Lumley Brian - Nekroskop 11 - Najezdzcy.doc

(1824 KB) Pobierz

 

najeźdźcy
brian lumley

Tłumaczenie:
Robert Palusiński

vis-à-vis

etiuda

Kraków 2006


Tytuł oryginału : Necroscope : Invaders

Copyright © by Brian Lumley, 1999


Dla Dave'a McDougle, Ralpha Jessie, Robba Coutinho, Monte Z. Ogle, Sarah Fitton i Heather Allen, przyjaciół i czytelników, którzy od dawna obcują z moimi książkami, co, mam nadzieję, potrwa jeszcze długo...

 


Zawartość

CZĘŚĆ PIERWSZA:  Jak              12

I Zobacz stfora              13

II Mroczni mieszkańcy              22

III Pożar              32

IV Zabawki i duchy              43

V Historia Jake'a              53

VI Dalszy ciąg historii Jake'a              62

VII Jeszcze więcej gadżetów i duchów              72

VIII Pan Miller i kłopoty ze snami              82

CZĘŚĆ DRUGA:  Dlaczego              93

I Regresja              94

II Akta wampirów              103

III Historia Lidesciego              113

IV Dalszy ciąg historii Lardisa              121

V Historia Traska              129

VI Odejście Zek              136

VII Kostnica              145

VIII Spotkanie umysłów              154

CZĘŚĆ TRZECIA:  Początek              167

I Przemyślenia              168

II Historia Koratha              180

III Malinari              190

IV Ciemni Lordowie z Krainy Gwiazd              199

V Ciemna Lady i jeszcze ciemniejszy Lord              206

VI Ocaleni              210

VII Wojna Nathana              222

VIII Synchroniczność              232

IX Znowu synchroniczność              243

X Dylematy, sny i mowa umarłych              253

XI Psychiczny smog!              264

CZĘŚĆ CZWARTA:  Piekło              275

I Wampiry              276

II Sen i gra słów              288

III Cisza...              300

IV ...przed burzą              312

V Szturm              324

VI Pułapka!              338


Prolog

Jethro Manchester zbudował w Xanadu kopułę rozkoszy, a właściwie kasyno o nazwie Kopuła Rozkoszy. Jednak miało to miejsce przed laty i od tego czasu szczęście odwróciło się od Manchestera. Obecnie zarówno kasyno, jak i ośrodek sportów górskich w Xanadu należał do Arystotelesa Milana. Nowy właściciel postanowił wprowadzić pewne zmiany w wyglądzie budynków.

Kasyno faktycznie było wielką kopułą wykonaną ze szkła i chromu zlokalizowaną na płaskowyżu w australijskich górach Macphersona. Choć zaszło już słońce, to prace nad przystosowaniem Xanadu do wizji nowego właściciela nie ustawały. Za kilka dni miało nastąpić otwarcie obiektu. Na samym szczycie kopuły mieściły się prywatne apartamenty Milana, który osobiście doglądał przebiegu prac. Jednak obecność Milana przeszkadzała Derekowi Hinchowi, a właściwie go denerwowała.

Hinch był malarzem i dekoratorem wnętrz, jednak powoli zaczynał się czuć bardziej jak robotnik pracujący na wysokościach. Wewnątrz kopuły nie było tak źle... upadek nie groził poważnymi obrażeniami, gdyby popełnił klasyczną pomyłkę związaną z chęcią cofnięcia się o kilka kroków w celu podziwiania swojej pracy. Jednak na zewnątrz odległość od ziemi wynosiła jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt stóp, a to budziło niepokój. Dzięki Bogu prace na zewnątrz zostały już zakończone.

Ale żeby na czarno? Malować okna na czarno, i to po obu stronach? To nie miało żadnego sensu. Mr Milan musiał być jakimś ekscentrykiem, trochę pomylonym, tyle że strasznie nadzianym, a przez to potężnym.

Do tego ta muzyka... pokręcona, przerażająca, niekończąca się muzyka!

Na końcu długiego, skręcającego pod niewielkim kątem baru pokrytego mahoniową sklejką stała świecąca, stara szafa grająca. Kiedy Milan nie miał nic do roboty, siadał z drinkiem w ręku w fotelu obok szafy i słuchał muzyki... tych samych melodii czy piosenek, albo muzyki, i trwało to bez końca. Hinch siłą rzeczy był także zmuszony do słuchania, co doprowadzało go do obłędu!

Nie chodzi o to, że Hinch nie lubił swojej pracy, bardzo chętnie ją wykonywał i to zlecenie bardzo mu odpowiadało, ale konieczność słuchania każdego kawałka po trzydzieści lub czterdzieści razy z rzędu przez siedem kolejnych nocy przekraczała jego możliwości. Dzięki Bogu robota miała się już ku końcowi!

No i te noce! Diabli nadali! Czy naprawdę nie można było pracować za dnia? Do diabła! Czy Milan, podobnie jak inni pokręceni milionerzy, nie mógł spać w nocy? No i psiakrew dlaczego musiał wysłuchiwać tej piekielnej muzyki właśnie podczas pracy?

Co on tam teraz puszczał? Różne melodie zlewały się w głowie Hincha w jedną kakofonię. Nie bardzo wiedząc, co w danej chwili jest grane, Hinch potrafił przewidzieć następny kawałek. Pan piękny-bogaty-popierdoleniec Milan włączał kolejne utwory według pewnego porządku. Dla Hincha był to jednak porządek wynikający z nieporządku, coś zbyt zagmatwanego, jak na sposób pojmowania Hincha.

Aha, ten pamiętam - Taniec Zorby! Bazuki, szybkie bicie w bębny i Anthony pieprzony Quinn tańczący na plaży! Grecki kawałek, który był równie stary jak maszyneria, która przywracała go do życia. Jeden z tych utworów, które nigdy nie umierają. Gdyby to zależało od Hincha, to uśmierciłby ten kawałek natychmiast! Kiedy tylko skończyła się melodia, Hinch bez cienia wątpliwości wiedział, co będzie następne.

Był to blues z domieszką country and western, i ze słowami zbyt trudnymi do zrozumienia dla Hincha... miłe w odbiorze, nawet kojące w pewnej mierze... o ile nie musiałbyś tego wysłuchiwać dziesiątki razy w ciągu wieczora! Jakiś stary Murzyn śpiewający o swoim cierpieniu. Jednak dla Hincha cierpienie polegało na konieczności wysłuchiwania tego bez końca.

- Więc nie podoba się panu moja muzyka, panie Hinch? - odezwał się niski, ale łagodny głos. Było w nim coś z mruczenia, ale niezbyt podobnego do mruczenia kota. Z drugiej strony ruchy Milana miały kocie cechy. Chwytając swoimi długimi palcami szklankę z drinkiem, przeszedł kilka kroków od baru i podszedł do otwartego okna, aby popatrzeć w ciemność nocy.

Gdyby go nie zamalowano na czarno - pomyślał Hinch - to nie trzeba by otwierać tego pieprzonego okna! Zresztą i tak tam nie ma na co patrzeć.

Na głos zaś odpowiedział:

- Czyżbym coś mówił o muzyce? Często przy pracy mówię do siebie. Ale to nic ważnego. - Kurwa, oczywiście, że to coś ważnego! Mam już kompletnie dosyć ciebie, twojej zasranej muzyki, popieprzonego Xanadu i tej piekielnej czarnej farby!

Z wysokości dwunastu stóp spojrzał w dół na Milana. Stał na przesuwanym rusztowaniu i właśnie kończył zamalowywać ostatnią kwaterę okna. No i skończone: cała wewnętrzna powierzchnia, każda stopa kwadratowa setek stóp kwadratowych szkła, na które najpierw trzeba było nałożyć podkład, potem pomalować na czarno, a w końcu pokryć warstwą lakieru poliuretanowego, która stanowiła dodatkowe zabezpieczenie. Podwójnie zasrana robota!

- Może za mało panu zapłaciłem? - odezwał się Milan, z chwilą gdy Hinch odłożył rolkę, wytarł ręce i zabierał się do schodzenia na dół.

- Wynagrodzenie jest OK - odparł Hinch. Miał sześć stóp wzrostu, ale i tak musiał trochę podnieść głowę, żeby spojrzeć na twarz swego pracodawcy. - I chciałbym je zaraz otrzymać. Za całość pracy.

- Skoro wynagrodzenie ci się podoba - powiedział Milan - to może chodzi ci o muzykę. A może chodzi ci o mnie? Czy ci się coś we mnie nie podoba?

Kiedy mówił, Hinch uważnie się mu przyglądał. Arystoteles Milan był człowiekiem tego pokroju, że trzeba było spojrzeć na niego co najmniej dwa razy. Na pierwszy rzut oka mógł mieć czterdzieści, czterdzieści pięć lat. Trudno było definitywnie określić wiek, ponieważ jego spojrzenie nosiło cechy pozaczasowe. Prawdopodobnie miał sześćdziesiątkę, ale szprycował się drogimi małpimi hormonami czy czymś w tym rodzaju. Coś płynęło w jego żyłach, coś, co utrzymywało go w dobrej formie. Bogaty drań!

Czy był kimś obcym? Nie trzeba było znać jego nazwiska, aby stwierdzić, że był Włochem z domieszką krwi greckiej. Miał długie, kruczo-czarne włosy zaczesane do tyłu, co uwydatniało wysokie czoło. Był przystojny; w typie śródziemnomorskim, który przyciąga do siebie stada kobiet. Hinch domyślał się, że sypialnia Milana roiła się od wszelkiego rodzaju młodych, pięknych, zepsutych niewiast.

Miał mięsiste uszy i trochę dziwny nos, trochę zbyt płaski, jakby natura zanadto go cofnęła. No i nozdrza były zbyt duże. Także łuki brwiowe wznoszące się ponad zapadniętymi, czarnymi oczami... oczami, które najbardziej zadziwiały w wyglądzie Milana. Niby czarne jak atrament, a jednak budziły wątpliwości, ponieważ patrząc na nie pod kątem, można było dostrzec złote albo żółte przebłyski. Oczy sprawiały, że Milan był podobny do drapieżnego ptaka.

Czy był przystojny? Być może Hinch się mylił. Był to raczej rodzaj magnetyzmu, coś dziwnego i obcego. Czy był typem śródziemnomorskim? Jego trupio blada karnacja i krwistoczerwone usta nie pasowały do tego obrazu. Ten Milan był kimś szczególnym. Rodzajem zagadki. Kimś nieznanym o nieustalonym pochodzeniu.

- Zapłacę po zakończeniu pracy - zagrzmiał niskim głosem Milan. - A robota jeszcze nie jest skończona.

- Co? - Hinch zmierzył go wzrokiem. Jednak trudno było kogoś takiego po prostu mierzyć. Milan był zbyt pewny siebie, a może zbyt pewny swoich śmierdzących pieniędzy? Hinch zauważył jednak, że pomimo góry zawszonych milionów w starciu wręcz dałby sobie z nim radę. Hinch był silnym, brutalnym zabijaką, zwycięzcą kilkunastu turniejów bokserskich. Milan zaś miał dłonie pianisty, a paluszki jak panienka! Hm! Hinch gotów był się założyć o wszystko, że Milan nigdy nie poczuł pięści na swoim obrzydliwym nosie.

Milan przekrzywił nieco głowę, spojrzał z zaciekawieniem i powiedział:

- Najpierw poszło o muzykę, później problemy z pracą w nocy, teraz... teraz sprawa osobista, i to do tego stopnia, że obrażasz mnie, a nawet śmiesz mierzyć swą siłę z moją. Niczym jakiś przeciwnik... tak jakbyś w ogóle mógł się ze mną mierzyć. A może to tylko zazdrość?

Hinch zorientował się nagle, że choć pomyślał właśnie o tym, to w istocie nigdy nie wypowiedział żadnej z tych myśli. Nawet tej o muzyce! Czy to było tak oczywiste?

Był już jednak zmęczony. Zmienił więc temat i zapytał:

- To co z tą pracą do dokończenia? Mam nadzieję, że nie próbujesz się wymigać od zapłaty, co? - Sposób, w jaki to wypowiedział, a właściwie jak warknął, wyraźnie pokazywał, co może grozić w wypadku nie wypłacenia umówionej kwoty.

- Absolutnie nie - odpowiedział Milan. - Zapłata to jest coś, co na pewno cię nie ominie. Dostaniesz ją bez wątpienia. Ale na zewnątrz, trochę na lewo od tego otwartego okna, jest nie pomalowane miejsce. I to mi sprawia cierpienie, nie mogę sobie poradzić z nadmiarem słońca. Moje oczy i skóra są zbyt delikatne. Tak więc światło może przejść poprzez okno, ale nie może dotrzeć do mnie. Musisz dokończyć pracę. Tak się umawialiśmy, panie Hinch.

Niech Bóg się nad tobą zmiłuje, popierdoleńcu! - pomyślał Hinch. Skierował się w stronę okna, ostrożnie się przez nie wychylił i spojrzał w lewo.

- Bóg? - odezwał się Milan, stojąc tuż za nim. - Twój bóg, panie Hinch? Hm, jeśli istnieje coś takiego - a jego sfera wpływów jest równie szeroka, jak pan przypuszcza - to mogę założyć, że zmiłował się nade mną dość dawno temu.

- Co? - powiedział Hinch, zaskoczony nagłą zmianą głosu Milana.

Milan zbliżył się i szczupłymi palcami mocno chwycił Hincha za rękę. Przysunął się jeszcze bardziej i z twarzą odległą zaledwie o kilka cali, z uśmiechem na ustach syknął:

- Raczej nie przejmujesz się pan wyższymi sprawami, nieprawdaż, panie Hinch? Przejmujesz się niebiosami jeszcze mniej niż mną lub moją muzyką.

- Krew by to zalała... - Hinch spojrzał w oczy, które bynajmniej nie były już czarne, ale całkowicie czerwone i świeciły niczym latarnie!

- Krew? - powtórzył za nim Milan głosem, który aż bulgotał z żądzy. Dyszał gorącym oddechem wprost w twarz Hincha. - O taaaaak! Ale nie twoja krew, nie tym razem, panie Hinch. Twoja krew nie jest tego godna. Nie jesteś tego wart!

- Jezus Maria! - wysapał Hinch, głos uwiązł mu w gardle, bezskutecznie próbował się cofnąć.

- A wołaj, kogo ci się podoba. - Milan nie przestawał dociskać go do krawędzi okna, kierując jednocześnie drugą rękę w stronę karku Hincha. - Nikt i nic ci już nie pomoże.

- Jesteś popierdolonym obłąkańcem! - szarpnął się Hinch, próbując się wyrwać. Jednak uchwyt Milana był niewiarygodnie silny.

- A ty jesteś... niczym! - powiedział Milan, próbując się uśmiechnąć, albo raczej można powiedzieć, że coś zagościło na jego twarzy.

Hinch zobaczył to, ale nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył: wargi odwinęły się do tyłu, zsuwając się z wydłużających się szczęk, zęby zaczęły się wydłużać, a nos odwinął się do tyłu, uwydatniając powiększone, obwąchujące, wielkie nozdrza. Z kącika ust Milana skapywała krew.

Milan uwolnił rękę Hincha, zacisnął pięść i od dołu uderzył go pod żebra. Cios podniósł Hincha w powietrze. Jednocześnie Milan pchnął go do przodu i Hinch, tracąc równowagę, zaczął spadać z rusztowania.

Hinch poleciał, lecz niezbyt daleko. Jeden poziom niżej zahaczył o barierkę i zawisnął częściowo na brzuchu. W tej chwili otwarte okno znajdowało się jakieś siedem, osiem stóp ponad nim. Hinch słyszał, jak Milan przeklina. Starając się stanąć na nogach, dostrzegł nad sobą potworną twarz!

Milan z szybkością błyskawicy oderwał się od okna i zeskoczył na kołyszące się rusztowanie. Jego intencje były oczywiste.

W chwili lądowania Hinch wymierzył mu kopniaka w krocze, jednak Milan chwycił go za stopę, przekręcił i złamał mu nogę w kostce, a następnie sięgnął długą ręką do gardła mężczyzny. Podniósł Hincha i przerzucił go przez barierkę.

Hinch spadał. Wyglądał tak, jakby starał się czegoś złapać w trakcie lotu. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z tego, że Milan coś jeszcze do niego mówi. Jednak nie był w stanie rozróżnić, czy słyszał głos, czy tylko szept rozbrzmiewający wewnątrz jego głowy.

- Oto twoja zapłata - szepnął szalony głos. - Zapłata za zniewagę. Chciałeś, to masz!

Uderzając głową o podłogę, Hinch umarł, jeszcze zanim ból mógłby dotrzeć do jego świadomości. Czaszka rozbiła się tak jak jajko zrzucone z wysoka i tak jak w wypadku jajka wnętrzności czaszki zbryzgały posadzkę pomieszczenia.

Straszna twarz na górze nie przestawała się uśmiechać... stopniowo przybierając ludzką twarz Arystotelesa Milana. W końcu Milan wzruszył ramionami i mruknął pod nosem:

- Chciałeś, to masz!

Następnie wrócił do słuchania muzyki w samotności, gdzie żadna myśl z zewnątrz nie zakłócała mu więcej odbioru w tym bardzo dziwnym miejscu...

 

 

Miejscowa gazeta opisała później nieszczęśliwy wypadek, jaki wydarzył się przy remoncie kopuły. Poinformowano także o wielkiej hojności Milana, który pokrył wszelkie wydatki związane z pogrzebem, a także złożył spory datek na ręce wdowy po Dereku Hinchu...


CZĘŚĆ PIERWSZA:

Jak


I
Zobacz stfora

 

Było gorąco jak diabli. Muchy wielkości paznokcia popełniały samobójstwo, uderzając w przednią szybę samochodu. Ostatnie oznaki cywilizacji zostały sto pięćdziesiąt mil za nimi.

- No no - odezwał się Jake Cutter, ścierając palcami pot z czoła i strzepując palce za oknem specjalnie przystosowanego land-rovera. Dach samochodu był zdjęty, a okna opuszczone, jednak gorący wiatr, który szarpał australijskimi kapeluszami o szerokim rondzie i naciągał tasiemki pod brodą, wcale nie dawał ochłody. Wydawało się, że ciągle zmierzają do środka paleniska. Rozciągająca się przed nimi droga, która właściwie była udeptanym szlakiem, wiła się jak smuga dymu na tle pustego, bezustannie rozszerzającego się krajobrazu.

Za samochodem ciągnął się długi na milę ogon z kurzu i spalin.

- To już twoje piąte no, no - odpowiedziała Liz Merrick. - Czy tak objawia się twoja gadatliwość?

- A niby co mam powiedzieć? - nawet na nią nie popatrzył, chociaż większość mężczyzn nie mogłaby powstrzymać się od spojrzenia. - Czyż nie jest gorąco? Pewnie z czterdzieści stopni! Więcej nie potrafię powiedzieć, bo nie dam rady szerzej otworzyć...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin