwie się uśmiechnęła.

– Przecież tak bardzo lubisz wiedzieć wszystko na bieżąco, nie mogę wprost uwierzyć, że o niej nie słyszałeś. Jej matką była Elizabeth Benton, wicehrabina Hamble. – Uniosła umalowaną brew w kierunku jego nadal zachmurzonej twarzy. – Nie wiesz? Wstydź się, Jacku. Lady Hamble to ta, której uwagę zwrócił na siebie hrabia Greyton i która sześć albo siedem lat temu uciekła z nim od swojej rodziny.

To wyjaśniało jego niewiedzę.

– Byłem we Francji – powiedział. Uśmiech Camilli przybladł. – Mów dalej.

– Jacku – zaczął znowu Price. Landon strzelił palcami.

– Przypominam sobie. Greyton potrzebował potężnego rulonu banknotów, żeby się wymknąć wierzycielom; stał na krawędzi bankructwa. Myślał, że lady Hampton jest dobrze nadziana i zdobył ją. A tymczasem okazało się, że wszystko jest zapisane na jej męża, a ona grosza nie ma. Zostawił ją w Lincolnshire i w tydzień później ożenił się z lady Daphne Haver, która ma zajęczą wargę. Jej papa był taki szczęśliwy, że się jej pozbył, iż popłacił długi Greytona.

– Lord Hamble wywiózł rodzinę z Londynu – podjęła opowieść Camilla. – Kiedy jego żona wróciła, błagając, żeby ją przyjął z powrotem, odprawił ją. W kilka miesięcy później na coś tam zachorowała i umarła, ale on się od tamtej pory jeszcze w mieście nie pojawiał. A teraz, kiedy Lodowa Dama dorosła, ma za zadanie przywrócić dobre imię rodzinie. – Prychnęla. – I wierz mi, że to coś w sam raz dla niej: panna „chodząca przyzwoitość".

Markiz ponownie spojrzał na drugą stronę sali. Dziewczyna tańczyła walca z hrabią Nance i Jack spode łba przyglądał się parze przez kilka chwil. Od tego afrontu nawet nie zerknęła w jego kierunku; może myśli, że się go pozbyła. To drugi błąd popełniony przez nią tego wieczoru.

– Czy ten człowiek, który z nią przyszedł, to jej ojciec? Lady Maguire kiwnęła głową.

– A ten drugi to jej brat, William.

– To właśnie jego oskubałem na dwieście funtów w Klubie Marynarki przed paru dniami – poinformował Landon. – Chłopak bladego pojęcia nie ma o kartach. – Szeroko się uśmiechnął. – Mam się z nim później spotkać u Boodle'a.

– Jacku – błagalnie odezwał się znowu Price – na litość boską, ni...

– Powiedziałeś, że nie jesteś zainteresowany kupnem – uciął Dansbury. – Czy coś się zmieniło?

– No, nie – wykręcał się Price – ale nie masz chyba zamiaru...

– No to daj spokój albo idź sobie – ciągnął dalej ponuro Jack. Zmusił się do mrocznego, lekkiego uśmiechu. – Zwierzyna mnie zainteresowała.

– Wiedziałem – zachichotał Landon. – Wkrótce przestanie być szacowną panną. – Odwrócił się do Price'a. – Zakład o sto funtów, że Lodowa Dama będzie grzała łóżko naszego Pikowego Waleta, zanim się skończy sezon.

– To maleństwo o drobnych piersiach? – roześmiała się szorstko Camilla. – Jack nie zawracałby sobie nią głowy. Poza tym ona nie ma ochoty, żeby ją ogrzać. Nienawidzi figielków i już się martwi, że jej brat schodzi w Londynie na złą drogę. – Szarpnęła Jacka za rękaw. – Chodźmy – nakłaniała go. – Przecież i tak ci się tu bardzo nie podoba.

Jack rzucił okiem na brata panny Benton. Wyglądało na to, że wysoki, jasny szatyn przyjechał tu prosto po studiach, a sądząc z jego miny gryzł wędzidło, żeby wreszcie wdać się w jakąś śmiałą i brawurową przygodę.

– Takie figle i schodzenie na złą drogę to moja specjalność, moja droga. – Uwolnił się od lady Maguire. – Może będę mógł podać mu pomocną dłoń.

– Jacku – zawodziła Camilla.

– Nie martw się, Cam. Price odprowadzi cię do domu. – Zakonotował sobie w myśli, że powinien rano przesłać jej jakiś diamentowy drobiazg; uśmierzy nim tę niewygodną dla siebie zazdrość, no i dzięki prezentowi Camilla będzie siedziała cicho, dopóki nie trafi się jej następna miłość do grobowej deski.

Jack potrafił być bardzo cierpliwy i miał nieodwołalny zamiar doprowadzić do tego, by Lodowa Dama przed końcem sezonu bez reszty się stopiła. Przez myśl przemknął mu następny wers z Szekspira i markiz uśmiechnął się ponuro.

– „... wołając: biada! A psy wojny głosowi temu odpowiadać będą" – wyrecytował, a potem puścił oko do Ernesta.

-         Coś mi się zdaje, że przyłączę się u Boodle'a do ciebie i młodego Williama Bentona.

2

– Patrz, tam siedzi Mary Fitzroy. – Penelopa Sanford pochyliła się, żeby szepnąć to Lilith Benton wprost do ucha. – Jak myślisz, czy słyszała o tym, co stało się wczoraj wieczorem?

– Cśś, Pen. – Lilith patrzyła prosto przed siebie w stronę fortepianu, na którym lady Josephine Delpont grała właśnie „Dla Elizy". Utwór należał do szczególnie ulubionych, chociaż wykonanie było przeciętne. – Słucham.

– Ale Lil, Mary chyba zemdleje, jak się dowie, co powiedziałaś markizowi Dansbury'emu.

Lilith z udawanym westchnieniem zerknęła na przyjaciółkę.

– Byłabym naprawdę zadowolona, gdybyś nie wspominała już nigdy więcej ani o zeszłym wieczorze, ani o markizie Dansburym – powiedziała zduszonym głosem. – To tylko przelotne, niemiłe spotkanie, które już mamy za sobą.

– To było coś niebywałego – upierała się Penelopa. – Żałuję, że ja nie okazałam się taka zuchwała.

– Wcale nie byłam zuchwała – zaprotestowała Lilith i ściągnęła brwi. Siedząca po jej drugiej stronie ciotka Eugenia prychnęła i spiorunowała ją wzrokiem. Lilith szybko przybrała całkowicie obojętny wyraz twarzy i wyprostowała się. Jak już tysiące razy zwracała jej uwagę ciotka, podczas popisu nie wolno pozwalać sobie na ściąganie brwi, by inni nie pomyśleli, iż zazdrości wykonawcy.

Kiedy utwór dobiegł końca, Lilith przyłączyła się do grzecznościowych oklasków, a Eugenia Farlane wstała.

– Możecie, dziewczęta, przejść do stołu z przekąskami – pouczyła je, jak zwykle twardo i sucho. – Oczywiście, proszę tylko delikatnie skubać małe kęski. Ja muszę pójść pogratulować lady Delpont wspaniałego popisu lady Josephine. – Jej bladą, szczupłą twarz zniekształcił przelotny grymas. – Można mieć tylko nadzieję, że ostatni utwór lepiej będzie dobrany do jej zdolności.

Lilith dygnęła.

– Tak, ciotko.

Jak tylko ciotka zniknęła im z oczu, Penelopa pociągnęła Lilith za rękę.

– Chodź, pójdziemy poszukać Mary.

– Pen, nie – odpowiedziała rozdrażniona Lilith. – Im szybciej ten incydent zostanie zapomniany, tym lepiej.

Pen z szerokim uśmiechem złożyła dłonie na piersi, niczym diva operowa:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin